Read the book: «Rządy Królowych », page 2

Font:

Bokbu pokręcił głową.

– Nie – powiedział. Spojrzał na Gwen, przypatrując się jej z czymś pokroju podziwu. – Dlaczegoś przywiodła tutaj swój lud? – zapytał.

Gwen westchnęła.

– Zbiegliśmy przed wielką armią – powiedziała. – Zniszczyli naszą ojczyznę. Przybyliśmy tu w poszukiwaniu nowego domu.

– Przybyliście w złe miejsce – odezwał się wojownik. – To miejsce nie stanie się waszym domem.

– Zamilcz! – powiedział do niego Bokbu, rzucając mu gniewne spojrzenie, i wojownik wreszcie ucichł.

Bokbu zwrócił się ku Gwendolyn. Spojrzał jej prosto w oczy.

– Jesteś dumną i szlachetną kobietą – powiedział. – Widać, że jesteś przywódczynią. Dobrze prowadziłaś swój lud. Jeśli powrócicie na morze, z pewnością umrzecie. Może nie dziś, lecz z całą pewnością w ciągu kilku dni.

Gwendolyn patrzyła na niego, nieugięta.

– Zatem umrzemy – odparła. – Nie pozwolę na to, by twoi ludzie zginęli po to, byśmy my mogli żyć.

Nie odwróciła wzroku, patrząc na niego z kamiennym wyrazem twarzy, czerpiąc siłę ze swej szlachetności i dumy. Spostrzegła, że Bokbu patrzy na nią z nowym szacunkiem. Gęsta cisza zaległa w powietrzu.

– Widzę, że płynie w tobie krew wojownika – powiedział. – Pozostaniecie z nami. Twoi ludzie będą dochodzić tu do siebie, aż ponownie nabiorą sił. Bez względu na to, ile księżyców będzie musiało upłynąć.

– Ale panie… – zaczął wojownik.

Bokbu obrócił się i spojrzał na niego surowo.

– Podjąłem decyzję.

– A co z ich okrętem? – zaprotestował. – Jeśli pozostanie w porcie, Imperium go spostrzeże. Zginiemy wszyscy, nim ubędzie księżyca!

Wódz podniósł wzrok na maszt, następnie przeniósł go na okręt, przyglądając się mu bacznie. Gwen rozejrzała się po ziemiach wokoło. Spostrzegła, że wciągnęli ich do ukrytego portu, otoczonego gęstym baldachimem drzew. Odwróciła się i ujrzała za sobą otwarte morze. Wiedziała, że mężczyzna ma rację.

Wódz spojrzał na nią i skinął głową.

– Pragniesz ocalić swój lud? – zapytał.

Gwen przytaknęła stanowczo.

– Tak.

Skinął głową.

– Przywódcy muszą podejmować trudne decyzje – powiedział. – Teraz nadszedł czas, byś ty podjęła jedną z nich. Pragniecie pozostać z nami, lecz wasz okręt sprowadzi śmierć na nasz wszystkich. Twój lud jest tu mile widziany, ale wasz okręt nie może tu pozostać. Musicie go spalić. Wtedy was przyjmiemy.

Gwendolyn stała przed wodzem i serce ścisnęło jej się na samą myśl. Spojrzała na okręt – okręt, którym przeprawili się przez morze, który ocalił jej ludzi przed niebezpieczeństwem na drugim końcu świata – i serce jej się ścisnęło. Kłębiły się w niej sprzeczne emocje. Ten okręt był jej jedyną drogą ratunku.

Z drugiej jednak strony – jakiego ratunku? Powrotu na bezkresny ocean śmierci? Jej ludzie ledwie byli w stanie ustać na nogach; musieli powrócić do sił. Potrzebowali schronienia. A jeśli ceną za życie było spalenie tego okrętu, niech tak będzie. Jeśli zdecydują się powrócić na morze, znajdą inny okręt, albo go wybudują, uczynią, co tylko będzie konieczne. Teraz musieli martwić się o to, by przeżyć. To liczyło się nade wszystko.

Gwendolyn spojrzała na niego i skinęła głową z powagą.

– Niech tak będzie – powiedziała.

Bokbu skinął ku niej głową z wielkim szacunkiem. Następnie odwrócił się i wykrzyczał rozkaz. Dokoła niego jego ludzie przystąpili do działania. Rozpierzchli się po okręcie, pomagając mieszkańcom Kręgu, stawiając na nogi jednego po drugim, prowadząc ich w dół po desce na piaszczysty brzeg. Gwen stała i patrzyła, jak Godfrey, Kendrick, Brandt, Atme, Aberthol, Illepra i Sandara, i wszyscy ci, których kochała najbardziej na świecie, mijają ją.

Stała, czekając aż ostatnia osoba opuści okręt, aż pozostała tam jedynie ona i Krohn przy jej nodze, a obok niej stojący w milczeniu wódz.

