Free

Malte

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Niesłychanej potrzeba było ostrożności, aby żyć z tą krwią. Książę zamknięty z nią był w samym sobie, a niekiedy bał się jej – gdy chodziła dokoła niego, skurczona i ciemna. Jemu samemu mogła niesamowicie obcą wydawać się ta żwawa, półportugalska krew, której prawie nie znał. Często lęk go opadał, że ona we śnie napadnie go i rozszarpie. Udawał, że ją ujarzmia, lecz zawsze trwał w jej strachu. Nie śmiał nigdy kochać kobiety, aby krew nie wpadła w zazdrość, a tak gwałtowna była, iż nigdy wina nie tknął ustami; miast piciem, uśmierzał ją potrawą z rozgotowanych róż. A jednak raz pił, w obozie pod Lozanną, kiedy Granson było stracone; chory był wtedy i odosobniony, i pił wiele czystego wina. Ale wówczas spała jego krew. W ostatnich jego głupich latach zapadała niekiedy w ten ciężki, zwierzęcy sen. Wtedy okazywało się, w jakim stopniu był w jej mocy, bo kiedy krew spała, on był niczym. Wtedy nikt z otoczenia nie miał prawa wchodzić; wtedy nie rozumiał, co mówili. Obcym posłom nie mógł się pokazywać, tak był opustoszały. Wówczas siedział i czekał, aż ona się zbudzi. I zazwyczaj zrywała się jednym skokiem i buchnąwszy z serca, ryczała.

Dla tej krwi włóczył z sobą wszystkie te rzeczy, z których nic sobie nie robił. Trzy wielkie diamenty i wszystkie te kamienie; koronki flandryjskie101 i kobierce z Arras, całe stosy. Jedwabny namiot ze sznurami kręconymi ze złota i czterysta namiotów dla orszaku. I malowidła na drzewie, i dwunastu ze szczerego srebra apostołów. I księcia tarenckiego, i księcia Clève, i Filipa badeńskiego, i pana Château-Guyon. Chciał bowiem wmówić swojej krwi, że jest cesarzem, a nic ponad nim; iżby się go bała. Ale krew nie wierzyła, wbrew tylu dowodom, była to krew podejrzliwa. Może przez jakąś chwilę trzymał ją w niepewności. Ale rogi z Uri zdradziły go. Odtąd krew jego widziała, że była w zatraceńcu: i chciała się wyrwać.

Tak rzecz widzę teraz, ale wówczas miałem wrażenie przede wszystkim, iż czytam o dniu Trzech Króli, kiedy go szukano.

Młody Lotaryńczyk, który dnia poprzedniego, natychmiast po tej dziwnie pośpiesznej bitwie wjechał był do swego mizernego Nancy, o bardzo wczesnej porze zbudził otoczenie, pytając o księcia. Gońca za gońcem słano, a on sam od czasu do czasu zjawiał się w oknie, niespokojny i zatroskany. Nie zawsze poznawał, kogo tam przynosili i wozili na tych noszach i wozach, widział tylko, że nie księcia. I wśród rannych nie było go, a z jeńców, których wciąż jeszcze przyprowadzano, żaden go nie widział. Uchodźcy natomiast na wsze strony roznosili przeróżne wieści i byli zbałamuceni i strachliwi, jakby w obawie, że natkną się na niego.

Zmierzchało już, a o nim nie było słychu. Wieść, że zaginął, miała dość czasu, aby się rozejść w ów długi wieczór zimowy. A gdziekolwiek docierała, i budziła we wszystkich nagłą, przesadną pewność, że on żyje. Nigdy chyba książę nie był tak rzeczywisty w każdej wyobraźni, jak onej nocy. Nie było domu, gdzie by nie czuwano czekając nań i gdzie by nie wyobrażano sobie jego stukania. A skoro nie przychodził, to dlatego, że już poszedł dalej.

Mróz był tej nocy, a zarazem jak gdyby marzła idea, że on jest; tak twardą się stała. I minęło sporo lat, zanim się rozpłynęła. Wszyscy ci ludzie, nie bardzo sobie zdając sprawę, obstawali przy nim. Los, jaki on na nich ściągnął, znośny był tylko dzięki jego postaci. Tak trudno im było nauczyć się, że był; teraz wszakże, kiedy go znali, uważali, że łatwo było go spamiętać i nie sposób zapomnieć.

Ale następnego dnia, siódmego stycznia, we wtorek, poszukiwania jednak zaczęły się od nowa. I tym razem z przewodnikiem. Był to paź księcia, a podobno widział z daleka, jak pan jego runął; teraz miał wskazać miejsce. Paź sam nic nie opowiadał, hrabia Campobasso przyprowadził go i mówił za niego.

