Free

Hrabia Monte Christo

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Spostrzegłszy Luigiego, jeździec spiął konia i puścił się galopem w jego stronę.

Luigi nie mylił się; podróżny, który jechał z Palestriny do Tivoli nie wiedział, którędy ma się kierować.

Młodzieniec wskazał mu drogę; ale jako że o ćwierć mili trakt rozchodził się trzema ścieżkami w trzy różne strony, podróżny poprosił Luigiego, by mu posłużył za przewodnika, w obawie, że znów się zabłąka.

Luigi zrzucił płaszcz, wziął na ramię fuzję i pozbywszy się w ten sposób ciężaru ubrania, puścił się naprzód swym krokiem górala, za którym koń ledwo mógł nadążyć.

Dziesięć minut później byli już na rozstajach.

Przybywszy na miejsce, Luigi wskazał majestatycznym imperatorskim gestem, którędy podróżny powinien jechać:

– Oto droga ekscelencji, teraz pan już nie zbłądzisz.

– A oto twoja nagroda za fatygę – to mówiąc, podróżny podał młodzieńcowi kilka drobnych monet.

– Dziękuję – rzekł Luigi, cofając rękę. – Oddaję usługi, ale ich nie sprzedaję.

– Ale – odpowiedział podróżny, który jak widać znał różnicę między służalczym charakterem mieszczuchów i dumną postawą ludzi ze wsi – jeżeli nie chcesz wynagrodzenia, może przyjmiesz podarunek?

– A, to co innego.

– Przyjmij więc te dwa weneckie cekiny i ofiaruj je narzeczonej – zrobi sobie z nich ładne kolczyki.

– A pan w takim razie niech przyjmie ode mnie ten sztylet – rzekł młody pasterz. – Od Albano po Civita-Castellana nie znajdzie pan tak pięknie rzeźbionej rękojeści.

– Przyjmuję – odrzekł podróżny – ale w takim razie ja będę twoim dłużnikiem, bo ten sztylet wart jest daleko więcej niż dwa cekiny.

– Dla kupca może tak, ale dla mnie, który go sam rzeźbiłem, wart najwyżej piastra.

– Jakże się nazywasz? – zapytał podróżny.

– Luigi Vampa – odpowiedział pasterz z taką miną, jakby mówił: „Aleksander, król Macedonii”. – A pan?

– Sindbad Żeglarz.

Franz d'Epinay krzyknął ze zdziwienia.

– Sindbad Żeglarz! – powtórzył.

– No tak – rzekł narrator. – Podróżny podał Vampie właśnie takie nazwisko.

– I cóż masz przeciw temu nazwisku? – wtrącił się Albert. – To bardzo piękne miano; muszę przyznać, że w dzieciństwie bardzo mnie bawiły przygody patrona tego pana.

Franz nie dopytywał się dłużej. Dobrze rozumiemy, że wzmianka o Sindbadzie Żeglarzu obudziła w nim wiele wspomnień.

– No, mów pan dalej – zachęcił gospodarza.

– Vampa włożył niedbale dwa cekiny do kieszeni i poszedł wolno tam, skąd przyszedł. Gdy był już jakieś trzysta kroków do groty, wydało mu się, że usłyszał krzyk. Zatrzymał się, chcąc dojść, skąd dochodził ten krzyk. Po sekundzie posłyszał wyraźnie swoje imię.

Skoczył jak kozioł, nabijając w biegu strzelbę i w minutę dobiegł pagórka leżącego naprzeciw wzgórza, na którym spostrzegł podróżnego. Tam wyraźniej dobiegło go wołanie: „Na pomoc!”.

Ogarnął wzrokiem przestrzeń wokół: jakiś mężczyzna unosił Teresę, niczym centaur Nessus – Dejanirę.

Człowiek ten pokonał już trzy czwarte drogi z groty do lasu.

Vampa ocenił odległość: mężczyzna był już oddalony przynajmniej o dwieście kroków, próżno więc byłoby go ścigać.

Pasterz stanął jak wryty. Przycisnął kolbę strzelby do ramienia, wymierzył w kierunku porywacza, chwilę prowadził go wzrokiem w biegu – i wypalił.

Porywacz zatrzymał się, zachwiał i upadł, pociągając za sobą Teresę.

Teresa jednak zaraz się podniosła, a zbójca został na ziemi, wijąc się w drgawkach agonii.

Vampa podskoczył szybko do Teresy, bo zaledwie dziesięć kroków od konającego upadła ponownie; młodzieniec przeląkł się, czy kula, która dosięgła nieprzyjaciela, nie zraniła także i jego narzeczonej.

Szczęściem nic się nie stało, to tylko strach poraził siły Teresy. Luigi, przekonawszy się, że nic jej nie jest, zwrócił się ku rannemu.