Bokbu trzymał w dłoni płonącą pochodnię, którą podał mu jeden z jego ludzi. Pochylił się, by podłożyć ogień.

– Nie – powiedziała Gwen, wyciągając rękę i chwytając go za przegub dłoni.

Spojrzał na nią zaskoczony.

– Przywódca sam musi dokonać zniszczenia tego, co do niego należy – powiedziała.

Gwen chwyciła ostrożnie ciężką, płonącą pochodnię, odwróciła się i ocierając łzę przyłożyła ją do płóciennego żagla złożonego na pokładzie.

Stała, patrząc jak żagiel zajmuje się ogniem, który rozprzestrzeniał się coraz szybciej i szybciej, biegnąc wkrótce po całym okręcie.

Rzuciła pochodnię. Żar wzmagał się z każdą chwilą. Odwróciła się – Krohn i Bokbu poszli w jej ślady – i zeszła po desce ku plaży, ku swemu nowemu domowi, ku ostatniemu miejscu na świecie, w którym mogli się schronić.

Rozglądając się po obcej dżungli, słuchając dziwacznych wrzasków ptaków i zwierząt, których nie rozpoznawała, Gwen zastanawiała się tylko nad jednym:

Czy będą w stanie stworzyć tutaj dom?

ROZDZIAŁ PIĄTY

Alistair klęczała na kamieniach, a kolana drżały jej od chłodu. Patrzyła na pierwsze promienie pierwszego słońca, które wdzierały się na Wyspy Południowe, zalewając miękkim światłem góry i doliny. Dłonie jej, zakute w drewniane dyby, drżały. Klęczała, opierając się na dłoniach i kolanach. Jej szyja spoczywała na miejscu, w którym spoczywało już tak wiele głów. Opuściła wzrok i spostrzegła na drewnie plamy krwi, nacięcia w cedrze w miejscach, w których wcześniej opadało ostrze. Wyczuwała tragiczną energię drewna, gdy dotykała go jej szyja, czuła ostatnie chwile, ostatnie emocje straconych tu przed nią. Serce ścisnęło jej się z boleści.

Alistair podniosła dumny wzrok i spojrzała na ostatni wschód słońca w swym życiu, patrzyła, jak budzi się nowy dzień. Nie opuszczało jej nierealne uczucie, że nie ujrzy go już nigdy. Rozkoszowała się nim jak nigdy wcześniej. Wiała delikatna bryza i rozglądając się wokoło tego rześkiego poranka Alistair zdało się, że Wyspy Południowe nigdy nie wyglądały piękniej. Były najurodziwszym miejscem, jakie widziała. Drzewa pyszniły się kwieciem w odcieniach oranżu, czerwieni, różu i fioletu, a owoce zwieszały się obficie nad tymi urodzajnymi ziemiami. Fioletowe poranne ptaki i ogromne oranżowe pszczoły uwijały się już w powietrzu, a słodka woń kwiatów niosła się w jej stronę. Mgła połyskiwała w świetle, nadając otoczeniu magii. Do żadnego miejsca nie była nigdy tak przywiązana; na tych ziemiach – wiedziała to – z chęcią pozostałaby już na zawsze.

Alistair usłyszała, że ktoś w zbyt dużych butach szura po kamieniach i zerknąwszy za siebie ujrzała zbliżającego się Bowyera. Zatrzymał się nad nią. W dłoni trzymał sporych rozmiarów dwusieczny topór, który zwieszał się luźno u jego boku. Spojrzawszy na nią, zmarszczył brwi.

Za jego plecami, na rozległym kamiennym placu, Alistair ujrzała setki lojalnych mu wyspiarzy, ustawionych w szeregach w ogromnym kręgu dokoła niej. Stali dobre dwadzieścia jardów od niej, pozostawiając duży pusty plac dla niej i Bowyera. Nikt nie chciał być zbyt blisko, gdy rozbryźnie się krew.

Bowyer przebierał niespokojnie palcami, wyraźnie pragnąc zakończyć tę sprawę. Widziała w jego oczach, jak wielka jest jego żądza objęcia tronu.

Alistair czerpała przynajmniej przyjemność z jednego: choć nie było to sprawiedliwe, jej poświęcenie pozwoli Erecowi żyć. Znaczyło to dla niej więcej niż jej własne życie.

Bowyer dał krok naprzód, pochylił się nisko i wyszeptał do niej cicho, tak, by nikt inny nie usłyszał jego słów:

– Bądź spokojna, zginiesz od szybkiego ciosu – powiedział, a ona poczuła jego cuchnący oddech na szyi. – Erec także.

Alistair podniosła na niego pełen niepokoju, skołowany wzrok.

Uśmiechnął się do niej – był to niewielki uśmiech przeznaczony jedynie dla niej, którego nikt inny nie dostrzegł.