Szedł teraz na przedzie, a inni trzymali się tuż za nim. Kto go tak widział zakapturzonego i osobliwie niepewnego, z trudem uwierzyłby, że to był naprawdę Gian-Battista Colonna, piękny jak dziewczyna i delikatny w przegubach. Drżał z zimna. Powietrze było sztywne od nocnego mrozu, pod krokami dźwięczało jak zgrzytanie zębów. Zresztą marzli wszyscy. Jeden tylko książęcy błazen, przezwany Louis-Onze, dbał o ruch. Udawał psa, wybiegał naprzód, wracał i przez chwilę na czworakach drałował przy chłopcu. A skoro z daleka widział trupa, przyskakiwał do niego i pochylał się, i dogadywał mu, aby się postarał i był tym, którego szukają. Dawał trupowi trochę czasu do namysłu, lecz potem wracał kwaśny i groził, i klął, i skarżył się na upór i gnuśność umarłych.

I szli bezustannie i nie było końca. Miasto już ledwo było widać; pogoda bowiem zamknęła się tymczasem, mimo zimna, i stała się szara i nieprzezroczysta. Kraj leżał płaski i obojętny, a mała i gęsta grupa ludzi wyglądała coraz bardziej zbłąkanie, im dalej się posuwała. Nikt nie mówił nic, jedna tylko starowina, która się przyplątała, żuła coś i kiwała przy tym głową; może modliła się.

Nagle stanął przewodnik i rozejrzał się. Potem zwrócił się raptownie do Lupiego, portugalskiego lekarza książęcego, i wskazał przed siebie. O kilka kroków dalej była powierzchnia lodu, coś jakby kałuża lub staw – i tam leżało, na poły załamanych, dziesięć czy dwanaście trupów. Obnażone były prawie zupełnie i obrabowane. Lupi zgięty i uważny obchodził je kolejno. I oto poznano pana Olivier de la Marche i księdza, gdy tak każdy obchodził osobno. A starowina już klęczała w śniegu i skomlała schylona nad wielką ręką, której palce rozcapierzone jeżyły się ku niej.

Zbiegli się wszyscy. Lupi próbował z kilku sługami obrócić trupa, ponieważ leżał na twarzy. Ale twarz przymarzła, a kiedy odrywano ją od lodu, jedna warga oddarła się cienko i krucho – i pokazało się, że drugą wyszarpały psy lub wilki, a rozpłatana całość była wielką raną, co poczynała się od ucha tak, iż o twarzy nie mogło być mowy.

Jeden po drugim oglądał się poza siebie; każdy mniemał, że ujrzy poza sobą Rzymianina, pazia. Ale zobaczyli tylko błazna, który nadbiegł zły i okrwawiony. Trzymał płaszcz jakiś w wyciągniętych rękach i trząsł nim, jakby coś miało wypaść. Ale płaszcz był pusty. Więc zaczęto szukać znamion i znalazły się niektóre. Rozpalono ogień i umyto ciało ciepłą wodą i winem. Blizna na szyi ukazała się i ślady po obu wrzodach. Lekarz już nie wątpił. Ale porównywano jeszcze inne znaki. Louis-Onze kilka kroków dalej znalazł wielkie cielsko karego konia Moreau, którego dosiadał książę onego dnia pod Nancy. Siedział na nim zwieszając krótkie nogi. Krew wciąż jeszcze sączyła mu się z nosa do ust i widać było po nim, że czuje jej smak. Któryś ze sług przypomniał, że książę miał u lewej nogi wrośnięty paznokieć i wszyscy szukali paznokcia.

A błazen trzepotał, jakby go łaskotano i wrzeszczał:

– Ach, Monseigneur102! Daruj im, że odkrywają twoje ciężkie błędy, durnie te, a nie poznają cię po wydłużeniu mojej twarzy, gdzie stoją twoje cnoty.

(Błazen książęcy wszedł także pierwszy, kiedy zwłoki umieszczono na marach. Było to w domu niejakiego Jerzego Marquis, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego. Całun jeszcze nie był nałożony, więc błazen miał wrażenie pełne. Biel kamizeli i karmazyn płaszcza szorstko i nieuprzejmie odgraniczały się od siebie pomiędzy dwiema czerniami baldachimu i łoża. Na przedzie szkarłatne buty z cholewami sterczały ku niemu złoceniami wielkich ostróg. A że to tam w górze było głową, co do tego nie mogło być sporu, skoro się ujrzało koronę. Była to duża korona książęca z jakimiś kamieniami.

Louis-Onze obchodził i oglądał wszystko szczegółowo. Pomacał nawet atłas, choć mało się na tym znał. Dobry chyba atłas, może nieco tani jak na dom burgundzki. Cofnął się raz jeszcze dla objęcia całości. Barwy w śnieżnym świetle dziwnie były nie powiązane. Zapamiętywał sobie każdą z osobna.

– Dobrze ubrany – rzekł wreszcie z uznaniem – może odrobinę za wyraźnie.