A tamten właśnie oddał ostatnie tchnienie; leżał z zaciśniętymi pięściami, usta wykrzywiał mu ból, włosy zjeżyły się i zwilgotniały od śmiertelnego potu.

Otwarte oczy jakby groziły zemstą.

Vampa podszedł do trupa i poznał Cucumetta.

W dniu, gdy młodzi ocalili bandytę, Cucumetto zakochał się w Teresie i poprzysiągł sobie, że musi ją posiąść. Od tej chwili śledził ją ciągle, a upatrzywszy chwilę, gdy Vampa zostawił ją samą, by wskazać drogę podróżnemu, porwał ją i już sądził, że jest jego własnością, gdy kula Vampy przeszyła mu serce.

Vampa patrzył przez chwilę na trupa, nie okazując najmniejszej emocji, podczas gdy Teresa drżała jeszcze, nie ośmielając się zbliżyć do zabitego, drobnymi kroczkami przysunęła się do Vampy i przez ramię kochanka obrzuciła spojrzeniem trupa.

Po chwili Vampa odwrócił się do kochanki.

– O, dobrze, przebrałaś się już – rzekł – teraz kolej na mnie.

Teresa rzeczywiście zdążyła przyodziać się w kostium hrabianki.

Vampa podniósł ciało Cucumetta i zawlókł do groty; Teresa czekała na niego u wejścia.

Gdyby nadjechał teraz znów jakiś podróżny, zobaczyłby rzecz szczególną: pasterkę pasącą owce w kaszmirowej sukni strojną w kolczyki i kolię z pereł; we włosach lśniły jej brylantowe szpilki, a kaszmir usiany był guziczkami szafirowymi, szmaragdowymi i rubinowymi.

Wydałoby mu się z pewnością, że przeniósł się w czasy Floriana, a wróciwszy do Paryża zapewniałby, że widział pasterkę alpejską siedzącą u stóp Gór Sabińskich.

Po kwadransie Vampa wyszedł z groty. Jego ubiór był w swoim rodzaju nie mniej elegancki, jak kostium Teresy. Miał na sobie wiśniowy aksamitny kubrak ze złotymi cyzelowanymi guzikami i jedwabną, całkiem zahaftowaną kamizelkę; szyję owijał mu rzymski szal, ładownica była pikowana złotem oraz czerwono-zielonym jedwabiem, błękitne aksamitne spodnie zapinały się pod kolanem na diamentowe sprzączki, kamasze zrobione były ze skóry daniela i zdobne w plątaninę arabesek; u kapelusza powiewały różnobarwne wstążki, dwa zegarki wisiały mu u pasa, a wspaniały sztylet wyglądał zza ładownicy.

Teresa krzyknęła z zachwytu. Vampa podobny był teraz do postaci z obrazów Leopolda Roberta albo Schnetza.

Przyodział się bowiem w strój Cucumetta.

Młodzieniec spostrzegł, jakie wrażenie wywarł na narzeczonej, i dumny uśmiech przewinął mu się po wargach.

– A teraz – zwrócił się do Teresy – powiedz, jesteś gotowa podzielić mój los, jakikolwiek będzie?

– O, tak! – zawołała z zapałem.

– I pójdziesz ze mną wszędzie?

– I na koniec świata.

– No, to weź mnie za rękę i chodźmy, bo nie mamy chwili do stracenia.

Dziewczyna podała kochankowi dłoń, nie pytając nawet, gdzie ją prowadzi; Luigi wydawał jej się w tej chwili piękny, wspaniały i potężny jak bóg.

I zagłębili się w las.

Nie potrzebujemy mówić, że Vampa znał doskonale wszystkie górskie szlaki; szedł więc w las śmiało, choć nie wiodła tędy żadna droga; rozpoznawał kierunek, w jakim musieli podążać jedynie po drzewach i krzewach; szli tak z półtorej godziny.

Dotarli do największej gęstwiny w lesie. Koryto wyschłego potoku prowadziło w głęboki wąwóz. Vampa skierował się w tę dziwaczną drogę, która – ściśnięta między dwoma ścianami i pomroczniała od cieni sosen – przypominałaby, gdyby nie to niełatwe zejście, ową ścieżkę nad jeziorem Averno, którą opisuje Wergiliusz.

Teresa, która znów drżała z lęku, znalazłszy się w tak dzikim pustkowiu, tuliła się tylko do swego przewodnika, nie mogąc wypowiedzieć słowa; ale równy krok Vampy, głęboki spokój malujący się na jego licach dały jej siłę, by przynajmniej ukryć swoje obawy.

Nagle dziesięć kroków przed nimi jakiś człowiek oderwał się od drzewa, za którym czatował i wziął Vampę na cel, wołając:

– Ani kroku dalej, bo zginiesz!