– Zgadza się – wyszeptał. – Może nie zdarzy się to dzisiaj, może nie przez wiele księżyców. Lecz jednego dnia, gdy najmniej będzie się tego spodziewał, mąż twój znajdzie mój nóż w swych plecach. Chciałem, byś o tym wiedziała, nim poślę cię do piekła.

Bowyer dał dwa kroki w tył, zacisnął mocno dłonie wokół trzonu topora, gotując się do zadania ciosu.

Alistair klęczała, a serce jej tłukło się jak oszalałe w piersi. Dotarło do niej, jak zły jest ten człowiek. Był nie tylko ambitny. Był także tchórzem i łgarzem.

– Uwolnijcie ją! – dobiegł ich nagle władczy głos, przerywając poranny spokój.

Alistair obróciła się na tyle, na ile było to możliwe, i ujrzała jakieś zamieszanie. Dwie postaci wyrwały się z tłumu na skraj placu, gdzie zatrzymały je wielkie łapy strażników Bowyera. Alistair, zaskoczona i wdzięczna, spostrzegła matkę i siostrę Ereca. Patrzyły na nich rozgorączkowane.

– Jest niewinna! – zawołała matka Ereca. – Nie możesz jej zabić.

– Zabiłbyś kobietę?! – wrzasnęła Dauphine. – Nie pochodzi stąd. Wypuść ją. Odeślij na jej ziemie. Nasze sprawy jej nie dotyczą.

Bowyer odwrócił się ku nim i zagrzmiał:

– Nie pochodzi stąd, lecz pragnęła zostać naszą królową. I zamordować naszego poprzedniego króla.

– Łżesz! – zawołała matka Ereca. – Nie wypiłbyś wody z fontanny prawdy.

Bowyer przyjrzał się uważnie twarzom w tłumie.

– Czy jest tutaj ktoś, kto odważy się podważyć moje prawo do tronu? – krzyknął, obracając się, wodząc po wszystkich wyzywającym wzrokiem.

Alistair rozejrzała się dokoła z nadzieją; lecz wszyscy mężczyźni, wszyscy ci mężni wojownicy, w większości z krwi Bowyera, jeden po drugim spuszczali wzrok. Żaden z nich nie chciał zetknąć się z nim w boju.

– Jestem waszym czempionem – zagrzmiał Bowyer. – Pokonałem wszystkich przeciwników w dniu turnieju. Nikt tutaj mnie nie zwycięży. Żaden z was. Jeśli ktoś sądzi inaczej, niech wyjdzie naprzód.

– Żaden poza Erekiem! – zawołała Dauphine.

Bowyer obrócił się i spojrzał na nią spode łba.

– I gdzież on teraz jest? Kona. My, wyspiarze, nie chcemy kaleki za króla. Ja jestem waszym królem. Jestem waszym drugim najlepszym czempionem. Tak stanowią prawa tych ziem. Tak jak ojciec mego ojca był królem, nim został nim ojciec Ereca.

Matka Ereca i Dauphine rzuciły się naprzód, by go powstrzymać; jego żołnierze jednak chwycili je i odepchnęli, zatrzymując w miejscu. Obok nich Alistair dostrzegła brata Ereca, Stroma, ze skrępowanymi za plecami rękoma; on także się szarpał, lecz nie potrafił się wyrwać.

– Zapłacisz za to, Bowyerze – zawołał Strom.

Bowyer zignorował go. Odwrócił się ku Alistair, która wyczytała z jego oczu, że zdecydowany był kontynuować. Nadszedł na nią czas.

– Czas nie sprzyja oszustom – rzekła do niego Alistair.

Spojrzał na nią gniewnie; najwyraźniej zdenerwowała go.

– I te słowa będą twymi ostatnimi – powiedział.

Szybkim ruchem Bowyer uniósł topór wysoko nad głowę.

Alistair zamknęła oczy, wiedząc że już za chwilę nie będzie jej na tym świecie.

Przymknąwszy powieki poczuła, że czas zwalnia. Przez głowę przepływały jej różnorakie obrazy. Ujrzała swe pierwsze spotkanie z Erekiem, jeszcze w Kręgu, w zamku księcia, gdzie była dziewką służebną i gdzie zakochała się w nim, gdy tylko jej oczy na nim spoczęły. Czuła jak jej miłość do niego, miłość, którą czuła do dziś, płonie wewnątrz niej. Ujrzała swego brata, Thorgrina, jego twarz, lecz z jakiegoś powodu nie ujrzała go w Kręgu, w Królewskim Dworze, lecz w jakiejś odległej krainie, na wodach odległego oceanu, z dala od Kręgu. Przede wszystkim widziała jednak swą matkę. Ujrzała ją stojącą na skraju klifu, przed jej zamkiem, wysoko nad oceanem, przed mostem. Ujrzała, że wyciąga ku niej ręce i uśmiecha się czule.

– Córko moja – powiedziała.