Śmierć wydała mu się jak kuglarz z lalkami, któremu na gwałt potrzeba księcia.103)

Dobrze jest pewne rzeczy, które już się nie zmienią, stwierdzać po prostu, nie żałując faktów ani ich nie sądząc. Tak i ja doszedłem do wniosku, że nigdy nie umiałem naprawdę czytać. W dzieciństwie czytanie wydawało mi się fachem, który miało się wziąć na siebie kiedyś później, gdy będą przychodziły te wszystkie fachy, jeden po drugim. Szczerze mówiąc, nie miałem wyraźnego pojęcia, kiedy by to być mogło. Polegałem na tym, że człowiek to poczuje, skoro życie niejako przewróci się i tylko już od zewnątrz iść będzie, tak jak przedtem od wnętrza. Wyimaginowałem sobie, że będzie ono wówczas wyraźne i jednoznaczne i że nie będzie go można rozumieć fałszywie. Wcale nie proste, przeciwnie, mocno wymagające, splątane i, jeżeli o to chodzi, ciężkie, ale bądź co bądź widzialne. Ta dziwna nieokreśloność dzieciństwa, ta nieproporcjonalność, ta niemożność przewidzenia nigdy – wszystko to byłoby wówczas przezwyciężone. Trudno było wprawdzie pojąć, dlaczego. Właściwie przybierało to wciąż jeszcze i zamykało się zewsząd, a im bardziej wyzierał człowiek na zewnątrz, tym więcej wnętrza poruszał w sobie: Bóg wie, skąd to szło. Lecz prawdopodobnie urastało do miary ostatecznej i urywało się potem za jednym zamachem. Łatwo było obserwować, że dorośli bardzo mało się tym niepokoili; chodzili po świecie i sądzili, i działali, a jeśli kiedykolwiek mieli trudności, to dla przyczyn zewnętrznych.

 

W początkach takich przemian umieściłem czytanie. Wtedy z książkami obcowałoby się jak ze znajomymi, istniałby czas na to, określony, równo i mile mijający czas, tyle właśnie, ile się człowiekowi spodoba. Oczywiście niektóre byłyby bliższe, a trudno powiedzieć, że byłby człowiek ubezpieczony przed straceniem nad nimi od czasu do czasu jakiejś pół godziny: spaceru, terminu umówionego, początku przedstawienia lub pilnego listu. Ale żeby się człowiekowi włos skręcił i powichrzył, jak gdyby się na nim leżało, żeby się miało uszy mieć rozpalone i ręce zimne jak metal, żeby świeca spaliła się przy człowieku cała i aż w sam lichtarz – to wówczas, dzięki Bogu, byłoby najzupełniej wykluczone.

Przytaczam te objawy, ponieważ doświadczyłem ich na sobie dość uderzająco, wówczas podczas onych wakacji w Ulsgaard, kiedym tak nagle wpadł w czytanie. Wtedy pokazało się od razu, że nie potrafiłem. Zacząłem wprawdzie przed czasem, jaki sobie na to upatrzyłem. Ale ten rok w Sorö pośród samych innych rówieśników, zrobił mnie podejrzliwym wobec podobnych obliczeń. Tam podeszły ku mnie szybkie, niespodziane doświadczenia – i widać było najwyraźniej, że traktowały mnie jak dorosłego. Były do doświadczenia naturalnej wielkości, a robiły się tak ciężkie, jak były. W tym samym jednak stopniu, w jakim pojmowałem ich rzeczywistość, otwierały mi się także oczy na nieskończoną realność mego dziecięcego bytu. Wiedziałem, że nie skończy się ten byt, tak samo, jak tamto zaczynało się dopiero. Mówiłem sobie, że oczywiście każdemu wolno stwarzać okresy, ale te były zmyślone. I okazało się, że byłem zbyt niezdarny, aby sobie wymyślać okresy. Ilekroć próbowałem, życie dawało mi do zrozumienia, że nic o nich nie wie. A skoro się upierałem, że moje dzieciństwo minęło, to w tej samej chwili znikało wszystko przyszłe, a mnie pozostawało tylko w sam raz tyle, ile ma pod sobą żołnierz ołowiany, aby móc stać.

Odkrycie to naturalnie odosobniło mnie jeszcze bardziej. Zajmowało mnie w moim wnętrzu i przepełniało czymś w rodzaju ostatecznego rozradowania, które brałem za stroskanie, ponieważ wychodziło daleko poza mój wiek. Niepokoiło mnie także i to, pamiętam, że teraz, kiedy nic nie było przewidziane na określony termin, można było w ogóle zaniedbać niejedno.

