Free

Malte

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Tu, tu! – wołała Wiera od czasu do czasu, jak gdyby już go miała. I wkoło każdego słowa było dziwnie cicho. Co do mnie, pilnie wąchałem razem z innymi. Lecz nagle (czy to od gorąca w pokoju, czy też od tego mnóstwa bliskiego światła) opadło mnie po raz pierwszy w życiu coś jak upiorny strach. Zrozumiałem, że wszyscy ci wyraźni wielcy ludzie, którzy co dopiero śmiali się i gadali, teraz krążyli zgarbieni i zajmowali się czymś niewidzialnym, że przyznawali, iż tam istniało coś, czego nie widzieli. I ta okropność, że to coś mocniejsze było niż oni wszyscy.

Strach mój wzrastał. Wydało mi się, że to, czego oni szukają, nagle może wybuchnąć ze mnie jak zaraza; i potem oni zobaczą, i wskazywać będą na mnie. Zrozpaczony spojrzałem ku maman. Siedziała dziwnie prosto, miałem wrażenie, że na mnie czeka. Ledwie byłem przy niej i uczułem, że ona drży w sobie, a już wiedziałem, że ten dwór dopiero teraz przemija.

– Malte, tchórz! – śmiało się kędyś. Był to Wiery głos.

Ale my nie puściliśmy się i znieśliśmy to wspólnie. I tak pozostaliśmy, maman i ja, aż ten dwór przeminął zupełnie.

Najbogatsze wszakże w prawie niepojęte doświadczenia były jednak imieniny. Wiedziało się już, że życie lubowało się w nierobieniu różnic; ale w ten dzień wstawało się z takim prawem do radości, że nie można było wątpić w to prawo. Prawdopodobnie uczucie prawa tego wyrobione zostało w dziecku bardzo wcześnie, w czasach kiedy się po wszystko sięga i wszystko dostaje, i kiedy się rzeczy, trzymane w ręku w danej chwili, nieomylną wyobraźnią potęguje do podstawowej intensywności panującego w tej chwili pragnienia.

Ale potem nagle zjawiają się te osobliwe imieniny, kiedy się w utwierdzeniu świadomości tego prawa widzi, jak inni tracą pewność. Chciałoby się pono jeszcze, jak dawniej, być ubranym przez kogoś i potem przyjmować wszystko. Ale zaraz po przebudzeniu słyszy się, jak ktoś za drzwiami woła, że tortu jeszcze nie ma; albo słychać, jak coś się tłucze, podczas gdy w sąsiednim pokoju przygotowuje się stolik z podarkami; albo ktoś wchodzi i zostawia drzwi otwarte – i widzi się wszystko, zanim widzieć wolno. To jest chwila, kiedy odczuwa się coś w rodzaju operacji. Krótki, wściekle bolesny chwyt. Lecz ręka, która go czyni, wprawna jest i mocna. Już przeszło.

A ledwo się to przetrwało, już się nie myśli o sobie. Chodzi o ratowanie imienin, o śledzenie drugich, o uprzedzanie ich błędów, o utwierdzenie ich w złudzeniu, że wszystko świetnie pokonali. Oni tego bynajmniej nie ułatwiają. Okazuje się, że są niezwykle niezręczni, prawie głupi. Potrafią wejść do pokoju z jakąkolwiek paczką, przeznaczoną dla innych ludzi; wybiega się ku nim i potem trzeba udawać, że się w ogóle biega po pokoju, tak dla ruchu, bez oznaczonego celu. Oni chcą dziecko zaskoczyć i pozornie udając oczekiwanie unoszą najniższą warstwę w pudełku od zabawek, gdzie nie ma nic oprócz wiórków; wówczas trzeba im ulżyć w zakłopotaniu. Albo jeśli to było coś mechanicznego, przekręcą sprężynę darowanej zabawki przy pierwszym nakręcaniu. Dobrze jest zatem ćwiczyć się zawczasu, aby umieć przekręconą mysz lub coś w tym rodzaju popychać nieznacznie nogą: w ten sposób często można ich oszukać i wybawić z zawstydzenia.

Wszystko to można było zdziałać ostatecznie, tak jak trzeba, nawet bez szczególnych zdolności. Talent był właściwie potrzebny wówczas tylko, skoro ktoś wysilił się i przyniósł, ważnie i dobrodusznie, radość pewną – i widziało się już z daleka, że to była radość dla kogoś zupełnie innego, kompletnie obca radość; nawet nie wiadomo, do kogo by się stosowała: tak była obca.

Że się opowiadało, naprawdę opowiadało, to musiało być przed moim czasem. Ja nigdy nikogo nie słyszałem opowiadającego. Wówczas, kiedy Abelone opowiadała mi o młodości maman, pokazało się, że nie umie opowiadać. Stary hrabia Brahe podobno jeszcze umiał. Spiszę tu, co ona o tym wiedziała.