– Matko – odrzekła Alistair. – Dołączę do ciebie.

Jednak ku jej zaskoczeniu matka powoli zaprzeczyła ruchem głowy.

– Twój czas jeszcze nie nadszedł – powiedziała. – Twe przeznaczenie na tej ziemi jeszcze się nie wypełniło. Wciąż czeka cię wielkie przeznaczenie.

– Ale jak, matko? – zapytała. – Jakim sposobem mam przeżyć?

– Jesteś większa niż ta ziemia – odrzekła jej matka. – Ta broń, ten śmiercionośny metal, pochodzi z tej ziemi. Twe kajdany pochodzą z tej ziemi. To ziemskie ograniczenia. Są nimi jedynie wtedy, gdy w nie wierzysz, gdy pozwalasz im, by sprawowały nad tobą władzę. Jesteś duchem, światłem i energią. W tym tkwi twa prawdziwa moc. Jesteś ponad tym wszystkim. Pozwalasz, by powstrzymywały cię fizyczne ograniczenia. Problem twój nie polega na braku siły; jest nim brak wiary. Wiary w siebie. Jak silna jest twa wiara?

Alistair klęczała, trzęsąc się na całym ciele, z zamkniętymi oczyma, a pytanie jej matki rozbrzmiewało jej w głowie.

Jak silna jest twa wiara?

Alistair zagłębiła się w sobie, zapomniała o kajdanach, pozwoliła, by zawładnęła nią jej wiara. Poczęła porzucać wiarę w fizyczne ograniczenia tej planety i miast tego przeniosła ją na najwyższą siłę, jedyną najwyższą siłę sprawującą władzę nad wszystkim innym w świecie. Siłę, która – jak wiedziała Alistair – stworzyła ten świat. Siłę, która stworzyła to wszystko. Z tą siłą musiała się sprzymierzyć.

Wtem – wszystko to działo się w ułamku sekundy – Alistair poczuła, jak po jej ciele rozchodzi się ciepło. Czuła, że płonie, że jest niezwyciężona, większa niż wszystko wokoło niej. Czuła, że z jej dłoni wychodzą płomienie, czuła, jak w głowie huczy jej od natłoku myśli i jak w jej czole, pomiędzy oczyma, rodzi się wielki żar. Poczuła, że jest silniejsza niż wszystko, silniejsza niż jej pęta, silniejsza niż wszystkie materialne rzeczy.

Alistair otworzyła oczy i gdy czas powrócił do swego normalnego biegu, podniosła wzrok i ujrzała Bowyera, opuszczającego topór z grymasem gniewu na twarzy.

Jednym ruchem Alistair odwróciła się i uniosła ręce, a dyby złamały się z trzaskiem niby gałązki. W tym samym ruchu, z prędkością światła podniosła się, uniosła jedną dłoń w stronę Bowyera i gdy jego topór opadł, zdarzyło się coś niezwykłego: broń rozsypała się. Przemieniła się w popiół i osypała u jej stóp.

Bowyer zamachnął się z pustymi dłońmi i zatoczył, aż upadł na kolana.

Alistair obróciła się raptownie i jej wzrok przykuł miecz po drugiej stronie placu, zatknięty u pasa jednego z żołnierzy. Wyciągnęła dłoń i rozkazała orężowi, by przybył do niej; wtedy miecz wysunął się z pochwy i przeciąwszy powietrze, wpadł prosto w jej wyciągniętą dłoń.

Jednym ruchem Alistair schwyciła broń, obróciła się, uniosła ją wysoko i opuściła na tył odsłoniętej szyi Bowyera.

Zaszokowany tłum wydał z siebie stłumiony okrzyk, gdy rozległ się odgłos stali przecinającej ciało i Bowyer, pozbawiony głowy, osunął się martwy na ziemię.

Legł martwy dokładnie w tym samym miejscu, w którym ledwie kilka chwil wcześniej pragnął zabić Alistair.

W tłumie rozległ się krzyk i obejrzawszy się Alistair ujrzała, że Dauphine wyrywa się żołnierzowi z rąk, chwyta przypięty u jego pasa sztylet i podrzyna mu gardło. W tym samym ruchu okręciła się i rozcięła sznur krępujący Stroma. Strom natychmiast sięgnął ręką w tył, chwycił miecz jednego z żołnierzy, okręcił się i ciął, zabijając trzech ludzi Bowyera, nim zdołali zareagować.

Po śmierci Bowyera nastąpiła chwila zawahania, tłum wyraźnie nie wiedział, jak postąpić. Wokoło poniosły się krzyki. Jego śmierć ośmieliła tych, którzy niechętnie przystąpili do sojuszu z nim. Ponownie obrali strony i tuziny ludzi lojalnych Erecowi wyrwały się z szeregu i rzuciły, by stanąć do walki u boku Stroma, by stanąć do walki przeciw tym, którzy pozostali lojalni Bowyerowi.