I kiedy tak powróciłem do Ulsgaard i zobaczyłem wszystkie te książki, rzuciłem się na nie; z całym pośpiechem, ze złym prawie sumieniem. To, co później odczuwałem tak często, przeczułem jakoś wówczas: że nie ma się prawa otworzyć książki, nie zobowiązawszy się do przeczytania wszystkich. Z każdym wierszem napoczynało się świat. Przed książkami świat był nietknięty, a może i po nich był cały. Ale jakżeż mogłem mierzyć się z wszystkim, ja, który czytać nie umiałem? Stały tam, w tej nawet skromnej bibliotece, w tak beznadziejnie przemożnej ilości i były solidarne. Rzucałem się zawzięcie i rozpaczliwie od książki do książki i przedzierałem się przez stronice jak ktoś, co ma zdziałać coś niesłychanego. Czytałem w owe czasy Schillera i Baggesena, Oehlenschlaegera i Schack-Staffeldta, wszystko co było z Walter Scotta i Calderona. Niejedno wpadało mi w ręce, co niejako już powinno było być przeczytane, na inne rzeczy było o wiele za wcześnie; nic prawie nie było stosowne na moją ówczesność. A jednak czytałem.

W późniejszych latach nieraz zdarzało mi się w nocy, że się budziłem – a gwiazdy stały tak rzeczywiście i działy się tak ważnie – i nie mogłem pojąć, jak ludzie mogą zaniedbywać tyle świata. Tak podobnie było mi, jak sądzę, na duszy, ilekroć podnosiłem oczy z książki na świat, gdzie było lato, gdzie wołała Abelone. Przychodziło to bardzo niespodzianie, że ona musiała wołać, a ja nawet nie odpowiadałem. Przypadło to w sam raz na najszczęśliwsze nasze czasy. Ale ponieważ to czytanie tak mnie porwało, trzymałem się go kurczowo i kryłem się, ważny i przekorny, przed naszymi codziennymi świętami. Z całą swoją niezdarnością wyzyskania tych wielu, często niepozornych, okazji naturalnego szczęścia, nie bez ochoty obiecywałem sobie po wzrastających nieporozumieniach przyszłe pojednania, które robiły się tym rozkoszniejsze, im więcej się je odwlekało.

Zresztą moje rozmarzenie czytelnicze pewnego dnia skończyło się tak nagle, jak powstało. I wtedy pogniewaliśmy się najzupełniej. Abelone bowiem nie szczędziła mi teraz drwin i swojej przewagi, a kiedym znajdywał ją w altanie, twierdziła, że czyta. Pewnego poranka niedzielnego książka leżała wprawdzie zamknięta obok niej, ale ona wydawała się aż nadto zajęta porzeczkami, które ostrożnie widelcem obierała z małych gronek.

Musiała to być jedna z onych wczesnych pór, jakie bywają w lipcu: nowe, wypoczęte godziny, kiedy to wszędy dzieje się coś wesołego – niewymyślnego. Z milionów małych, nie dających się powściągnąć ruchów składa się mozaika najbardziej przekonanego bytu; rzeczy oscylują jedna w drugą i poza siebie, w powietrze – a chłód ich czyni cień przejrzystym, a słońcu każe świecić lekkim, duchowym blaskiem. Nie ma wtedy w ogrodzie rzeczy głównej; wszystko jest wszędzie i trzeba by we wszystkim być, aby nic nie pominąć.

W drobnej czynności Abelone wszakże powtarzało się to wszystko raz jeszcze. Tak szczęśliwie wynalezione było właśnie to, co robiła, i właśnie tak, jak robiła. Jej jasne w ocieniu ręce współpracowały wzajemnie, tak lekko i zgodnie, a przed widelcem krągłe jagódki skakały swawolnie w czarę wyłożoną liściem winnym, który był mokry od rosy, kędy już inne piętrzyły się czerwone i płowe, rozbłyszczane, o zdrowych pestkach w cierpkim wnętrzu. Nie pragnąłem w takich warunkach nic, tylko przyglądać się, ale ponieważ można było przypuścić, że nie będzie mi wolno, pochwyciłem książkę (także w celu podkreślenia swego tupetu), usiadłem po drugiej stronie stołu, i, niewiele wertując, w pierwszym lepszym miejscu zapuściłem się w lekturę.

– Gdybyś tak przynajmniej głośno czytał, czytajło – powiedziała po chwili Abelone.

O, to już wcale nie brzmiało tak zaczepnie, a ponieważ, moim zdaniem, wielki był czas się pogodzić, jąłem natychmiast czytać głośno, bez przerwy, aż do rozdziału i dalej, następny tytuł: Do Bettiny104.

– Nie, nie odpowiedzi – przerwała mi Abelone i naraz jakby wyczerpana opuściła widelczyk. Zaraz potem rozśmieszyła ją mina, z jaką na nią spojrzałem.

– Mój Boże, jak ty podle czytałeś, Malte.

No i musiałem przyznać, że ani przez chwilę nie skupiłem uwagi.

– Czytałem tylko po to, abyś mi przerwała – przyznałem się i spiekłem raka105, i przewertowałem książkę powrotnie aż do tyłu. Teraz dopiero wiedziałem, co to było.