Abelone jako młodziutka dziewczyna musiała mieć pewien okres, kiedy posiadała swoistą, przestronną ruchliwość. Brahowie mieszkali wówczas w mieście, na Bredgade, żyjąc dość towarzysko. Kiedy późnym wieczorem Abelone wchodziła do swego pokoju na górze, zdało jej się, że jest zmęczona jak inni. Potem jednak nagle poczuła okno i, jeśli dobrze rozumiałem, mogła wobec nocy stać godzinami i myśleć: to mnie obchodzi.

– Jak więzień stałam tak – mówiła – a gwiazdy to była wolność.

Mogła wówczas zasypiać, nie tracąc lekkości. Wyrażenie „zapadać w sen” wcale nie stosuje się do tego wieku dziewczęcego. Sen to było coś, co rosło z człowiekiem, a od czasu do czasu oczy miało się otwarte i leżało się na nowej jakiejś płaszczyźnie, której daleko jeszcze było do najwyższej. A potem budził się człowiek przede dniem; w zimie nawet, kiedy drudzy zaspani i spóźnieni przychodzili na późne śniadanie. Wieczorem, kiedy się ściemniało, były przecież tylko światła dla wszystkich, wspólne światła. Ale te dwie świece o wczesnym ranku w nowej tej ciemności, z którą wszystko zaczynało się od nowa – te miało się dla siebie. Stały w swoim niskim dwuramiennym świeczniku i spokojnie świeciły przez małe, owalne, różyczkami umalowane abażurki, które co pewien czas trzeba było posuwać. To nic nie przeszkadzało; bo po pierwsze wcale nie trzeba się było śpieszyć, a po wtóre, zdarzało się jednak, że należało podnieść oczy i pomyśleć, gdy się list kreśliło albo pisało w pamiętniku, zaczętym kędyś dawno, innym zupełnie pismem, trwożliwie i ładnie.

Hrabia Brahe żył w zupełnym odosobnieniu od swoich córek. Uważał to za złudzenie, jeżeli ktoś twierdził, że życie z innymi dzieli. (Tak, dzieli – mówił.) Ale nie było mu to niemiłe, gdy ludzie opowiadali mu o jego córkach; słuchał uważnie, jak gdyby mieszkały w innym mieście.

Było to więc coś zgoła nieoczekiwanego, kiedy pewnego razu po śniadaniu skinął ku Abelone:

– Zdaje się, że mamy te same przyzwyczajenia, ja także pisuję bardzo wcześnie. Możesz mi pomóc.

Abelone wiedziała to jeszcze wczoraj.

Już następnego ranka zaprowadzono ją do ojcowskiego gabinetu, cieszącego się opinią niedostępności. Nie miała czasu ogarnąć go wzrokiem, albowiem posadzono ją natychmiast naprzeciw hrabiego przy biurku, wydającym jej się jak równina z kępami książek i plikami papierów.

Hrabia dyktował. Ci, którzy twierdzili, że hrabia Brahe pisze pamiętniki, niezupełnie się mylili. Tylko że nie było mowy o politycznych ani wojskowych wspomnieniach, jak oczekiwano z zaciekawieniem.

– O tych zapominam – mawiał stary pan krótko, skoro go ktoś o te rzeczy zaczepiał. Ale dzieciństwa zapomnieć nie chciał. To rzecz ważna. I zupełnie to było w porządku według jego mniemania, że owe bardzo odległe czasy teraz zyskiwały w nim przewagę, że skoro ku wnętrzu kierował swój wzrok, one się słały tam, ni to w jasną letnią noc północnych krajów, spotęgowane a bezsenne.

Czasami zrywał się i gadał prosto w świece, aż migotały. Albo całe zdania trzeba było skreślać i potem porywczo chodził po pokoju i powiewał zielonawym, jedwabnym szlafrokiem. Podczas tego wszystkiego jeszcze jedna osoba była obecna, Sten, stary, jutlandzki kamerdyner hrabiego, który miał za zadanie, skoro dziadek się zrywał na nogi, kłaść ręce szybko na pojedyncze luźne kartki, pokryte zapiskami i rozłożone po stole. Jaśnie pan imaginował83 sobie, że dzisiejszy papier jest nic niewart, że zbyt lekki jest i ucieka przy najmniejszej sposobności. A Sten, którego długą górną tylko połowę widać było, podzielał to podejrzenie i siedział niejako na swoich rękach, oślepiony światłem i poważny jak nocny ptak.

Ów Sten niedzielne popołudnia spędzał na czytaniu Swedenborga, a nikt ze służby nie śmiałby wejść do jego pokoju, bo mówiono, że wywołuje duchy. Rodzina Stena z dawien dawna obcowała z duchami, a Sten predestynowany był szczególnie do tego obcowania. Matce jego coś ukazało się onej nocy, kiedy go rodziła. Wielkie miał, okrągłe oczy, a drugi koniec jego wzroku kładł się za każdym człowiekiem, na którego tym wzrokiem patrzył. Ojciec Abelone często o duchy go pytał, jak się zwykle pyta ludzi o ich krewnych:

– Czy przyjdą, Sten? – mówił życzliwie. – To dobrze, jeżeli przyjdą.