Szala zwycięstwa szybko przechyliła się na korzyść ludzi Ereca, gdy jeden po drugim, rząd za rzędem stawali do walki; ludzie Bowyera, zbici z tropu, odwracali się i uciekali ku skalistemu zboczu. Strom i jego ludzie deptali im po piętach.

Alistair stała, nadal trzymając miecz w dłoni, i patrzyła, jak wokoło rozpętuje się wielka wojna. Krzyki i dźwięki rogów niosły się echem, i cała wyspa zdawała się gromadzić, przyłączać do walki po jednej z dwu stron. Szczęk zbroi i przedśmiertne krzyki mężczyzn poniosły się w porannym powietrzu i Alistair wiedziała, że rozgorzała wojna domowa.

Alistair uniosła w górę miecz, promienie słońca odbijały się od klingi. Wiedziała, że ocaliła ją boża łaska. Czuła, że odrodziła się bardziej potężna niż kiedykolwiek i że jej przeznaczenie ją przyzywa. Przepełniał ją optymizm. Wiedziała, że ludzie Bowyera zostaną zabici. Sprawiedliwość zwycięży. Erec przebudzi się. Nastąpią ich zaślubiny. I wkrótce zostanie królową Wysp Południowych.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Darius biegł prowadzącą ze wsi drogą, wzniecając tumany kurzu. Podążał za śladami stóp w stronę Volusii. W jego sercu płonęła żądza ocalenia Loti i zamordowania mężczyzn, którzy ją zabrali. Biegł z mieczem w dłoni – prawdziwym mieczem, z prawdziwego metalu. Po raz pierwszy w życiu władał prawdziwym metalem. Wiedział, że już samo to wystarczyłoby, by zabito jego i całą jego wieś. Stal była zakazana – nawet jego ojciec i ojciec jego ojca obawiali się ją posiadać – i Darius wiedział, że przekroczył granicę, zza której nie było odwrotu.

Darius nie dbał już jednak o nic. Zbyt wiele w jego życiu było niesprawiedliwości. Loti zniknęła i zależało mu jedynie na tym, by ją odzyskać. Ledwie zdążył ją poznać, a jednak paradoksalnie czuł, że jest całym jego światem. Co innego, gdyby to jego obrali na niewolnika; lecz obrali – a tego już było zbyt wiele. Nie mógł pozwolić na to, by ją zabrali i nadal uważać się za mężczyznę. Wiedział, że jest chłopcem, lecz stawał się mężczyzną. I dotarło do niego, że to decyzje takie jak ta, te trudne, których nikt inny nie ważył się podjąć – to właśnie dzięki nim chłopiec przeistaczał się w mężczyznę.

Darius pędził drogą, aż krople potu spływały mu na oczy. Dyszał ciężko. W pojedynkę gotów był stawić czoła całej armii, całemu miastu. Nie było innego wyjścia. Musiał odnaleźć Loti i sprowadzić ją z powrotem albo zginąć, próbując to uczynić. Wiedział, że jeśli mu się nie powiedzie – a nawet wtedy, kiedy się mu powiedzie – ściągnie zemstę na całą swoją wieś, swą rodzinę, wszystkich swych pobratymców. Gdyby pomyślał nad tym dłużej, może nawet i by zawrócił.

Kierowało nim jednak coś silniejszego niż chęć przeżycia, niż ratowanie własnej rodziny i pobratymców. Kierowało nim pragnienie sprawiedliwości. Żądza wolności. Pragnienie, by odepchnąć swego ciemiężcę i być wolnym, nawet jeśli jedynie przez chwilę. Jeśli nie dla siebie, pragnął uczynić to dla Loti. By była wolna.

Dariusem kierowały namiętności, nie logika. Chodziło o miłość jego życia, nadto zbyt wiele wycierpiał już z rąk Imperium. Nie dbał już o nic, nie zważał na konsekwencje. Musiał pokazać im, że wśród jego ludu jest jeden człowiek – choćby tylko jeden, choćby tylko chłopiec – który nie będzie znosił tego, jak go traktują.

Darius biegł i biegł drogą wijącą się pomiędzy znanymi mu polami, aż wreszcie dotarł na obrzeża Volusii. Wiedział, że już samo to, że zapuścił się tak blisko tego miasta skończyłoby się jego śmiercią, gdyby go znaleziono. Podążał za śladami, zdwoiwszy tempo. Widział, że zerta stawia nogi blisko siebie, wiedział więc, że poruszali się powoli. Wiedział, że jeśli pospieszy się, dogoni ich.