– A dlaczego nie czytać odpowiedzi? – spytałem zaciekawiony.

Abelone jakby mnie wcale nie była słyszała. Siedziała w swojej jasnej sukni, jak gdyby wszędzie wewnątrz zrobiła się zupełnie ciemna, tak jak jej oczy.

– Dawaj – rzekła nagle jakby w gniewie i wzięła mi książkę z ręki, i otwarła ją dokładnie tam, gdzie chciała. A potem przeczytała jeden z listów Bettiny.

Nie wiem, co z tego zrozumiałem, ale czułem, jakby mi ktoś przyrzekał uroczyście, że to wszystko pojmę kiedyś. I podczas gdy jej głos wzbierał i wreszcie upodobnił się do tego głosu, jaki znałem ze śpiewu, wstyd mi było, że pojednanie wyobrażałem sobie tak marnie. Dobrze bowiem rozumiałem, że ona to była. Ale ona dokonywała się oto gdzieś do cna w ogromie, wysoko nade mną, dokąd ja nie sięgałem.

A przyrzeczenie to spełnia się wciąż jeszcze. W jakimś momencie ta sama książka zamieszała się wśród moich książek, wśród tych paru książek, z którymi się nie rozstaję. Teraz i mnie otwiera się ona w tych miejscach, które właśnie mam na myśli – a kiedy je czytam, to nie rozstrzygnięte pozostaje pytanie, czy myślę o Bettinie, czy o Abelone. Nie, Bettina stała się we mnie bardziej rzeczywistą; Abelone, którą ja znałem, była jakby przygotowaniem do niej – i oto teraz zajaśniała mi w Bettinie niby we własnej, naturalnej istocie. Bo dziwna ta Bettina wszystkimi swymi listami stworzyła przestrzeń, najprzestrzenniejszą formę. Od samego początku tak się we wszystkim panoszyła, jak gdyby po swojej śmierci. Wszędy bardzo daleko zapuszczała się w byt, jemu przynależna, a co jej się działo, to było wiecznie w naturze; tam poznawała siebie i prawie z bólem wyzwalała się stamtąd; z trudem odgadywała się powrotnie, jak gdyby z odwiecznych podań, zaklinała siebie jak ducha i siebie przetrzymywała.

Co dopiero byłaś jeszcze, Bettino; ja cię pojmuję. Czy ziemia nie jest ciepła jeszcze od ciebie, a ptaszki nie zostawiają miejsca twemu głosowi? Rosa jest inna, lecz gwiazdy są jeszcze twoich nocy gwiazdami. Albo czy świat w ogóle nie jest z ciebie? Bo ileż to razy podpalałaś go swoją miłością i widziałaś, jak płonął, jak się spalał – i potajemnie zastępowałaś go innym, gdy wszyscy spali! Ty czułaś się tak zupełnie w harmonii z Bogiem, kiedy co rano żądałaś nowej ziemi od Niego, aby doczekali się kolei wszyscy, których On zrobił. Ochranianie i łatanie świata wydało ci się czymś mizernym, ty go zużywałaś i trzymałaś ręce wyciągnięte po wciąż jeszcze więcej świata. Bo twoja miłość podołać mogła wszystkiemu.

Jak to być może, iż wszyscy po dziś dzień jeszcze o twej miłości nie opowiadają? Cóż to się odtąd takiego zdarzyło, co by bardziej było godne pamięci? Co ich zaprząta? Ty sama znałaś wartość swej miłości, tyś ją głośno podpowiadała największemu swojemu poecie, iżby ją uczłowieczył, albowiem była jeszcze żywiołem. On ją wszakże ludziom wyperswadował, kiedy pisywał do ciebie. Wszyscy czytali te odpowiedzi i bardziej im wierzą, ponieważ poeta jest dla nich wyraźniejszy niż natura. Ale może kiedyś okaże się, że tu był kres jego wielkości. Jemu tę miłość przeznaczono, a on jej nie sprostał. Cóż to znaczy, że nie mógł się odwzajemnić? Taka miłość nie wymaga wzajemności, taka miłość ma wołanie i odpowiedź w sobie; wysłuchuje sama siebie. Ale ukorzyć był się winien przed nią w całej swej świetnej paradzie i pisać, co ona dyktuje obojgiem rąk, jak Jan święty na Patmos, na klęczkach! Nie było wyboru w obliczu tego głosu, co „spełniał aniołów urząd”, który przyszedł owinąć go zasłoną i pociągnąć w wieczność. Tu był rydwan jego płomienistej jazdy w niebo. Tu dla jego śmierci zgotowany był ciemny mit – a on go pozostawił pustym.