Przez parę dni odbywało się to dyktowanie. Ale potem Abelone nie umiała napisać „Eckernförde”. Było to imię własne, a ona nigdy go nie słyszała. Hrabia, który po cichu dawno już szukał pretekstu do zaniechania pisaniny, zbyt wolnej dla jego wspomnień, udał niechęć.

– Ona tego napisać nie umie! – rzekł ostro – a inni nie będą umieli przeczytać. A czyż oni w ogóle będą widzieli to, co ja tam mówię? – dodał zły, z oka nie spuszczając Abelone.

– Czy go zobaczę, tego Saint-Germain? – krzyknął na nią. – Czy mówiliśmy Saint-Germain? Przekreśl. Pisz: markiz Belmare.

Abelone przekreśliła i pisała. Lecz hrabia tak szybko mówił, że nie można było nadążyć.

– Dzieci nie cierpiał ten kapitalny Belmare, ale mnie, malca tyciego, na kolana brał, a mnie przyszedł pomysł gryzienia jego diamentowych guzików. To go cieszyło. Śmiejąc się, podniósł moją głowę, aż spojrzeliśmy sobie w oczy.

– Znakomite masz zęby – rzekł – zęby pełne przedsiębiorczości…

Lecz ja zapamiętałem oczy jego. Później zjeździłem kawał świata. Sporo widziałem oczu, wierzaj mi: takich nigdy. Dla tych oczu nic nie potrzebowało istnieć, one to w sobie miały. O Wenecji słyszałaś? Dobrze. Powiadam ci, że one Wenecję wpatrzeć mogły tu w ten pokój – i byłaby tu, tak jak ten stół. Siedziałem w kącie kiedyś i słyszałem, jak ojcu mojemu o Persji opowiadał, czasami myślę jeszcze, że mi tym pachną ręce. Ojciec mój cenił go, a jego wysokość pan landgraf84 był czymś niby uczniem jego. Nie brakło jednak i takich, co mu za złe mieli, że w przeszłość wierzył tylko wtenczas, jeżeli była w nim. Tego pojąć nie mogli, że te graty mają tylko sens, jeśli się człowiek narodził z nimi.

 

– „Te księgi są puste! – krzyczał hrabia z wściekłym gestem ku ścianom – krew! o krew chodzi, w niej trzeba umieć czytać. Dziwne on tam miał historie i osobliwe obrazki, ten Belmare; gdziekolwiek otwierał, zawsze coś było zapisane; żadna stronica w jego krwi nie była pominięta. A kiedy zamykał się od czasu do czasu i sam w niej karty przewracał, wówczas dochodził do miejsc o robieniu złota i o kamieniach, i o farbach. Dlaczego tego tam nie miało być? To z pewnością gdzieś jest napisane”.

„Mógł dobrze żyć z jedną prawdą ten człowiek, gdyby był sam. Ale to nie bagatela sam na sam być z taką prawdą. A on nie był na tyle niesmaczny, by zapraszać ludzi na odwiedzanie go przy takiej prawdzie; ona nie miała dostać się na języki: na to był on zbytnio człowiekiem wschodnim. «Adieu, madame85 – mówił jej zgodnie z prawdą – innym razem. Może za tysiąc lat będzie się nieco silniejszym i bardziej spokojnym. Piękność pani przecież rozkwita dopiero, madame» – mówił, a nie była to tylko uprzejmość. Tak odszedł i daleko założył dla ludzi swój zwierzyniec, coś w rodzaju Jardin d'Acclimatation dla większych gatunków kłamstw, jakich u nas nie widywano potąd, i palmiarnię przesadności, i małą, pielęgnowaną troskliwie figuerie86 fałszywych tajemnic. I poschodziły się zewsząd, a on obchodził z diamentowymi spinkami u trzewików i był cały dla swoich gości”.

„Powierzchowna egzystencja: co? Właściwie była to jednak pewna rycerskość wobec jego damy, a nieźle zakonserwował się przy tym”.

Od pewnej już chwili starzec nie mówił ku Abelone, o której zapomniał. Jak wściekły latał po pokoju i ciskał wyzywające spojrzenia Stenowi, jak gdyby Sten w pewnej chwili miał się zamienić w tego, o kim on myślał. Lecz Sten jeszcze się nie zamieniał.

– Trzeba by go widzieć – ciągnął hrabia Brahe z zawziętością. – Był czas, kiedy widzialny był najzupełniej, aczkolwiek w niektórych miastach listy przezeń otrzymywane nie były skierowane do nikogo: tylko miejscowość była na nich, nic więcej. Ale ja go widziałem.