Darius ominął pagórek, z trudem łapiąc powietrze, i wreszcie w oddali ujrzał to, czego wypatrywał: może ze sto jardów przed nim stała Loti. Jej szyję oplatało grube żelazo, od którego odchodził długi łańcuch, długi na dobre dwadzieścia stóp, przypięty do tyłu uprzęży zerty. Zerty dosiadał imperialny nadzorca, ten, który zabrał Loti. Zwrócony był do niej plecami, a obok niego szło dwóch żołnierzy imperialnych w grubych czarno-złotych zbrojach Imperium, odbijających promienie słoneczne. Byli niemal dwukrotnie więksi od Dariusa i budzili grozę. Wyposażeni byli w najświetniejszy oręż i dysponowali posłuszną im zertą. Darius wiedział, że trzeba by zastępów niewolników, by pokonać tych mężczyzn.

Nie pozwolił jednak, by strach stanął mu na drodze. Prowadziły go jedynie siła jego ducha i zaciekła determinacja i wiedział, że to będzie musiało wystarczyć.

Darius biegł i biegł ku niespodziewającej się niczego karawanie i wkrótce dogonił ich. Przyskoczył do Loti od tyłu, uniósł wysoko miecz i gdy dziewczyna spojrzała na niego zaskoczona, uderzył w łańcuch przykuwający ją do zerty.

Loti wykrzyknęła i odskoczyła, zaszokowana, gdy Darius uwolnił ją, przeciąwszy łańcuchy. Charakterystyczny szczęk metalu poniósł się w powietrzu. Loti stanęła, wolna, z kajdanami wciąż na szyi i łańcuchem zwisającym na piersi.

Darius odwrócił się i ujrzał taki sam wyraz zaskoczenia na twarzy imperialnego nadzorcy niewolników, który patrzył na niego z góry ze swego siedziska na zercie. Żołnierze idący obok także się zatrzymali, zdumieni widokiem Dariusa.

Darius stał, wyciągając przed siebie w drżących dłoniach swój stalowy miecz, zdecydowany nie okazać strachu, stając pomiędzy nimi a Loti.

– Ona nie należy do was – zawołał Darius trzęsącym się głosem. – Jest wolną kobietą. Wszyscy jesteśmy wolni!

Żołnierze podnieśli wzrok na nadzorcę.

– Chłopcze – zawołał do Dariusa. – Popełniłeś właśnie największy błąd swojego życia.

Skinął głową do żołnierzy, którzy unieśli miecze i ruszyli na niego.

Darius nie cofnął się, ściskając miecz w drżących dłoniach, i wtedy poczuł, jak z góry spoglądają na niego jego przodkowie. Poczuł, że spoglądają na niego wszyscy niewolnicy, którzy kiedykolwiek zostali zabici, że wspierają go. I poczuł, jak wzbiera w nim ogromne ciepło.

Darius poczuł, jak skryta głęboko wewnątrz niego moc poczyna się poruszać, chce wydostać się na zewnątrz. Nie pozwolił sobie jednak na to. Pragnął walczyć z nimi jak mężczyzna z mężczyzną, pobić ich jak każdy inny, wykorzystać szkolenie ze swymi towarzyszami broni. Pragnął zwyciężyć jak mężczyzna, walczyć jak mężczyzna prawdziwym metalowym orężem i pokonać ich na swych własnych warunkach. Zawsze był szybszy niż wszyscy starsi chłopcy z długimi, drewnianymi mieczami w dłoniach, o muskularnych sylwetkach, nawet niż chłopcy dwukrotnie od niego więksi. Zaparł się w miejscu i zebrał w sobie, widząc jak biegną ku niemu.

– Loti! – zawołał, nie odwracając się. – UCIEKAJ! Wracaj do wsi!

– NIE! – odkrzyknęła.

Darius wiedział, że musi coś uczynić; nie mógł stać i czekać, aż go dopadną. Wiedział, że musi ich zaskoczyć, zrobić coś, czego nie będą się spodziewać.

Rzucił się raptownie naprzód, wybierając jednego z dwu żołnierzy i biegnąc wprost na niego. Starli się pośrodku piaszczystego placu. Darius wydał z siebie głośny krzyk bitewny. Żołnierz zamachnął się mieczem na jego głowę, lecz on uniósł miecz i zablokował cios, aż posypały się skry. Darius po raz pierwszy poczuł uderzenie metalu o metal. Broń była cięższa niż sądził, a cios żołnierza potężniejszy. Poczuł silne drganie, aż zatrzęsła mu się cała dłoń, przez łokieć do ramienia. Zbiło go to z pantałyku.

Żołnierz okręcił się żywo, mierząc, by zadać Dariusowi cios od boku, a Darius obrócił się i zablokował go. Nie było to podobne do szkolenia się z braćmi; Darius czuł, że porusza się wolniej niż zwykle, że miecz mu ciąży. Musiał przywyknąć. Miał wrażenie, że żołnierze poruszają się dwukrotnie szybciej niż on.

Mężczyzna zamachnął się ponownie i do Dariusa dotarło, że nie pokona go, walcząc cios za cios; musiał wykorzystać inne swe umiejętności.