– No, no, spokojnie – zawołał Vampa, machnąwszy z pogardą ręką, gdy tymczasem Teresa, nie ukrywając już strachu, przytuliła się do niego. – Czyż wilki pożerają się nawzajem?

– Kim jesteś? – zapytał strażnik.

– Luigi Vampa, pasterz z majątku hrabiego San-Felice.

– Czego tu chcesz?

– Chcę pomówić z twoimi towarzyszami, którzy są na polanie Rocca Bianca.

– No to idź za mną – rzekł strażnik – albo raczej, kiedy znasz drogę, idź przodem.

Vampa uśmiechnął się pogardliwie na tę przezorność bandyty, przeszedł z Teresą naprzód i ruszył dalej tym samym jak dotąd śmiałym i spokojnym krokiem.

Po pięciu minutach bandyta dał znak, aby się zatrzymali; zakrakał trzy razy; na ten trzykrotny apel odpowiedziano mu podobnym krakaniem.

– W porządku – rzekł bandyta – możecie iść dalej.

Luigi i Teresa ruszyli naprzód.

Im dalej się posuwali, tym mocniej Teresa tuliła się, drżąc, do Luigiego; bo w istocie między pniami drzew dostrzec można było lśnienie sztyletów i luf strzelb.

Polana Rocca Bianca zajmowała wierch niezbyt wyniosłego wzgórza, które niegdyś musiało być wulkanem, który wygasł, nim jeszcze Romulus i Remus opuścili Albę i założyli Rzym.

Na szczycie Teresa i Luigi stanęli oko w oko z dwudziestoma bandytami.

– Ten chłopak was szukał. Chce z wami mówić – rzekł strażnik.

– I cóż on nam chce powiedzieć? – zapytał bandyta, który pod nieobecność wodza pełnił jego funkcje.

– Chcę wam powiedzieć, że znudziło mnie rzemiosło pasterza – rzekł Vampa.

– Aha, rozumiem – rzekł dowódca – chcesz do nas przystąpić?

– Witaj nam! – zawołano z wielu stron: to poznali Vampę bandyci z Ferrusino, Pampinary i Anagni.

– Tak, ale nie po to tu przyszedłem.

– No to czego od nas chcesz? – zawołali zdziwieni.

– Chcę zostać waszym naczelnikiem – odparł młodzieniec.

Bandyci wybuchnęli śmiechem.

– A cóż takiego zrobiłeś, byś miał prawo ubiegać się o ten zaszczyt? – spytał zastępca.

– Zabiłem waszego herszta, patrzcie – to ubiór Cucumetta; i podpaliłem pałac San Felice, by mojej narzeczonej ofiarować ślubną suknię.

W godzinę później Vampa został obrany hersztem na miejsce Cucumetta.

– I co powiesz, kochany Albercie? – rzekł Franz, zwracając się do przyjaciela. – Co myślisz o obywatelu Luigi Vampie?

 

– Uważam go za mit – odparł Albert. – Vampa nigdy nie istniał.

– Co to jest mit? – zapytał Pastrini.

– O, długo by opowiadać, kochany panie Pastrini – odpowiedział Franz. – Mówisz pan, że Vampa wykonuje swoje rzemiosło w okolicach Rzymu?

– Tak, i to z taką zuchwałością, jak nikt przed nim.

– I policja nie jest w stanie go pojmać?

– Co robić! Ma on konszachty z pastuchami z równiny, rybakami znad Tybru i przemytnikami z wybrzeża. Kiedy go szukają w górach, on jest nad Tybrem; wysyłają tam za nim pogoń – on ucieka na morze; a potem nagle, gdy wszyscy sądzą, że się kryje na wyspie il Giglio, Guanouti lub Monte Christo, zjawia się w Albano, Tivoli lub w Ricci.

– A jak się obchodzi z podróżnymi?

– Mój Boże! Bardzo prosto. Stosownie do odległości, w jakiej znajduje się najbliższe miasto, daje im sześć, osiem lub dwanaście godzin na złożenie okupu. Po upływie terminu daje jeszcze z łaski godzinę; a w sześćdziesiątej minucie, jeśli pieniądze nie nadeszły, wypala porwanemu w łeb albo też pakuje mu sztylet w pierś i koniec.

– No, Albercie – odezwał się Franz. – I co, nadal zamierzasz jechać do Koloseum drogą za murami?

– Naturalnie – rzekł Albert. – Skoro ta droga jest bardziej malownicza…

W tejże chwili wybiła dziesiąta, drzwi się otwarły i wszedł dorożkarz.

– Jaśnie panowie – rzekł – powóz czeka.

– Dobrze – powiedział Franz – w takim razie, do Koloseum!

– Czy przez bramę del Popolo czy przez miasto?

– Przez miasto, do diabła, przez miasto! – wykrzyknął Franz.