– Nie był piękny.

Hrabia zaśmiał się dziwnie pośpiesznie.

– Ani tym, co ludzie zwą „wybitny” albo „wytworny”: zawsze byli wytworniejsi obok niego. Był bogaty: ale to u niego było tylko jak kaprys, na tym nie można było polegać. Rosły był, choć inni trzymali się lepiej. Oczywiście nie mogłem wówczas osądzić, czy był inteligentny i czy to i tamto miał, do czego się wagę przykłada: ale był.

Hrabia dygocząc stał i uczynił ruch, jak gdyby w przestrzeń wstawiał coś, co pozostało.

W tej chwili zauważył Abelone.

– Czy widzisz go? – ofuknął ją. I nagle pochwycił srebrny świecznik i oślepiająco w twarz jej błysnął.

Abelone pamiętała, że widziała go.

W następnych dniach Abelone wzywana była regularnie, a dyktowanie po tym zajściu odbywało się znacznie spokojniej. Hrabia według najróżniejszych papierów zestawił najwcześniejsze swoje wspomnienia z koła Bernstorffów, gdzie ojciec jego odegrał pewną rolę. Abelone tak dobrze była teraz wtajemniczona w osobliwości swojej pracy, że kto widział tych dwoje, mógł celową ich wspólnotę łatwo poczytać za istotną zażyłość.

Pewnego razu, kiedy Abelone już się chciała usunąć, stary pan podszedł ku niej i jak gdyby z niespodzianką jakowąś ręce trzymał za sobą:

– Jutro pisać będziemy o Julii Reventlow – rzekł i delektował się własnymi słowami:

– To była święta.

Prawdopodobnie Abelone patrzyła nań z niedowierzaniem.

– Tak, tak, to wszystko jeszcze istnieje – obstawał rozkazującym tonem – wszystko istnieje, hrabianko Abel.

Wziął ręce Abelone i roztworzył je niby książkę.

– Miała stygmaty87 – rzekł – tu i tu.

I zimnym palcem twardo i krótko stuknął w obie jej dłonie.

Wyrażenia „stygmaty” Abelone nie znała. To się okaże, pomyślała, niecierpliwiła się wielce, by słyszeć o tej świętej, którą widział jeszcze jej ojciec. Ale już jej nie zawezwano, ani następnego ranka, ani później.

– O hrabinie Reventlow później często przecie mówiło się u was – kończyła Abelone krótko, gdy ją prosiłem, aby opowiadała więcej. Miała wygląd zmęczony; twierdziła też, że prawie wszystko zapomniała.

– Ale te miejsca czuję jeszcze czasami – uśmiechała się i nie mogła się powstrzymać, i niemal ciekawie patrzyła w puste swoje dłonie.

Jeszcze przed śmiercią ojca mego wszystko się zmieniło. Ulsgaard już do nas nie należał. Ojciec mój umarł w mieście, w mieszkaniu na piętrze, które mnie się wydawało wrogie i obce. Ja byłem wówczas już za granicą i przyjechałem za późno.

Leżał na marach w pokoju od podwórza między dwoma rzędami wysokich świec. Zapach kwiatów niezrozumiały był jak wiele równoczesnych głosów. Piękna twarz, w której oczy zamknięto, miała wyraz uprzejmego przypominania. Ubrany był w mundur łowczego, lecz z niewiadomego powodu założono białą wstęgę zamiast błękitnej. Ręce nie były splecione, leżały skośnie jedna na drugiej i wyglądały bezmyślnie i jak podrobione. Opowiedziano mi szybko, że cierpiał wiele, wcale nie znać było tego. Rysy jego były pozestawiane, jak meble w pokoju gościnnym po czyimś wyjeździe. Miałem uczucie, jakbym go już częściej widywał umarłym; tak dobrze znałem to wszystko.

Nowe było tylko otoczenie, w przykry jakiś sposób. Nowy był ten duszący pokój, co naprzeciwko miał okna, prawdopodobnie okna innych ludzi. Nowe było to, że pani Sieversen wchodziła od czasu do czasu i nic nie robiła. Pani Sieversen postarzała się. Potem miałem jeść śniadanie. Kilkakrotnie wzywano mnie do stołu. Absolutnie nic mi na tym nie zależało, aby tego dnia jeść śniadanie. Nie spostrzegłem, że chciano mnie stąd wyprosić; wreszcie, ponieważ nie odchodziłem, pani Sieversen jakoś dała mi do zrozumienia, że przyszli lekarze. Nie pojmowałem po co.

– Jeszcze tam jest coś do zrobienia – rzekła pani Sieversen i z natężeniem patrzyła na mnie czerwonymi oczami.

Potem ze zbytnim pośpiechem weszli dwaj panowie: byli to lekarze. Pierwszy pochylił raptownie głowę, jakby rogi miał i chciał ubóść, i spoglądał na nas ponad okularami: najpierw na panią Sieversen, potem na mnie.

Skłonił się z formalnością studencką.

– Pan łowczy jeszcze jedno miał życzenie – rzekł zupełnie tak samo, jak wszedł; miało się znowu wrażenie, że zbytnio się śpieszy. Skłoniłem go, nie wiem jak, do skierowania wzroku przez szkła. Kolega jego był to tęgi, cienkoskóry blondyn; przyszło mi na myśl, że musi być łatwo doprowadzić go do zarumienienia. Przy tym zrobiła się pauza. Dziwne to było, że łowczy teraz jeszcze miał życzenia.

Mimo woli znów spojrzałem w piękną, równą twarz. I oto wiedziałem, że chciał pewności. Pewności właściwie pragnął zawsze. Teraz miał ją uzyskać.

– Panowie przyszli dla przekłucia serca: proszę.

Skłoniłem się i ustąpiłem wstecz. Obaj lekarze pochylili się jednocześnie i natychmiast poczęli porozumiewać się co do swojej roboty. Ktoś już też odsuwał na bok świece. Lecz starszy lekarz jeszcze raz postąpił ku mnie kilka kroków. Z pewnego oddalenia pochylił się naprzód, aby zaoszczędzić ostatni kawałek drogi, i spojrzał na mnie zły.

– Nie potrzeba – rzekł – to znaczy, uważam, że może lepiej będzie, jeżeli pan…

Wydał mi się zaniedbany i zużyty w oszczędnej swojej i pośpiesznej postawie. Skłoniłem się ponownie; tak jakoś wyszło, że już znowu się skłoniłem.

– Dziękuję – rzekłem zwięźle. – Nie będę przeszkadzał.

Wiedziałem, że to zniosę i że nie było powodu do usuwania się od tej sprawy. To musiało przyjść. To był może sens wszystkiego. Zresztą nie widziałem nigdy, jak się komuś przekłuwa pierś. Uważałem za naturalne nie odpychać tak osobliwego doświadczenia, skoro się zjawiało tak swobodnie i bezwarunkowo. W rozczarowania wówczas już właściwie nie wierzyłem; nie było więc żadnych obaw.

Nie, nie, wyobrazić sobie nic na świecie nie można, najzupełniej nic. Wszystko składa się z tak wielu jedynych szczegółów, nie dających się przewidzieć. W imaginacji pomija się je, nie spostrzegając w pośpiechu ich braku. Rzeczywistości wszakże powolne są i nieopisanie szczegółowe.

Któż byłby na przykład pomyślał o tym oporze. Zaledwie obnażona była szeroka, wyniosła pierś, a już pośpieszny człowieczek odnalazł miejsce, o które chodziło. Wszelako przyłożony szybko instrument nie wszedł. Miałem uczucie, jak gdyby nagle wszelki czas zniknął z tego pokoju… Byliśmy jak w obrazie. Lecz potem czas nadążył małym, ślizgającym się szmerem – i było go więcej, niż można było zużyć. Wtem zastukało gdzieś. Nigdy nie słyszałem takiego stukania: ciepły, zamknięty, podwójny stuk. Słuch mój podał go dalej i zobaczyłem zarazem, iż lekarz natrafił na grunt. Ale minęła chwila, zanim skojarzyły się we mnie te dwa wrażenia. Aha, pomyślałem, a więc teraz przebili. To stukanie, jeżeli chodzi o tempo, było prawie złośliwie uradowane.

Przyjrzałem się temu człowiekowi, którego już znałem teraz tak dawno. Nie, on był najzupełniej opanowany; szybko i rzeczowo pracujący pan, który zaraz musiał jechać dalej. Nie było w tym ani cienia rozkoszy lub satysfakcji. Na lewej tylko skroni ustawiło się parę włosków z jakiegoś dawnego instynktu. Ostrożnie wyciągnął instrument i pozostało coś jak usta, z których dwa razy po sobie wystąpiła krew, jakby mówiły coś dwuzgłoskowego. Młody blondyn zebrał to prędkim, eleganckim ruchem w swoją watę. I teraz rana pozostała spokojna jak zamknięte oko.

Należy przypuścić, że skłoniłem się jeszcze raz, tym razem nie bardzo przytomnie. Przynajmniej zdumiony byłem, że znalazłem się sam. Ktoś ułożył na powrót mundur i biała wstęga leżała na wszystkim jak przedtem. Ale teraz łowczy był nieżywy, a nie tylko on sam. Teraz serce było przebite, nasze serce, naszego pokolenia serce.

Teraz było po wszystkim. Więc to było ono kruszenie hełmu: „Brigge po dziś dzień i już przenigdy” – coś powiedziało we mnie.

O moim sercu nie pomyślałem. A kiedy później wpadło mi na myśl, po raz pierwszy wiedziałem z całą pewnością, że to serce tu nie wchodziło w grę. To było pojedyncze serce. Zabierało się już do zaczynania od początku.

Wiem, uwidziałem sobie, że nie zaraz będę mógł wyjechać. Wpierw musi wszystko być uporządkowane, powtarzałem sobie. Co miało się porządkować, nie zdawałem sobie sprawy. Właściwie nie było nic do roboty. Chodziłem po mieście, stwierdzając, że to miasto zmieniło się. Było mi przyjemnie wyjść z hotelu, w którym zamieszkałem, i widzieć, że to było teraz miasto dla dorosłych, które dla mnie przybierało pozę jak dla kogoś obcego niemal. Zmniejszyło się trochę wszystko – a ja promenowałem88 przez ulicę Długą, aż do latarni morskiej i z powrotem. Kiedy zachodziłem w okolicę Amaliengade, łacno89 mogło się przydarzyć, że skądś wychodziło coś, co człowiek uznawał przez lata całe, a co jeszcze raz próbowało swej mocy. Były tam narożne okna albo portale, albo latarnie, wiele o człowieku wiedzące i grożące tą wiedzą. Patrzyłem im w oczy i dawałem do odczucia, że mieszkam w hotelu „Feniks”, i że każdej chwili mogę wyjechać. Lecz sumienie moje nie było przy tym spokojne. Zrodziło się we mnie podejrzenie, że dotąd żaden z tych wpływów i związków nie był naprawdę przezwyciężony. Opuszczono je pewnego dnia potajemnie, wcale nie wykończone. Więc i dzieciństwo trzeba by jeszcze przebyć, skoro się nie chce poniechać ich na zawsze. I w chwili, gdy pojmowałem, jak je tracę, odczułem zarazem, że nigdy nic innego posiadać nie będę, aby się na to powołać.

 

Po kilka godzin codziennie spędzałem na Dronningens Tvaergade, w ciasnych pokojach, co miały obrażoną minę jak wszystkie mieszkania najemne, w których ktoś umarł.

Chodziłem tam i sam między biurkiem a wielkim, białym piecem kaflowym, paląc papiery łowczego. Listy całymi wiązkami jąłem90 ciskać w ogień, lecz były związane zbyt mocno i tliły się tylko po brzegach. Musiałem przezwyciężyć się, aby je rozwiązać. Na ogół miały silny, przekonywający zapach, który szedł ku mnie, jakby chcąc i we mnie wywołać wspomnienia. Ja ich nie miałem. Zdarzało się przy tym, że wysuwały się fotografie, cięższe od reszty papierów; te fotografie spalały się zadziwiająco powolnie. Nie wiem, w jaki sposób nagle uwidziałem sobie, że wśród nich mogła być fotografia Ingeborgi. Lecz ilekroć spoglądałem w ogień, widziałem dojrzałe, wyraźnie piękne, wspaniałe kobiety, nasuwające mi odmienne myśli. Okazało się bowiem, że jednak niezupełnie byłem pozbawiony wspomnień. W takich to właśnie oczach przeglądałem się czasem, kiedym, dorastający, chadzał z ojcem po ulicy. Wówczas z głębi powozu otaczały mnie one spojrzeniem, z którego trudno było się wydobyć. Wiedziałem teraz, iż w takich razach porównywałem siebie z nim i że porównanie wypadało nie na moją korzyść. Och, nie, łowczy mógł nie obawiać się porównań.

Może ja teraz wiem coś, czego on się obawiał. Wytłumaczę, skąd to przypuszczenie. W samej głębi jego portfelu znalazł się papier, dawno złożony we czworo, kruchy, złamany w zgięciach, Przeczytałem go przed spaleniem. Pisany był najpiękniejszym jego pismem, pewno91 i równo, ale zauważyłem, że to był odpis tylko.

„Trzy godziny przed śmiercią” – tak się zaczynało, a mowa była o Krystianie Czwartym. Nie mogę, rzecz oczywista, oddać treści dosłownie. Trzy godziny przed śmiercią zapragnął wstać. Lekarz i kamerdyner Wormius pomogli mu się podnieść. Stał trochę niepewnie, ale stał, a oni ubrali go w pikowany szlafrok. Potem on nagle przysiadł na brzegu łoża i powiedział coś. Nie można było zrozumieć. Lekarz bez przerwy trzymał króla lewą ręką, aby nie upadł wstecz na posłanie.

Siedzieli tak, a król od czasu do czasu z trudem i mętnie powtarzał to niezrozumiałe słowo. Wreszcie lekarz jął mówić doń; przypuszczał, że stopniowo zgadnie, co król ma na myśli. Po chwili król przerwał mu i rzekł nagle zupełnie wyraźnie:

– O, doktorze, jak doktor się nazywa?

Lekarz z wysiłkiem przypomniał sobie.

– Sperling, Najjaśniejszy Panie.

Ale o to przecie tu naprawdę nie chodziło. Skoro król posłyszał, że go zrozumiano, otworzył szeroko pozostałe prawe oko i rzekł całą twarzą to jedno słowo, które język tworzył od wielu godzin, to jedyne, jakie istniało jeszcze:

– Döden92 – rzekł – Döden.

Na kartce nic więcej nie było. Przeczytałem kilkakrotnie, zanim ją spaliłem. I przyszło mi na myśl, że ojciec mój cierpiał w końcu bardzo. Tak mi opowiadano.

Od tego czasu wiele przemyśliwałem o lęku przedśmiertnym, uwzględniając przy tym w pewnej mierze własne doświadczenia. Zdaje mi się, iż mogę powiedzieć, że ja go czułem. Opadał mnie ten lęk w centrum miasta, pośrodku ludzi, nieraz bez żadnego powodu. Wprawdzie częstokroć piętrzyły się przyczyny, kiedy na przykład ktoś konał na ławce i wszyscy stali dookoła, i przyglądali mu się, a on już był poza lękiem; wtenczas ja miałem jego lęk.

Albo wówczas w Neapolu: siedziała ta młoda osóbka naprzeciw mnie i umarła. Wyglądało to zrazu na omdlenie, jechaliśmy nawet jeszcze kawałek. Lecz potem ustała wątpliwość i trzeba było stanąć. A za nami stały tramwaje i zatamowane rosły w długi rząd, jak gdyby odtąd nie było żadnej drogi w tę stronę. Ta blada gruba dziewczyna mogła była w ten sposób, oparta o sąsiadkę, umrzeć spokojnie. Ale jej matka nie pozwoliła na to. Zaczęła stwarzać jej najróżniejsze trudności. Suknie jęła szarpać i lała jej coś do ust, które nic już nie zatrzymywały. Na czole jej rozcierała jakiś płyn, przyniesiony przez kogoś, a skoro w takiej chwili oczy przewracały się nieco w tył, wtenczas potrząsała nią, aby wzrok powrócił ku przodowi. Krzyczała w te oczy niesłyszące, szarpała i ciągnęła tu i tam jak lalkę – i wreszcie zamierzyła się i z całych sił trzasnęła w tłustą twarz, aby nie umierała. Wtedy bałem się.

Ale i bałem się też dawniej. Na przykład, kiedy konał mój pies. Ten sam, który mnie oskarżał raz na zawsze. Był bardzo chory. Klęczałem przy nim już cały dzień, gdy nagle szczeknął, urywanie i krótko, tak jak szczekał zawsze, kiedy ktoś obcy schodził do pokoju. Szczekanie takie w podobnych wypadkach było między nami niejako umówione, więc spojrzałem mimo woli ku drzwiom. Ale to już było w nim. Zaniepokojony szukałem jego wzroku, a i on szukał mego spojrzenia; lecz nie dlatego, aby chciał się żegnać. Patrzył na mnie twardo i dziwnie. Wyrzuty mi czynił, że ja to wpuściłem. Był przekonany, że mogłem zapobiec. Okazało się teraz, że on mnie zawsze przeceniał. I nie było już czasu na uświadamianie. Patrzył na mnie dziwnie i samotnie – aż do końca.

Albo bałem się, kiedy jesienią po pierwszych nocnych przymrozkach muchy przychodziły do pokoju i raz jeszcze odżywały w cieple. Dziwnie były zeschnięte i straszył je własny brzęk; widziało się, że już nie bardzo wiedziały, co robią. Siedziały godzinami folgując sobie najzupełniej, póki nie przypominało się im, że jeszcze żyją; wówczas na oślep rzucały się gdziekolwiek, nie rozumiejąc, co tam po nich – i słychać było, jak dalej padały i ówdzie, i gdzie indziej. I wreszcie pełzały wszędzie i obumierały w całym pokoju.

Ale nawet gdy byłem samotny, potrafiłem się bać. Dlaczego mam udawać, jakby nie było tych nocy, kiedym siedział prosto z śmiertelnego strachu i kurczowo czepiałem się tej jednej myśli, że siedzieć to jeszcze coś jest żywego: że umarli nie siedzą. Było to zawsze w jednym z onych przypadkowych pokojów, które opuszczały mnie natychmiast, skoro mi się źle wiodło, jakby w obawie, że popadną w śledztwo i wplątane zostaną w moje przykre sprawy. No i siedziałem, a prawdopodobnie wyglądałem tak okropnie, że nic nie miało odwagi przyznać się do mnie. Nawet świeca, której przecie co dopiero tę przysługę wyświadczyłem, żem ją zapalił, nawet ona nie chciała mnie znać. Paliła się tak oto prosto przed siebie, jak w pustym pokoju. Ostatnią moją nadzieją było potem tylko zawsze okno. Imaginowałem sobie, że na dworze może być jeszcze coś, co jest moje, nawet teraz, nawet w tym nagłym ubóstwie umierania. Ale zaledwiem spojrzał w tę stronę, a już pragnąłem, aby to okno było zatarasowane, zabite jak ściana. Bo wiedziałem, że tam w świat ciągnęło się dalej wciąż równie bezlitośnie, że i tam na dworze nie było nic, jeno samotność moja. Ta samotność, którą ściągnąłem na siebie, a która tak wielka była, że do jej wielkości serce moje nie odnosiło się już w żadnym stosunku. Ludzie przychodzili mi na myśl, od których kiedyś odszedłem – i nie rozumiałem, jak można opuszczać ludzi.

Mój Boże, mój Boże, jeżeli czekają mnie jeszcze takie noce, zostawże mi choć jedną z tych myśli, które niekiedy myśleć mogłem. Nie jest to tak bardzo nierozumne, czego tu żądam; bo wiem, że one wyszły właśnie z lęku, ponieważ mój lęk był tak wielki.

Kiedym był chłopcem, bito mnie w twarz i mówiono, żem tchórz. A to dlatego, ponieważ jeszcze źle się bałem. Ale od tych czasów nauczyłem się lękać prawdziwym lękiem, co rośnie tylko wtedy, gdy rośnie siła, która go wytwarza. Żadnego wyobrażenia nie mamy o tej sile, wiemy o niej tylko z naszego lęku. Jest ona bowiem tak niepojęta, tak najzupełniej nam przeciwna, że mózg nasz rozkłada się w tym miejscu, gdzie silimy się ją pomyśleć. A jednak od pewnej chwili sądzę, że to nasza siła, cała nasza siła, jeszcze zbyt dla nas mocna. Prawda, nie znamy jej, ale czyż to nie jest właśnie najistotniejsza nasza własność, o której najmniej wiemy?

Niekiedy myślę sobie, jak powstało niebo i śmierć: powstały w ten sposób, że odepchnęliśmy od siebie to, co jest najcenniejsze, ponieważ przedtem tyle jeszcze trzeba było zdziałać innych rzeczy i ponieważ u nas zapracowanych nie było ono bezpieczne. Potem czasy przeminęły nad tym, a myśmy przywykli do rzeczy marniejszych. Nie poznajemy już swojej własności i ostateczna jej wielkość nas przeraża. Czy to niemożliwe?

Rozumiem zresztą teraz dobrze, że można zupełnie głęboko w portfelu nosić przy sobie opis godziny śmierci przez wszystkie te lata. Nawet ta godzina śmierci niekoniecznie musi być szczególnie wyszukana; każda z nich ma coś nieomal rzadkiego. Czyż na przykład nie można wyobrazić sobie kogoś, kto przepisuje sobie, jak umarł Feliks Arvers?

Był w szpitalu. Umierał w słodki i spokojny sposób, a zakonnica mniemała może, iż dalej się posunął, niż było w istocie. Zupełnie głośno przez drzwi wydała jakieś polecenie, gdzie to a to można było znaleźć. Była to zakonnica mało wykształcona; słowa korytarz, którego w danej chwili nie można było ominąć, nigdy nie widziała na piśmie; więc mogło się zdarzyć, że powiedziała „kulytarz” w przekonaniu, że tak się mówi. Na to Arvers odłożył umieranie. Wydało mu się rzeczą konieczną wyjaśnić to wprzódy. Zrobił się do cna trzeźwy i wytłumaczył jej, że się mówi „korytarz”. Potem umarł. Był poetą i nienawidził przypadkowości; albo może chodziło mu tylko o prawdę, albo korciła go myśl zabrania ostatniego wrażenia, że świat się dalej wlecze tak niedbale. Tego już zbadać nie można. Tylko niechaj nikt nie myśli, że to była pedanteria. Ten sam bowiem zarzut mógłby spotkać świętego Jean de Dieu, co podczas umierania zerwał się i w samą porę zdążył jeszcze odciąć w ogrodzie wieszającego się człowieka, o którym w przedziwny sposób wieść dotarła w zamknięte natężenie jego agonii. I jemu chodziło także o prawdę tylko.

83imaginować (daw.) – wyobrażać. [przypis edytorski]
84landgraf – niemiecki tytuł feudalny. [przypis edytorski]
85adieu, madame (fr.) – do widzenia pani. [przypis edytorski]
86figuerie (fr.) – plantacja fig. [przypis edytorski]
87stygmaty – rany a. zmiany skórne naśladujące rany Chrystusa. [przypis edytorski]
88promenować (daw.) – przechadzać się. [przypis edytorski]
89łacno (daw.) – łatwo. [przypis edytorski]
90jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
91pewno – dziś popr.: pewnie. [przypis edytorski]
92Döden (duń.) – śmierć. [przypis edytorski]