Usunął się, unikając ciosu miast przyjmując go, i walnął żołnierza łokciem w gardło. Wymierzył idealnie. Mężczyzna zakrztusił się i zatoczył w tył, i zgiął wpół, chwytając się za gardło. Darius uniósł miecz, opuścił trzonem na jego odsłonięte plecy i posłał go twarzą w piach.

W tym czasie drugi żołnierz biegł już na niego i Darius okręcił się, uniósł miecz i zablokował potężny cios, który nakierowany był na jego twarz. Żołnierz jednak nie ustawał, mocno spychając Dariusa w tył, na ziemię.

Wylądowali na twardej ziemi w ogromnym obłoku pyłu i Darius poczuł, jak leżący na nim żołnierz przygniata mu klatkę piersiową. Mężczyzna wypuścił miecz z rąk i wyciągnął przed siebie dłonie, usiłując wydłubać Dariusowi oczy palcami.

Darius chwycił go za przeguby dłoni, odpychając je drżącymi rękoma, lecz tracił siłę. Wiedział, że szybko musi coś zrobić.

Uniósł kolano i obrócił się, i zdołał odepchnąć mężczyznę w bok. Jednocześnie sięgnął w dół i chwycił długi sztylet, który spostrzegł u jego pasa – w tym samym ruchu uniósł broń wysoko i zatopił w piersi mężczyzny, przetaczając się z nim po ziemi.

Żołnierz krzyknął, a Darius leżał na nim i patrzył, jak kona na jego oczach. Darius leżał znieruchomiały, zaszokowany. Po raz pierwszy zabił człowieka. Było to nierzeczywiste przeżycie. Czuł, że odniósł zwycięstwo, lecz zarazem odczuwał smutek.

Darius usłyszał dochodzący z tyłu krzyk, dzięki któremu otrząsnął się. Odwróciwszy się ujrzał, że drugi żołnierz, ten, którego powalił, podnosi się i pędzi w jego stronę. Uniósł miecz i zamachnął się na jego głowę.

Darius odczekał, skupiony, po czym uchylił się w ostatniej chwili; żołnierz zatoczył się obok niego.

Darius wyciągnął sztylet z piersi trupa i obrócił się raptownie, i w chwili gdy żołnierz odwrócił się i natarł, Darius, klęcząc, nachylił się w przód i cisnął nim.

Patrzył, jak broń leci, obracając się wokoło siebie i wreszcie zatapia się w sercu mężczyzny, przeszywszy jego zbroję. Imperialna stal, której żadna inna nie mogła się równać, została użyta przeciw Imperium. Być może, pomyślał Darius, nie trzeba było wykuwać tak ostrego oręża.

Żołnierz osunął się na kolana, wybałuszył oczy i upadł na bok, martwy.

Darius usłyszał za sobą głośny wrzask. Skoczył na równe nogi i obrócił się raptownie. Ujrzał, że nadzorca schodzi z zerty. Z utkwionym w Dariusie gniewnym spojrzeniem dobył miecza i ruszył na niego z głośnym krzykiem.

– Teraz będę musiał uśmiercić cię własnoręcznie! – powiedział. – Jednak nie tylko cię uśmiercę. Będę cię torturował, a także całą twoją rodzinę i wieś, i to powoli!

Biegł na Dariusa.

Imperialny nadzorca był, rzecz oczywista, świetniejszym żołnierzem niż pozostali, wyższym i szerszym w barach, w lepszej zbroi. Był zahartowanym w bojach wojownikiem, najlepszym, naprzeciw którego Darius kiedykolwiek stanął. Darius musiał przyznać, że odczuł strach przed tym przeciwnikiem – nie pozwolił sobie jednak go okazać. Zdecydowany był miast tego przezwyciężyć go, nie pozwolić sobie na to, by odebrało mu to odwagę. To zwykły człowiek, rzekł sobie Darius. A każdy człowiek może upaść.

Każdy człowiek może upaść.

Nadzorca niewolników zbliżył się do niego, machając oburącz swym wielkim mieczem, błyszczącym w słońcu. Darius uniósł swój miecz. Przeniósł ciężar ciała i zablokował cios; mężczyzna zamachnął się ponownie.

Z lewej i z prawej, raz za razem, żołnierz ciął, a Darius zatrzymywał ciosy. W uszach rozbrzmiewał im głośny szczęk metalu, a dokoła sypały się skry. Mężczyzna spychał go w tył coraz dalej i dalej i Darius musiał użyć całej swej siły, by tylko blokować ciosy. Mężczyzna był prędki i silny i Darius skupił swą uwagę na tym, by przeżyć.

Jeden z ciosów Darius zablokował odrobinę zbyt późno i wykrzyknął z bólu, gdy nadzorca wykorzystał to i ciął go w biceps. Była to rana płytka, lecz bolesna. Darius poczuł krew, swą pierwszą bitewną ranę, i zaszokowało go to.