– E, mój drogi – wzruszył ramionami Albert, podnosząc się i zapalając trzecie cygaro – myślałem, że masz więcej odwagi.

Po czym młodzieńcy zeszli na dół i wsiedli do powozu.

34. Nieznajomy

Franz znalazł jednak sposób, aby Albert ujrzał Koloseum, nie zobaczywszy wcześniej żadnych innych ruin – tak, aby stopniowane wrażenia nie ujęły olbrzymowi nic z jego gigantycznych proporcji. Trzeba więc było jechać ulicą Sistinia, skręcić przed bazyliką Santa Maria Maggiore i przez via Urbana, mijając w pobliżu Świętego Piotra w Okowach dotrzeć na via del Colosseo.

Trasa ta przedstawiała inne jeszcze korzyści: nie wyrywała Franza z zamyślenia, jakie nań sprowadziła opowieść pana Pastriniego, w którą zamieszany był tajemniczy amfitrion Franza z Monte Christo. Wsunął się więc w kąt powozu, podparł łokciem i oddał rozważaniom nad tysiącem pytań, z których na żadne nie potrafił sobie udzielić odpowiedzi.

Jedna jeszcze rzecz przypominała Franzowi jego znajomego Sindbada Żeglarza; owe tajemnicze stosunki łączące bandytów i marynarzy. To, co powiedział imć Pastrini o kryjówkach Vampy na łodziach rybackich i przemytniczych, przypominały Franzowi dwóch bandytów korsykańskich, których zastał, jak w najlepsze zajadali kolację z załogą jachtu, co potem zboczył z trasy i zawinął do Porto Vecchio jedynie po to, by wysadzić ich na ląd. Właściciel hotelu znał przydomek pana na Monte Christo, co z kolei stanowiło dowód, że ów człowiek odgrywa rolę filantropa nie tylko przy brzegach Korsyki, Toskanii, Hiszpanii, ale na wybrzeżach w okolicy Piombino, Ostii, Civitavecchia i Gaety; a skoro sam nieznajomy wspomniał o Tunisie i Palermo, dowodziło to, że sfera jego działań była nader rozległa.

Jakkolwiek te rozmyślania zawładnęły nim tak mocno, rozpierzchły się w chwili, gdy nagle wyrosła przed nimi posępna, olbrzymia zjawa Koloseum, przez którego otwory księżyc rzucał długie, blade promienie, jakby z oczu upiora. Powóz stanął o parę kroków od Meta Sudans. Dorożkarz otworzył drzwiczki, młodzieńcy wyskoczyli i znaleźli się oko w oko z ciceronem, który wyrósł jakby z podziemi.

Pojechał z nimi przewodnik z hotelu – mieli więc już dwóch.

Niepodobna uniknąć w Rzymie nadmiaru przewodników; oprócz cicerona, który bierze nas we władanie, zaledwie wysuniemy nogę za próg hotelu, a opuszcza dopiero wtedy, gdy wyjeżdżacie, są jeszcze ciceroni specjalni, którzy czyhają przy każdym zabytku historycznym, a powiedziałbym nawet, że przy każdym jego ułamku z osobna; osądź sam, czytelniku, ilu to ciceronów może czekać przy Koloseum, owym zabytku nad zabytkami, monumencie nad monumentami, o którym Martial tak mówi:

„Niech Memfis przestanie nam już zachwalać barbarzyński cud swoich piramid, nie opiewajcie już uroków Babilonu; to wszystko musi ustąpić przed ogromem, jakim jest amfiteatr Cezarów; wszystkie głosy winny się połączyć, by wysławiać tę budowlę”.

Franz i Albert nawet nie usiłowali się uwolnić spod despotycznej władzy ciceronów. Zresztą byłoby to o tyle trudne, że tylko przewodnicy mieli pozwolenie, by chodzić po Koloseum z pochodniami. Nie stawili więc żadnego oporu i zdali się na łaskę i niełaskę przewodników.

Franz znał tę zwyczajową trasę, przebył ją już z dziesięć razy. Ale że towarzysz pierwszy raz wkraczał do budowli Flawiusza Wespazjana, powinienem przyznać – na pochwałę Alberta – że mimo głupiej paplaniny cicerona budowla wywarła na nim ogromne wrażenie. I rzeczywiście – jeśli się tego na własne oczy nie widziało, trudno mieć jakiekolwiek pojęcie o majestacie tych ruin, których wymiary podwajają się jeszcze przy tajemniczej poświacie owego księżyca krajów południowych.

Gdy więc tylko Franz przeszedł w zamyśleniu sto kroków pod portykami wewnętrznymi, zostawił Alberta w rękach przewodników, którzy absolutnie wierni rządzącym tu prawom chcieli pokazać mu w szczegółach Fosę Lwów, Lożę Gladiatorów i Podium – i sam, pozwalając im iść dalej utartą trasą, wdrapał się po na wpół zniszczonych schodach i usiadł po prostu w cieniu kolumny, skąd przez wyłom w murze mógł granitowego olbrzyma objąć wzrokiem w całym jego majestacie.

Franz siedział już prawie kwadrans w cieniu kolumny, obserwując Alberta, który w asyście dwóch ludzi z pochodniami opuszczał właśnie vomitorium. Podobni cieniom snującym się za błędnym ognikiem schodzili stopień po stopniu ku honorowym miejscom westalek; i właśnie wtedy Franzowi wydało się, że w głębi budowli potoczył się nagle kamień oderwany od schodów po drugiej stronie kolumny, pod którą siedział. Nie jest w tym wprawdzie nic szczególnego, że kamień kruszy się pod stopą czasu i spada w przepaść; ale tym razem Franzowi wydało się, że kamień ustąpił pod stopą ludzką i że dociera do niego już nawet odgłos kroków, choć sprawca tego odgłosu czynił wszystko, by go przytłumić.

W istocie po chwili jakiś człowiek z wolna zaczął wyłaniać się z cienia, w miarę jak wstępował po schodach, które kończyły się tuż obok miejsca, gdzie siedział Franz; dolne partie schodów tonęły w coraz głębszej ciemności, wyżej – oświetlał je blask księżyca.

Mógł to być jakiś podróżny, co jak on wolał samotne rozmyślania od czczej gadaniny przewodników, jego obecność przeto nie miała w sobie nic zadziwiającego; lecz wahanie, z jakim nieznajomy wchodził na najwyższe stopnie, jego niecierpliwość, z jaką, stanąwszy już u szczytu schodów, jął nasłuchiwać, dowodziły, że przyszedł tu w jakimś konkretnym zamiarze, i że na kogoś czeka.

Franz schował się instynktownie najlepiej jak mógł za kolumną.

Dziesięć stóp nad nimi w zniszczonym sklepieniu przez okrągły otwór podobny do cembrowiny studni przezierało niebo usiane gwiazdami. Wokół tego otworu, przez który już pewnie od setek lat zaglądały księżycowe promienie, rosły krzewy, których misterne zielone gałązki odcinały się ostro od matowego szafiru nieba, a długie liany i potężne pędy bluszczu zwisały z tego górnego tarasu, kołysząc się pod sklepieniem, niczym luźne sznury olinowania.

Nieznajomy, którego tajemnicze przybycie przyciągnęło uwagę Franza, stał w półmroku, co nie pozwalało Franzowi przypatrzeć się jego rysom; ale że ciemności nie były zupełne, obejrzał uważnie jego ubiór; mężczyzna owinięty był w szeroką pelerynę, której fałda przerzucona przez ramię kryła mu dolną część twarzy, zaś nasunięty na oczy kapelusz o szerokim rondzie zasłaniał część górną. Ukośnie padające przez otwór promienie księżyca oświetlały jedynie dół czarnych pantalonów, które wykwintnie układały się na lakierowanych trzewikach.

Widać było, że nieznajomy pochodzi jeżeli nie z arystokracji, to przynajmniej z wysokich sfer społecznych.

Stał w miejscu już kilka minut i wyraźnie zdawał się niecierpliwić, gdy na górnym tarasie dał się słyszeć szelest.

W tejże chwili jakiś cień zasłonił światło; w ramie otworu pojawił się człowiek, który wytężywszy wśród ciemności wzrok, dostrzegł mężczyznę w pelerynie; złapał pęk zwisających lian i bluszczu, ześliznął się po nich, a znalazłszy się trzy czy cztery stopy nad ziemią, lekko zeskoczył. Nowo przybyły miał na sobie strój mieszkańca Transtevere.

– Niech mi ekscelencja wybaczy – rzekł w rzymskim dialekcie – żem dał na siebie czekać. Jednak spóźniłem się nie więcej niż kilka minut. Dopiero co na wieży Świętego Jana z Lateranu wybiła dziesiąta.

– Nie spóźniłeś się, to ja przyszedłem za wcześnie – odpowiedział nieznajomy w najczystszym języku toskańskim. – Nie musisz się tłumaczyć. Zresztą nawet gdybyś się spóźnił, domyśliłbym się przecież, że stało się to z przyczyny niezależnej od ciebie.

– I miałby pan wtedy słuszność, ekscelencjo. Wracam właśnie z Zamku Świętego Anioła, gdzie po wielkich trudnościach udało mi się rozmówić z Beppem.

– Co to za jeden, ten Beppo?

– Beppo jest dozorcą więziennym, któremu wypłacam niewielką pensyjkę, by wiedzieć, co się dzieje w zamku Jego Świątobliwości.

– Aha! Widzę, mój drogi, że jesteś bardzo przezorny!

– Cóż robić! Kto wie, co się może wydarzyć? Być może ja też wpadnę kiedyś w sidła, jak biedny Peppino. Czyż nie będę wtedy potrzebował jakiegoś szczura, aby mi przegryzł parę oczek siatki?

– Krótko mówiąc, czegoś się dowiedział?

– We wtorek odbędą się dwie egzekucje, jak każe zwyczaj przed otwarciem uroczystości karnawałowych. Jeden ze skazanych ma być mazzolato: to nędznik, co zamordował księdza, swego opiekuna – ten nie zasługuje na żadną litość; drugi ma być decapitato, i ma to być właśnie biedny Peppino.

– Dziwisz się, mój drogi? Wzbudzasz trwogę nie tylko w rządzie papieskim, ale i w sąsiednich królestwach; zdecydowano więc ukarać go dla przykładu.

– Ależ Peppino nie należał nawet do mojej bandy, to biedny pasterz, który nie popełnił żadnej innej zbrodni prócz tej, że dostarczał nam żywność.

– To wystarcza, by uznać go za waszego wspólnika. Zresztą widzisz, mój kochany, że mają nawet dla niego pewne względy: zamiast go zamęczyć na śmierć, co ciebie nie ominie, jeśli wpadniesz im kiedyś w ręce – zadowolą się ścięciem mu głowy. Zresztą tak odmienne widowiska będą mogły zadowolić różne gusta widzów.

– Nie licząc tego widowiska, które ja im przygotuję, a którego się ani spodziewają – podjął mieszkaniec Transtevere.

– Mój drogi, daruj – rzekł nieznajomy w pelerynie – ale widzę jednak, że jesteś chyba gotów popełnić jakieś głupstwo.

– Jestem gotów zrobić wszystko, by nie dopuścić do egzekucji na tym biedaku, który wpadł w kłopoty, bo oddawał mi przysługi. Klnę się na Najświętszą Pannę! Miałbym się za tchórza, gdybym nie zrobił czegoś dla tego zacnego chłopca.

– Cóż tedy zrobisz?

– Ustawię ze dwudziestu ludzi wokół szafotu i w chwili, gdy go przyprowadzą, na dany przeze mnie znak skoczymy ze sztyletami na eskortę i odbijemy go.

– To według mnie bardzo ryzykowne; jestem przekonany, że mój projekt jest lepszy.

– A jakiż jest projekt ekscelencji?

– Dam, komu trzeba, dziesięć tysięcy piastrów; odłożą egzekucję Peppina do przyszłego roku; potem w ciągu roku dam kolejny tysiąc drugiej osobie, dzięki której Peppino ucieknie z więzienia.

– Ekscelencja jest pewien, że to się powiedzie?

– Pardieu! – zaklął z francuska nieznajomy w płaszczu.

– Przepraszam, ekscelencjo?

– Zaręczam ci, mój drogi, że więcej dokażę ja moim złotem niż ty i twoi ludzie ze swoimi sztyletami, pistoletami, strzelbami i garłaczami. Zdaj się na mnie.

– Doskonale! Ale jeżeli się panu nie uda, my będziemy w pogotowiu.

– A bądźcie sobie w pogotowiu, jeśli sprawia to wam przyjemność, ale możesz być pewien, że wyjednam dla niego ułaskawienie.

– Niech pan pamięta, że wtorek to pojutrze! Ma pan tylko jeden dzień.

– Tak, ale dzień składa się z dwudziestu czterech godzin, godzina z sześćdziesięciu minut, a minuta z sześćdziesięciu sekund; przez osiemdziesiąt sześć tysięcy czterysta sekund można wiele zdziałać.

– A jakże się dowiemy, jeżeli ekscelencji powiodą się zabiegi?

– O, bardzo prostym sposobem. Wynająłem trzy ostatnie okna w pałacu Rospolich; jeżeli otrzymam ułaskawienie, dwa narożne okna każę wybić żółtym adamaszkiem, a środkowe białym, z naszytym czerwonym krzyżem.

 

– Wybornie! A kto doręczy od pana ułaskawienie?

– Przyślijcie mi któregoś ze swoich ludzi w przebraniu pokutnika, to mu dam. Jego habit utoruje mu drogę aż do samego rusztowania, odda papier starszemu bractwa, a ten wręczy je katowi. Tymczasem daj o tym znać Peppinowi, żeby czasem nie umarł lub nie oszalał ze strachu, bo byśmy wydali niepotrzebnie pieniądze.

– Niech pan posłucha, ekscelencjo – powiedział rzekomy chłop. – Jestem panu mocno oddany, i nie wątpi pan o tym, prawda?

– Mam przynajmniej taką nadzieję.

– A więc, jeżeli ocali pan Peppina, przysięgam, że będzie mógł pan liczyć na więcej niż oddanie, bo na posłuszeństwo.

– Uważaj na to, co mówisz, mój drogi! Być może przypomnę ci to kiedyś, bo może pewnego dnia i ja będę cię potrzebował?

– Cóż, wtedy ekscelencja znajdzie mnie zawsze w razie potrzeby, tak jak ja znalazłem pana dzisiaj. I wtedy choćby był pan na drugim końcu świata, skoro tylko mi pan napisze: „zrób to”, a ja zrobię wszystko, jakem…

– Ciii! – szepnął nieznajomy. – Słyszę coś.

– To jacyś podróżni zwiedzają przy świetle pochodni Koloseum.

– Lepiej niech nas tu razem nie spotkają. Przewodnicy wszędzie szpiegują, mogliby cię poznać; jakkolwiek twoja przyjaźń jest dla mnie zaszczytem, mógłbym utracić dobrą opinię, gdyby dowiedziano się o takiej zażyłości między nami.

– A zatem, jeśli uzyska pan ułaskawienie?

– Środkowe okno będzie zasłonięte białym adamaszkiem z czerwonym krzyżem.

– A jeżeli się nie uda?

– Wszystkie okna będą żółte.

– Cóż wtedy?…

– Wtedy, drogi przyjacielu, pozwalam – możecie dobyć sztyletów, a będę patrzył, jak wam pójdzie.

– Do widzenia, ekscelencjo, liczę na pana, a pan może liczyć na mnie.

Po tych słowach Transteverczyk zbiegł jak strzała po schodach, nieznajomy zaś, zasłaniając twarz peleryną szczelniej niż poprzednio, przemknął dwa kroki od Franza i zszedł na arenę zewnętrznymi schodami.

Sekundę później imię Franza rozbrzmiało echem pod sklepieniami: to wołał go Albert.

Nim odpowiedział, poczekał, aż dwaj mężczyźni oddalą się jeszcze bardziej, nie chciał bowiem zdradzić, że mieli świadka, który jeśli nawet nie widział ich twarzy, nie stracił nawet słowa z ich rozmowy.

Dziesięć minut później jechali już do hotelu. Franz słuchał z niemal niegrzecznym roztargnieniem, jak Albert snuje, odwołując się do Pliniusza i Calpurniusa, uczone dysertacje na temat siatek najeżonych kolcami, które nie pozwalały dzikim zwierzętom rzucać się na widzów.

Franz nie przerywał mu, ani nie wtrącał się w te wywody; śpieszno mu było znaleźć się w samotności, by zastanowić się w spokoju nad tym, co wydarzyło się przed chwilą.

Z tych dwóch ludzi jednego Franz na pewno nie znał; pierwszy raz go słyszał i widział, ale co do drugiego, rzecz się miała całkiem inaczej. Chociaż Franz nie mógł dopatrzeć się jego rysów to ginących w cieniu, to zasłoniętych peleryną, brzmienie tego głosu zbyt mocno uderzyło go za pierwszym razem, by mógł go nie rozpoznać. Miał on w sobie, a zwłaszcza w akcentach szyderczych, coś ostrego i metalicznego, co przejęło go drżeniem tak samo w ruinach Koloseum, jak w grocie na Monte Christo. Był przekonany, że ów mężczyzna był ni mniej ni więcej jak Sindbadem Żeglarzem.

W każdych innych okolicznościach ciekawość, jaką wzbudzał ów człowiek we Franzu, przemogłaby i Franz zdradziłby swoją obecność; ale rozmowa, którą podsłuchał, była tak poufna, że Franz nie pisnął ni słowa, powstrzymywany rozsądną myślą, że ukazując się nagle, nie sprawiłby nieznajomemu zbytniej przyjemności. Pozwolił mu więc odejść, ale przyrzekł sobie, że jeśli spotka go jeszcze raz, nie przepuści takiej okazji, jak uczynił tym razem.

Myśli pochłaniały go tak, że długo nie mógł zasnąć. Całą noc spędził na rozważaniach o wszystkim, co miało związek z panem groty i nieznajomym z Koloseum – wszystkie okoliczności wskazywały, że był to jeden i ten sam człowiek; im dłużej nad tym myślał, tym bardziej utwierdzał się w takim przekonaniu.

Zasnął dopiero nad ranem i obudził się bardzo późno. Albert, jako prawdziwy paryżanin, zdążył już poczynić przygotowania na wieczór. Zarezerwował przez posłańca lożę w teatrze Argentina.

Franz zamierzał napisać wiele listów do Paryża, oddał więc Albertowi powóz na cały dzień.

O piątej Albert powrócił; złożył wszystkie swoje listy polecające, otrzymał mnóstwo zaproszeń na wieczory i pooglądał Rzym.

Na to wszystko wystarczył mu jeden dzień. Zdążył nawet dowiedzieć się, jaką sztukę będą grali w teatrze i jacy aktorzy wystąpią.

Wystawiano Parisinę z Cosellim, Morianim i panią Spech w rolach głównych.

Nasi młodzieńcy nie byli więc, jak widzimy, tak bardzo pechowi: mieli zobaczyć jedną z najlepszych oper autora Łucji z Lamermooru, i do tego w wykonaniu trójki aktorów należących do najlepszych włoskich artystów.

Albert nie mógł się w żaden sposób przyzwyczaić do tutejszych teatrów, w których osoby z towarzystwa nie mogły siadać w pierwszych rzędach parteru, w których nie było otwartych lóż ani balkonów; było to rzeczywiście nieprzyjemne dla człowieka, który miał własne krzesło w teatrze Bouffes i swoje miejsce w „loży dandysów” w Operze.

Nie przeszkadzało to jednak Albertowi ubierać się jak najwykwintniej za każdym razem, gdy wybierali się z Franzem do opery; próżne wysiłki, bo przyznać należy ku hańbie jednego z najgodniejszych przedstawicieli naszej złotej młodzieży, że minęło już cztery miesiące, jak Albert przebiegał Włochy, a nie zdarzyła mu się ani jedna przygoda miłosna.

Albert lubił czasem pożartować sobie na ten temat; ale w głębi duszy był zrozpaczony: on, Albert de Morcerf, jeden z najbardziej rozrywanych młodych ludzi w Paryżu, tutaj musiał się wciąż obywać smakiem. Sprawa była tym boleśniejsza, że Albert wyjechał z Paryża z przekonaniem wspólnym dla wszystkich naszych ziomków – że we Włoszech odniesie ogromne sukcesy, o których będzie mógł potem opowiadać do woli, wzbudzając podziw u bywalców bulwaru Gandawskiego.

Niestety, nic z tego nie wychodziło: zachwycające hrabiny z Genui, Florencji i Neapolu nie odstępowały ani na krok nie tyle swoich mężów, ile swoich kochanków, i Albert nabył okrutnego dla siebie przekonania, że Włoszki w tym przynajmniej mają przewagę nad Francuzkami: trwają wiernie przy swojej niewierności.

Nie chcę przez to powiedzieć, że we Włoszech, jak zresztą wszędzie, nie zdarzały się wyjątki.

A przecież Albert był nie tylko doskonale wykwintnym młodzieńcem, ale nie brakło mu i zalet umysłu; prócz tego był wicehrabią – prawda, że świeżo upieczonym; ale dziś, gdy nikt nie wymaga okazywania dowodów, mniejsza o to, czy szlachectwo sięga roku 1399 czy też 1815! Ponadto posiadał dochód równy pięćdziesięciu tysiącom liwrów rocznie. Było to więcej, niż trzeba, by utrzymywać się na fali w Paryżu. Czyż nie było to więc nieco upokarzające dla takiego młodzieńca, że nie zaznał do tej pory przychylności ze strony żadnej kobiety w żadnym mieście, jakie do tej pory zwiedził?

Liczył jednak na to, że wszystkie te niepowodzenia odbije sobie w Rzymie, w czasie karnawału – który na całym świecie, gdzie by nie świętowano tego czcigodnego obyczaju, jest czasem swobody, w którym najbardziej cnotliwe dają się uwieść jakiemuś aktowi szaleństwa. Ponieważ zaś karnawał miał się otworzyć nazajutrz, dla Alberta było sprawą niezmiernie ważną, by oznajmić wszystkim swoje przybycie tuż przed rozpoczęciem.

I Albert wynajął w tym celu lożę w najbardziej widocznym miejscu w teatrze, a udając się na spektakl, wystroił się doprawdy nienagannie. Miejsce to znajdowało się w pierwszym rzędzie, co zastępuje naszą galerię. Zresztą trzy pierwsze piętra zajmowane są wszystkie przez arystokrację, dlatego też nazywa się je miejscami szlacheckimi.

Loża ta, w której mogło się pomieścić wygodnie dwanaście osób, kosztowała naszych przyjaciół nieco mniej niż loża na cztery osoby w teatrze Ambigu.

Albert żywił jeszcze inną nadzieję: gdyby udało mu się zakraść do serca jakiej rzymskiej piękności, zdobyłby naturalnym biegiem rzeczy również un posto w powozie, a tym samym mógłby oglądać karnawał z wysokości arystokratycznej karety lub książęcego balkonu.

Wszystkie powyższe rozważania sprawiały, że Albert był dużo bardziej ruchliwy niż kiedykolwiek. Odwracał się tyłem do aktorów, wychylał się prawie do połowy z loży i lornetował wszystkie piękności za pomocą instrumentu długiego na sześć cali.