Przeznaczenie lubi wynajdywać wzory i figury. Ciężar przeznaczenia polega na skomplikowaniu. Życie samo jednakże ciężkie jest dla106 swej prostoty. Ona ma tylko parę rzeczy, o wielkości nie przystosowanej do nas. Święty, odtrącając przeznaczenie, wybiera te rzeczy, które są naprzeciw Boga. Że jednak kobieta, wedle swej natury, ten sam wybór czynić musi w stosunku do mężczyzny, to ściąga fata wszelkich ustosunkowań miłosnych: zdecydowana i bez przeznaczeń, jak wieczna stoi obok niego, który się przemienia. Miłująca zawsze przerasta ukochanego, bo życie większe jest niż przeznaczenie. Jej oddanie chce być niezmierzone: to jest jej szczęściem. Bezimiennym cierpieniem jej miłości wszakże zawsze było to, że się żąda od niej ograniczeń tego oddania.

Nigdy żadną inną skargą nie skarżyły się kobiety; pierwsze dwa listy Heloizy zawierają tę skargę, a w pięćset lat później ta sama skarga podnosi się z listów Portugalki Marianny Alcoforado; rozpoznać ją można jak głos ptaka. I nagle poprzez jasną przestrzeń tego poznania idzie najbardziej odległa postać Safo, której wieki nie znalazły, ponieważ szukały jej w przeznaczeniu.

 

Nie śmiałem nigdy kupić od niego gazety. Nie jestem pewien, czy naprawdę zawsze ma przy sobie kilka egzemplarzy, kiedy na zewnątrz Ogrodu Luksemburskiego powoli sunie tam i na powrót przez cały wieczór.

Plecami zwraca się do karty, a ręką muska krawędź kamienną, na której wspierają się sztaby. Robi się tak płaski, że codziennie przechodzi wielu, którzy go nigdy nie widzieli. Wprawdzie ma w sobie jeszcze jakąś resztkę głosu i upomina. Ale to nie inaczej jest, jak szmer jakiś w lampie albo w piecu, albo kiedy w dziwnych odstępach krople kapią w grocie.

A świat tak jest urządzony, że istnieją ludzie, którzy przez całe życie przechodzą tędy w tej przerwie, kiedy on – bardziej bezszmerny od wszystkiego, co się porusza – dalej sunie jak wskazówka, jak wskazówki cień, jak czas.

Potem słyszałem, jak coś w nim mówiło: „La Presse”, i zaraz znowu, i trzeci raz w prędkich odstępach. A ludzie obok mnie rozglądali się i szukali głosu. Tylko ja jeden udawałem większy pośpiech, jak gdyby nic mnie nie uderzyło, jak gdybym wewnątrz był niezwykle zajęty.

Bo też byłem naprawdę. Byłem zajęty wyobrażeniem go sobie, podjąłem pracę wyimaginowania go, a z wysiłku pot wystąpił mi na czoło. Musiałem go bowiem zrobić tak, jak się robi umarłego, na którego nie ma już żadnych dowodów, żadnych składników; którego najzupełniej wewnątrz zdziałać trzeba. Wiem teraz, że pomogło mi to nieco, gdy pomyślałem o tych licznych zdjętych Chrystusach z żyłkowatej kości słoniowej, leżących u wszystkich antykwariuszy. Jakaś Pieta pojawiła się w myśli i znikła – wszystko to prawdopodobnie po to tylko, aby wywołać pewne nachylenie, w jakim trzymała się jego długa twarz, i beznadziejną szczecinę brody w cieniu policzków, i oną najostateczniej bolesną ślepotę zamkniętego wyrazu, trzymanego skośnie wzwyż. Lecz było tam prócz tego tyle rzeczy należących do niego. Bo to pojąłem już wówczas, że nic na nim nie było pobocznego: ani sposób, w jaki surdut107 jego czy płaszcz, odstając w tyle, ukazywał wszędzie kołnierzyk, w wielkim łuku stojący naokoło wyciągniętej, wklęsłej szyi, nie dotykając jej; ani ten zielonawo-czarny krawat, obwiązany szeroko dokoła tej całości; ani tym mniej kapelusz stary, wysoko sklepiony, sztywny kapelusz filcowy, który on nosił tak, jak wszyscy ślepi noszą kapelusze: bez związku z liniami twarzy, bez możliwości stworzenia z tego, co przybywa, i z siebie – nowej zewnętrznej jedności; nie inaczej go noszą, jak jakikolwiek umówiony obcy przedmiot.

W tchórzostwie niepatrzenia nań zaszedłem tak daleko, że obraz tego człowieka ostatecznie, często nawet bez powodu, ściągał się we mnie silnie i boleśnie w tak twardą nędzę, że w tym ucisku zdecydowałem się wzrastającą biegłość własnej imaginacji zahukać i zniweczyć za pomocą tego zewnętrznego faktu. Było to pod wieczór. Postanowiłem natychmiast przejść uważnie obok niego.

Otóż trzeba wiedzieć: miało się ku wiośnie. Wietrzyk dzienny ułożył się, uliczki były długie i zaspokojone; u ich wylotów lśniły domy, nowe, jakby świeże przełamania białego metalu. Lecz był to metal, który zadziwiał swą lekkością. W szerokich, rozciągnionych ulicach liczni ludzie szli poprzez siebie, prawie nie bojąc się powozów, które były rzadkie. Musiała to być niedziela. Nasady wież na kościele Saint-Sulpice ukazały się pogodnie i niespodzianie wysoko w bezwietrznej przestrzeni, a poprzez wąskie, prawie rzymskie uliczki mimowiednie patrzyło się w świat, w porę roku. W ogrodzie i przed ogrodem taka była ruchliwość ciżby, że nie zaraz go ujrzałem. Albo czy zrazu nie poznałem go na wskroś tłumu?

Wiedziałem natychmiast, że wyobrażenie moje było bez wartości. To oddanie jego nędzy, nie ograniczone żadną ostrożnością ani udawaniem, przerastało moje środki. Nie pojąłem nic: ani kąta nachylenia w jego postawie, ani grozy, jaką nieustannie zdawała się go przepełniać wewnętrzna strona jego powiek. Nigdym o jego ustach nie myślał, wciągniętych jak otwór zlewu. Może i miał wspomnienia. Ale teraz nigdy już nic do jego duszy nie docierało, poza bezpostaciowym poczuciem kamiennej za nim krawędzi, na której zużywała się jego ręka.

Przystanąłem – i podczas kiedym to wszystko widział prawie równocześnie, czułem, że miał kapelusz inny i krawat bez wątpienia niedzielny; krawat o skośnym deseniu z żółtych i liliowych kwadracików, a co do kapelusza: był to nowy, tani kapelusz słomkowy z zieloną wstążką. Nie chodzi naturalnie wcale o te barwy i jest to drobiazgowość, że je zapamiętałem. Chcę tylko powiedzieć, że one były na nim jak najmiększy puszek na gardziołku ptaka. On sam nie miał nic z tego, a komu pośród wszystkich (rozejrzałem się) wolno było mniemać, iż dla niego był ten strój paradny?

Mój Boże – napadło mnie gwałtownie – a więc taki Ty jesteś! Są dowody Twego istnienia! Jam je zapomniał wszystkie i nigdym żadnego nie żądał, bo jakież niezmierne zobowiązanie tkwiłoby w pewności Ciebie! – A jednak, teraz się objawia przede mną… To jest Twój smak, tu sobie upodobałeś. Obyśmy nauczyli się: wobec wszystkiego wytrzymać, a nie sądzić. Które są rzeczy ciężkie? Które łaskawe? Ty jeden wiesz.

Gdy znowu zima przyjdzie i będę musiał mieć nowy płaszcz – daj mi, abym go tak nosił, póki nowy będzie.

To nie znaczy, że się od nich chcę odróżniać, kiedy chodzę w lepszych, od samego początku moich ubraniach i dbam o to, aby mieszkać gdziekolwiek. Ja nie zaszedłem tak daleko. Ja nie mam serca do ich życia. Gdyby mi ramię uschło, myślę, że ukryłbym je. A ona (nie wiem, czym zresztą i była), ona zjawiała się dzień w dzień przed tarasami kawiarnianymi, a chociaż bardzo jej było trudno zdjąć płaszcz i wygrzebać się z niewyraźnych szmat i łachmanów – nie żałowała trudu i zdejmowała, i ściągała tak długo, że ledwo można się było doczekać. A potem stała przed nami, skromna, z uschniętym swoim, okaleczonym kawałkiem – i widziało się, że to była osobliwość.

Nie, to nie znaczy, że się od nich chcę odróżniać; ale wynosiłbym się nad nich, gdybym chciał im być równy. Równy nie jestem. Nie miałbym ani siły ich, ani ich miary. Pożywiam się – i tak jestem od posiłku do posiłku, najzupełniej beztajemniczy, oni wszakże utrzymują się prawie jak wieczni. Stoją na swoich powszednich narożnikach, także w listopadzie, i nie krzyczą od zimy. Mgła przychodzi i czyni ich niewyraźnymi i niepewnymi: oni jednak są. Byłem w podróży, byłem chory, wiele mi przeminęło: oni jednak nie umarli.

(Ja przecież nie wiem nawet, jak to być może, iż dzieci szkolne wstają w komórkach pełnych szaro cuchnącego zimna; kto je umacnia, te zziajane szkieleciki, że wybiegają na dwór, w dorosłe miasto, w mętny schyłek nocy, w wieczny dzień szkolny, wciąż jeszcze małe, ciągle pełne przeczucia, ciągle zapóźnione. Nie mam wyobrażenia o tym mnóstwie pomocy, jaką się ustawicznie zużywa.108)

To miasto pełne jest ludzi, którzy powolnie osuwają się ku tamtym. Każdy prawie broni się zrazu; ale są potem te wyblakłe, starzejące dziewczyny, co ustawicznie rezygnują bez oporu i już nie bronią się wcale przed należeniem do tych poniechanych, silne, w najgłębszym wnętrzu nie zużyte, które nigdy nie były kochane.

Może Ty mniemasz, mój Boże, iż mam wszystko zostawić i je kochać. Bo czemu tak mi trudno nie iść za nimi, skoro mnie wyminęły? Dlaczego wynajduję nagle najsłodsze, najbardziej mocne słowa, a mój głos łagodnie stoi we mnie między krtanią a sercem? Dlaczego wyobrażam sobie, jak niezmiernie ostrożnie przyłożyłbym je do mego oddechu, te kukły, którymi życie igrało, każdej wiosny ramiona im roztwierając do niczego i wciąż niczego – aż te ramiona rozluźniły się w barkach. Nigdy nie spadały z bardzo wysokich nadziei, więc nie zbiły się, ale otłuczone są i dla życia już za liche. Tylko zbłąkane koty przychodzą do izdebki nad wieczorem i pazurami drapią je chyłkiem, i śpią na nich. Czasem za którąś z nich idę przez dwie uliczki. One suną wzdłuż domów, co chwila zjawiają się ludzie i zasłaniają je, a one za nimi suną dalej jak nic.

A jednak wiem, gdyby ktoś teraz spróbował je pokochać, stałyby mu się ciężkie, jak ludzie, którzy za daleko zaszli i przestają iść. Myślę, że tylko Jezus zniósłby je, mający jeszcze w całym ciele zmartwychwstanie; lecz Jemu wcale na nich nie zależy. Tylko miłujące uwodzą Go, nie te, co czekają z maleńkim talentem kochanki, niby z zimną lampą.

Wiem: jeżeli jestem przeznaczony do rzeczy ostatecznych, na nic mi się nie zda, że się maskuję w mym lepszym ubiorze. Czyż on pośrodku królowania nie zsunął się do ostatnich? On, który zamiast wzbić się w górę, zniżył się aż na dno. Prawda, wierzyłem w swoim czasie w tych innych królów, chociaż ich parki niczego już nie dowodziły. Ale noc jest, zima, marznę, wierzę w niego. Albowiem wspaniałość jest tylko chwilą, a nigdy nie widzieliśmy nic dłuższego nad nędzę. Król wszelako ma trwać.

Czyż ten król nie jest jedynym, który się utrzymał pod swym obłędem, jak woskowe kwiaty pod kloszem szklanym? Dla innych modlono się po kościołach o długie życie, od niego natomiast żądał kanclerz Jean Charlier Gerson, aby wieczny był, a to było wówczas, kiedy był już najmizerniejszy, nędzny i nieledwie ubogi mimo swej korony.

Było to wówczas, kiedy od czasu do czasu tajemnie, z poczernionymi twarzami, napadali go ludzie w jego łożu, aby mu zedrzeć wgniłą we wrzody koszulę, którą już dawno miał za siebie samego. Ściemniano komnatę, a oni spod sztywnych ramion wydzierali mu zbutwiałe strzępy, drąc jak mogli. Potem jeden poświecił – i wtedy dopiero odkryli na jego piersi rozropiałą ranę, w której ugrzązł żelazny amulet, ponieważ go co noc przyciskał całą siłą swojej żarliwości. Stał teraz amulet głęboko w nim, straszliwie kosztowny, w perlistej oprawie z ropy, niby cudotwórczy szczątek w niecce relikwiarza. Twardych wybrano pomocników, ale nie byli dość odporni na wstręt, kiedy robactwo, spłoszone, ku nim wystawało z flandryjskiego barchanu109, a opadając z fałd, wpełzywało im kędyś w rękawy.

101flandryjski – pochodzący z krainy historycznej położonej na terenie dzisiejszej Belgii, Francji i Holandii. [przypis edytorski]
102monseigneur (fr.) – mój panie. [przypis edytorski]
103Błazen książęcy wszedł także pierwszy itd. – w rękopisie cały fragment znajduje się na marginesie. [przypis edytorski]
104von Arnim, Bettina (1785–1859) – pisarka niemiecka, autorka m.in. fikcyjnej korespondencji z J. W. Goethem. [przypis edytorski]
105spiec raka (daw.) – zaczerwienić się. [przypis edytorski]
106dla (daw.) – z powodu. [przypis edytorski]
107surdut – rodzaj ciemnej, dwurzędowej marynarki, popularnej na przełomie XIX i XX w. [przypis edytorski]
108Ja przecież nie wiem nawet, jak to być może itd. – w rękopisie fragment został zapisany na marginesie. [przypis edytorski]
109barchan – rodzaj grubej tkaniny bawełnianej. [przypis edytorski]