Popełnił błąd. Nadzorca wykorzystał jego wahanie i zdzielił go wierzchnią stroną rękawicy. Metal uderzył w jego twarz, wywołując ogromny ból w szczęce i na policzku i posłał go w tył. Darius zatoczył się kilka stóp i pomyślał, że musi zapamiętać, by nigdy nie zatrzymywać się i nie oglądać swych ran, gdy bitwa jeszcze trwa.

Poczuł smak krwi na ustach i ogarnął go szał. Nadzorca ponownie na niego szarżował, był już blisko. Był duży i silny, lecz tym razem – może przez policzek pulsujący z bólu i krew na języku – Darius nie pozwolił, by to go przestraszyło. Pierwsze ciosy bitwy zostały zadane i Darius pojął, że choć były bolesne, nie były aż tak złe. Wciąż stał, wciąż oddychał, wciąż żył.

A to oznaczało, że nadal mógł walczyć. Mógł odpierać ciosy i kontynuować walkę. Bycie rannym nie było ani w połowie tak straszne, jak się obawiał. Może i był mniejszy i nie tak doświadczony, lecz dotarło do niego, że zdolności jego były równie dobre jak każdego innego – i także mogły zadać śmierć.

Darius wyrzucił z siebie gardłowy krzyk i rzucił się naprzód, tym razem łaknąc potyczki, a nie unikając jej. Nie lękając się już ran, uniósł miecz z krzykiem i ciął w przeciwnika. Mężczyzna parował cios, lecz Darius nie poddawał się, zamachując się raz po raz, odpierając nadzorcę mimo jego większej postury i siły.

Darius walczył co sił, walczył za Loti, walczył za wszystkich swych ziomków, swych towarzyszy broni. Uderzał na lewo i prawo, szybciej niż kiedykolwiek, nie pozwalając już, by spowalniał go ciężar stali, i wreszcie trafił. Nadzorca wykrzyknął z bólu, gdy Darius ciął go w bok.

Odwrócił się i obrzucił Dariusa gniewnym spojrzeniem, w którym wpierw ukazało się zaskoczenie, a później żądza zemsty.

Wrzasnął niby raniony zwierz i natarł na Dariusa. Nadzorca cisnął na ziemię swój miecz, rzucił się naprzód i zwarł się z Dariusem w uścisku. Uniósł go nad ziemię, ściskając z siłą tak wielką, że Darius upuścił swój miecz. Wszystko to zdarzyło się tak szybko i był to tak niespodziewany ruch, że Darius nie zdołał zareagować na czas. Spodziewał się, że jego przeciwnik będzie używał w potyczce miecza, nie pięści.

Darius, wisząc w powietrzu i pojękując, czuł, jak gdyby każda kość w jego ciele miała pęknąć. Wykrzyknął z bólu.

Nadzorca zacieśnił uścisk i Darius pewien był, że zginie. Następnie mężczyzna odchylił się w tył i walnął Dariusa czołem w nos.

Darius poczuł broczącą z nosa krew i przeraźliwy ból przeszywający jego twarz i oczy, kłujący, oślepiający ból. Nie spodziewał się takiego posunięcia i gdy nadzorca odchylił się, by uderzyć go ponownie, bezbronny Darius był pewien, że zginie.

Wtem rozległo się brzęczenie łańcuchów i nadzorca wybałuszył oczy, rozluźniając zaciśnięte na Dariusie ręce. Darius dyszał ciężko, skołowany, i podniósł wzrok, zastanawiając się, czemu nadzorca go puścił. Wtem ujrzał stojącą za nim Loti. Zarzuciła zwisający luźno łańcuch wokół jego szyi i zaciskała go z całej siły.

Darius zatoczył się w tył, próbując złapać oddech, i patrzył, jak nadzorca cofa się kilka stóp, następnie sięga za siebie nad ramieniem, chwyta Loti, pochyla się i przerzuca ją sobie nad głową. Loti upadła z krzykiem na plecy, na twardą ziemię, pośród pyłu.

Nadzorca podszedł do niej, uniósł nogę, namierzył butem nad jej twarzą i Darius spostrzegł, że zamierza opuścić go i zmiażdżyć ją. Był już dobre dziesięć stóp od niego, zbyt daleko, by zdążyć dobiec do niego na czas.

– NIE! – wrzasnął.

Darius przemyślał to prędko: pochylił się, chwycił swój miecz, dał krok naprzód i jednym zręcznym ruchem cisnął nim.

Miecz poszybował w powietrzu, obracając się dokoła siebie, a Darius patrzył jak urzeczony, jak ostrze przebija zbroję nadzorcy, przeszywając jego serce.

$2.18
Age restriction:
16+
Release date on Litres:
10 September 2019
Volume:
274 p. 8 illustrations
ISBN:
9781632915863
Download format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip