Free

Pożegnanie domu

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział XV. Jak wuj Dymitr legionistę przemienił w panienkę

Ojciec z wujem Ryszardem, w czasie długiej i burzliwej narady odbytej w Hołowinie nad losami pana Andrzeja, właściwie nic nie wymyślili. Tyle tylko, że musi jeszcze czas jakiś przeczekać w Niżpolu, a potem uciec do Szwajcarii. Ale w jaki sposób, Bóg to raczy wiedzieć.

Przy tej okazji pokłócili się nawet trochę, bo wuj Ryszard twierdził, że cały ten czas legionista musi przesiedzieć w przekopie, a ojciec dowodził, że niepodobna go trzymać dłużej w wilgotnej piwnicy, zwłaszcza że czyniła się już dotkliwa jesień. Ojciec postanowił tedy zabrać go do domu i ukryć w mansardowym pokoiku na strychu.

– Jeśli wam przy tej okazji spalą Niżpol, a ciebie powieszą, to proszę cię, nie miej do mnie żalu – mówił wuj Ryszard.

– To trudno, mój drogi, nie widzę innego wyjścia, chyba że może ty zechcesz go wziąć do Hołowina? – zaproponował ojciec, uśmiechając się złośliwie. A potem zakończył lekkomyślnie – Ba! Cóż robić, Niżpol jest po to, by ludziom w nim było dobrze, a nie po to, by ich zakwaszać w piwnicy jak ogórki na zimę.

Na to wuj Ryszard powiedział, że zna ten system dobrze. Że już od dawna patrzy na to, jak w Niżpolu zamiast gorzelni buduje się pałacowe czworaki.

– Zwracam ci tylko uwagę, że taki jeden pan, którego nie chcesz „zakwaszać” w piwnicy, może w niwecz obrócić całą szczęśliwą społeczność niżpolską.

Nie pomogły jednak te przestrogi. Po paru dniach, gdy po wojsku i śladu już nie zostało w okolicy, w noc ciemną przeprowadził ojciec pana Andrzeja do domu i ukrył go w malutkiej skrytce na strychu. Przy pomocy Olka i Nika cicho pousuwał pod ściany zapełniające ciupkę paki. Na wielkiej skrzyni ze starzyzną ułożono siennik i pościel. Inne zamieniono na stoliki i krzesła. Potem zaopatrzono legionistę w książki, mydło, wodę i jedzenie, pozbawiając go natomiast wieczornego światła.

– Gdyby z podwórza dostrzeżono światło na strychu, wszcząłby się alarm – powiedział ojciec. – Trudno! musi pan wcześnie kłaść się spać albo po ciemku układać poematy.

W taki to sposób został pan Andrzej zainstalowany na strychu, gdzie w oczekiwaniu sposobności do ucieczki musiał trwać w zupełnej ciszy, obliczając każdy krok, miarkując każde poruszenie.

A na dole, w domu, zapanowała właśnie wielka radość! Już było wiadomo, że wuj Miś żyć będzie.

Poradził sobie jakoś z niemocą, wydarł się śmierci. I nawet szybko sobie radził. Z dniem każdym się ożywiał, wzmacniał, mężniał. Rany goiły się czysto. Nie darmo wuj Miś mówił zawsze, że jest najzdrowszym człowiekiem na świecie.

– Taka kula, która mnie nie trafi prosto w serce, nieomylnie, nie da sobie ze mną rady – mówił dawniej, jeszcze przedtem, gdy siostra żegnała go jadącego na front.

Po kilku tygodniach, mimo perswazji siostry i doktora, uparł się, że wstanie. Kazał sobie nałożyć pidżamę, pantofle i wstał z miną triumfującą i dumną. Zaledwie jednak przeszedł z łóżka na fotel, pociemniało mu w oczach i zemdlał.

Wypadek ten ogromnie nadwyrężył jego wiarę we własne siły. Po prostu obraził się na siebie, stracił zaufanie. Leżał już potem nadęty i gniewny, a wieczorem powiedział do szwagra.

– To jest proste świństwo. Nikt już teraz nie mdleje, to wcale nie jest w modzie!

Ojciec mu odpowiedział, że powinien się cieszyć, że z takiej wojennej przygody wykręcił się kilkoma tygodniami łóżka. A on jeszcze klnie, także sposób!

– Wszystko jedno – uparł się wuj Dymitr – to jest świństwo i nic więcej.

A potem ze złości zasnął.

Dopiero gdy wzmocnił się tak, że mógł już siadać w fotelu, ojciec i wuj Ryszard zdecydowali się zasięgnąć jego rady w sprawie pana Andrzeja. Przyszli do niego zaraz po obiedzie, tego właśnie dnia, gdy spadł pierwszy śnieg.

Wuj Miś siedział pod oknem i rozmawiał z Olkiem i Nikiem o ich szkolnych sprawach.

– Czy czujesz się na siłach, Dymitrze, porozmawiać z nami o pewnej ważnej kwestii? – zapytał wuj Ryszard.

– Ba! – odpowiedział – jeśli tylko nie chodzi o proroctwa na temat wojny ani o kwadraturę koła…

– Coś w tym rodzaju – rzekł ojciec – chodzi o sposób przemycenia pana Andrzeja poza granicę Rosji.

Wuj Dymitr spoważniał.

– W istocie – powiedział, zamyślając się – bodaj czy to nie trudniejsze jeszcze.

– Trzeba by go wyprawić do Szwajcarii. Przede wszystkim dlatego, że ma tam krewnych, rodzinę matki, po wtóre, jest to jedyne miejsce, gdzie będzie bezpiecznym. Można by ostatecznie do Szwecji, ale cóż tam będzie robił, w dodatku nie znając języka? Jakże go więc przetransportować do tej Helwecji?

– Tylko przez Petersburg, Finlandię, Sztokholm i Francję – powiedział wuj Miś.

– Ba! Włazić smokowi prosto w paszczę!

– No, przecież nie będziemy go gnać na Syberię – rzekł ojciec.

– Diabelnie to trudna sprawa dla zwyczajnego człowieka wydostać się teraz stąd gdziekolwiek, a cóż dopiero dla takiego, co musi się ukrywać i nie ma żadnych papierów, a raczej ma, ale kompromitujące. A toś nas ubrał Dymitrze! – zirytował się w końcu wuj Ryszard.

– Ciekawa rzecz, co innego mógł zrobić? – zaprotestował ojciec – Podług mnie sprawa w danej chwili przedstawia się tak. Trzeba dla niego zdobyć papiery obywatela szwajcarskiego, trzeba go odpowiednio ucharakteryzować, trzeba mu wyrobić pozwolenie na wyjazd i w końcu trzeba go dostawić do Helsingforsu23 i stamtąd już bezpiecznego wyprawić do Szwajcarii.

– Znakomity jesteś Auguście ze swoim „trzeba” – zaśmiał się ironicznie wuj Ryszard. – Przede wszystkim „trzeba” się zastanowić, czy choć jeden punkt twojego planu jest wykonalny.

– Wyrobienie w Petersburgu pozwolenia na wyjazd biorę na siebie, jak tylko zdobędziemy mu papiery – powiedział wuj Miś.

– Zwariowałeś chłopcze! – krzyknął ojciec. – Ledwie się na nogach trzyma, kaszle jak suchotnik i już usiedzieć spokojnie na miejscu nie może! Nie zapominaj przy tym, że to ty go wiozłeś wówczas, gdy zbiegł. Dość tego, że raz jeden nazwisko twoje jest związane z jego aferą. Nie możesz się więcej kompromitować. I tak się dziwię, że dotychczas nie skombinowali, jak dziwnie się zbiega fakt jego pobytu w „twoim” domu z jego ucieczką z „twojego” auta.

– Gdybyś wiedział, mój drogi, jaki teraz wszędzie „bałagan” i chaos, nie dziwiłbyś się niczemu. Myślisz, że na przykład w danej chwili ktokolwiek jeszcze pamięta o istnieniu, ucieczce i wykryciu tutaj legionisty? Ani mowy! Przecież wiem dobrze, co się teraz dzieje we wszystkich urzędach zarówno wojskowych, jak i cywilnych! Jedyna rzecz, jaka teraz może panu Andrzejowi grozić, to osobiste rozpoznanie go przez kogoś, komu się jeszcze w dodatku zechce tą sprawą zainteresować. To, co się właśnie tutaj tak nieszczęśliwie przydarzyło, z tym matołkowatym oficerem. Ale już drugi raz błędu takiego nie popełnimy. Od czegóż jest szminka i peruki? W ogóle nawet nie rozumiem, dlaczego on tu u was spacerował z tą swoją wygoloną twarzą, którą każdy może poznać? Niech zapuści wąsy, brodę…

– Ba! – powiedział ojciec. – Trafiasz w miejsce bolesne. Ten smarkacz daremnie skrobie podbródek scyzorykiem! Ani śladu zarostu!

– Psia kość, że też nasza Szwajcarka, mademoiselle Lucette, która umarła w roku zeszłym, nie była mężczyzną! Prawdziwy pech. Wszystkie jej papiery mam u siebie! – powiedział wuj Ryszard.

Wuj Dymitr wyprostował się nagle w fotelu i ręką uderzył po poręczy.

– Ależ to tym lepiej! Tym lepiej! – wykrzyknął. – Czyż może być doskonalsza mademoiselle Lucette od naszego legionisty!

Ojciec i wuj Ryszard popatrzeli na siebie ze zgrozą.

– Czy ty Dymitrze w ogóle masz źle w głowie… – zaczął z oburzeniem wuj Ryszard, ale młodszy brat wcale go nie słuchał. Ożywiony i roześmiany mówił z zapałem:

– Tylko go sobie wyobraźcie w sukni kobiecej. Mały, zgrabny, twarzyczka delikatna, nosek niemowlęcy, biały i różowy! Słowo daję, gotów jestem zakochać się od pierwszego wejrzenia! Głowę mu ufarbować na złoto i zondulować, brwi przystrzyc, usta wykarminować i niech mnie kule biją, jeśli nie wzruszy każdego urzędnika na każdej granicy. Przy tym po francusku i niemiecku mówi doskonale. Nie! Na Boga, marzyć nie można było o pomyślniejszym zbiegu okoliczności. Prawdziwa łaska Boska na nas spłynęła.

– W istocie, to zdaje się możliwa kombinacja – powiedział w zamyśleniu ojciec, podczas gdy Olek i Nik w głębi pokoju tarzali się na kanapie z uciechy.

Ale wuj Ryszard stracił równowagę i panowanie nad sobą, wstał i powiedział ze złością:

– Przebywając z wami, można nabrać przekonania, że życie to jest powieść quasi-historyczna, do użytku młodzieży. Jeszcze trochę, a zainscenizujecie parę rozdziałów z Trylogii albo Trzech Muszkieterów. Umywam ręce od tej całej sprawy.

Wuj Dymitr jednak nie dał mu umyć rąk. Powiedział, że przede wszystkim musi, właśnie on, Ryszard, wyrobić u swych wysoko postawionych przyjaciół w Petersburgu pozwolenie na wyjazd mademoiselle Lucette. Potem ostatecznie może sobie umyć ręce, nawet mydłem.

I daremnie wuj Ryszard złościł się i zżymał. Musiał obiecać i dopiero wówczas wypuszczono go na wolność. Wyjechał, prorokując zagładę Niżpola i Hołowina, zesłanie wszystkich członków rodziny z Anią włącznie na Syberię, stryczek, sąd wojenny i ogólną pożogę.

Tymczasem sprawa przybrała obrót trochę od przewidywanego różny. Okazało się bowiem, że wuj Miś zaczyna chorować na płuca. Ten kaszel to nie był wcale „tak sobie”, jak mówił, tylko właśnie z tego. Lekarz wojskowego szpitala w Żytomierzu, do którego nominalnie wuj Miś był przydzielony, skonstatował to dnia pewnego z całym spokojem i taką miną, jak gdyby tego właśnie spodziewał się od dawna i teraz zatriumfował.

 

– Naturalnie trzeba by do Szwajcarii – powiedział na zakończenie i tu nagle rozzłościł się jak potępieniec. Właśnie! Do Szwajcarii, kiedy ludzie umyślili sobie, że będą się rżnąć na wszystkich granicach. Ładna zabawka!

I wytoczył się z sieni pod filary, groźny i sapiący.

– A ty durniu, żebyś mi nie zapomniał włożyć za budę moją torbę, jak tamtym razem, bo uszy poobrywam – wrzasnął na zakończenie do Filipka, który zapinał skórzany fartuch powozu i kłaniał się majestatycznie, pełen obrażonej godności.

Więc potem trzeba już było zrobić masę rzeczy – zanim udało się wyprawić do Szwajcarii wuja Dymitra i mademoiselle Lucette. Zwolnienie z wojska poszło względnie najłatwiej, dzięki wydatnej pomocy pułkownika Wołkońskiego i jego wpływom.

„Jedź chłopcze drogi do Szwajcarii i wracaj nam stamtąd zdrów – pisał pułkownik, wysyłając potrzebne dokumenta – nie jestem pewien, czy zobaczymy się jeszcze. Życie brzydnie, ale cóż! Żelazne jest prawo ojczyzny i twarda jej służba. Niech cię Bóg ma w swej opiece i Panna Przeczysta”.

Dla mademoiselle Lucette, wezwanej z Berna przez chorą matkę (list został skomponowany przez wuja Dymitra w słowach wzruszających i pełnych uczucia), papiery wyrabiał wuj Ryszard.

Wszystkie te formalności i starania zajęły jednak sporo czasu. Była już zupełna zima, mroźna, śnieżna i skrząca, gdy nareszcie po niezliczonych jazdach, listach i depeszach wszystkie papiery opatrzone setkami podpisów, pieczęci i fotografii dostały się w ręce wuja Misia.

Teraz pozostawała nie mniej trudna część zadania – ucharakteryzowanie pana Andrzeja na młodą i skromną panienkę. Od chwili owej, gdy zapadł projekt, pan Andrzej nie obcinał włosów, toteż gdy przyszedł czas odjazdu, już wcale ładna czuprynka opadała mu wdzięcznie na czoło i szyję. A umiejętnie ufryzowana przez pannę Marię, ułożyła się na jego głowie równie czarująco jak wszystkie złotowłose czuprynki młodych dziewcząt.

Przy tych zabiegach, mających na celu nadanie panu Andrzejowi jak najbardziej dziewczęcego wyglądu, Olek i Nik pokładali się ze śmiechu, tym bardziej niepokonanego, iż musiał być usilnie tłumiony. Wybuchy te zupełnie uniemożliwiały akcję pannie Marii, uzbrojonej w szczypce i szczotki.

Te wprawki wstępne, w czasie których pan Andrzej, obleczony w suknie matki i zondulowany anielsko, spacerował drobnym kroczkiem po swym mansardowym pokoiku, były dla asystujących przy nich chłopców źródłem najszczerszej uciechy.

Wzywane jako rzeczoznawcy24 Marta i panna Maria udzielały delikwentowi zbawiennych rad i przestróg.

– Niech pan nie stawia takich drobnych kroczków, bo nikt tak już dzisiaj nie chodzi. Niech pan patrzy, jak ja chodzę, o! – pokazywała Marta, spacerując między pakami.

– I w ogóle niech pan nie robi takich skromnych min. Trzeba być zupełnie naturalnym – radziła panna Maria. – Nic nie szkodzą swobodne ruchy. Małoż to jest dziś sportowych panien wkładających ręce do kieszeni i ruszających się jak chłopcy? A wszelka sztuczność zwróci uwagę.

Wyjazd miał nastąpić zaraz po świętach Bożego Narodzenia. Do Helsingforsu miała wuja Dymitra i mademoiselle Lucette odwieźć matka.

A w jedno przecudne, błyszczące od słońca południe wracali Olek i Nik po raz ostatni przed świętami ze szkoły.

Dusze ich już były zupełnie świąteczne, a policzki i nosy rumieniły się od mrozu.

Małe saneczki „kozyrki” mknęły po wyślizganej drodze, a rosła, śmigła klacz rwała naprzód, parskając, hamowana umiejętną dłonią Olka.

Chciało się krzyczeć ze szczęścia i pędzić głos radosny daleko, po polach zasłanych białym śniegiem.

Szczególna radość i duma rozpierały serce Olka. W kieszeni kurtki na piersiach wiózł do domu cenzurę tak chwalebną, jakiej się z niepokojem, choć wiarą spodziewał. Była doskonała i zaszczytna. Czuł się więc oto nie tylko najlepszym uczniem w klasie, ale i tej klasy duchowym przywódcą i zwierzchnikiem. On, dobry kolega, prawy człowiek, zdolny i sumienny uczeń, niezawodny przyjaciel!

Nik nie mógł się pochwalić podobnymi triumfami na polu naukowym. Nie same piątki i czwórki figurowały na jego dokumencie. Były tam też pewne zastrzeżenia co do pilności i uwagi, toteż siedział cokolwiek nadęty, z nosem schowanym w futro kołnierza.

– Ty Nik, o co będziesz prosił ojca na święta? – zapytał Olek, powstrzymując nieco klacz, by móc swobodnie porozmawiać o ważnej kwestii.

– O nic – odpowiedział szorstko Nik.

Było od dawna ustalonym zwyczajem, że chłopcy, o ile sumiennie przeszli kwartał naukowy, sami wypowiadali ojcu swoje świąteczne pragnienia.

– No! Ja sądzę, że mógłbyś – powiedział łaskawie Olek – cenzurę masz wcale przyzwoitą. Ani jednej dwói.

– Mógłbym, ale nie chcę – powiedział dumnie Nik.

– A ja owszem – rzekł powoli Olek. – I wiesz, o co prosić będę? O… – tu Olek zrobił efektowną pauzę – o… odwiezienie wuja Misia wraz z mamą do Helsingforsu.

Nik poruszył się niespokojnie i wysunął brodę z futra. Nagle szarpnęła nim rozpacz, iż tak lekkomyślnie wyraził wspaniałą gotowość zrzeczenia się przywileju na korzyść ambicji. Przez chwilę zawrzała w jego sercu walka. Cofnąć się czy nie cofnąć? Ostatecznie tylko Olek słyszał to fatalne „o nic!”. Zaraz jednak powróciło mu zawsze czynne poczucie sprawiedliwości.

„Nie zasłużyłem na to, by móc o coś prosić na święta” – powiedział sobie, ale żeby się pokrzepić na duchu wyraził nadzieję, że:

– Pewnie ojciec i tak się nie zgodzi!

– Dlaczego? – zaprotestował Olek. – Tak dawno nie jeździliśmy nigdzie, tyle lat już siedzimy kamieniem w domu, że powinien!

– Ja bym się nie zgodził – stanowczo zadecydował Nik, lecz mimo tej nadziei z zupełnym przygnębieniem wsunął nos w futro.

Wpadli do wsi. Wesołe i ożywione psy wybiegały z opłotków i szczekając zajadle, a z przekonaniem, rzucały się pod nogi klaczy. Baby z wysoko podwiniętymi rękawami koszul myły w podwórzach niecki i makutry25 i zawieszały na płotach świeżo wytrzepane pierzyny, zatrzymując się na chwilę, aby przyjaznym uśmiechem witać kłaniających się paniczów. Dzieci przedświątecznie ożywione i upaprane kopały się w śniegu, napełniając powietrze wysokim dźwiękiem śmiechu.

Na drzewach parku leżała ciężka okiść, przyginając ku ziemi srebrzyste gałęzie.

Rozdział XVI. O św. Mikołaju, o szyszkach i o wartości życia

W świętego Mikołaja wierzyła już naturalnie tylko Ania, ale i ona miała co do jego ucieleśnienia tu, na ziemi, poważne wątpliwości.

Zdarzyło jej się, że zobaczyła olbrzymią choinkę na saniach, przez Gabra przywiezioną z lasu. Chwila ta była dla niej przełomową. Prosto z podwórza, w śniegowcach i golfie powędrowała aż do sali jadalnej i tam z goryczą oznajmiła zebranej rodzinie, że: „choinkę już przywieźli z lasu, ale wcale nie »sięty« Mikołaj, tylko po prostu Gabro”.

– A cóż ty myślałaś? – zapytał drwiąco Tom.

Natychmiast jednak kwestię wyjaśniła matka. Powiedziała, że o tym, iż św. Mikołaj schodzi aż na ziemię, mówi się tylko małym dzieciom, tak samo jak im się opowiada bajki. Żeby była niespodzianka i tajemnica. Małe dzieci również często nie są w stanie zrozumieć, że należy być grzecznym tylko dlatego, że wszelkie zło jest brzydkie i martwi rodziców i Pana Boga. Więc im się mówi o św. Mikołaju, aby oczekiwały od niego nagrody i kary, która może je spotkać w najpiękniejszym dniu roku.

Wszystko to niby bardzo dobrze, ale Ani zrobiło się strasznie przykro.

– Jeżeli chcesz, to w tym roku sama już będziesz z nami ubierała choinkę – powiedziała matka.

Ale Ania nie chciała. Sama nie wiedziała dlaczego, ale nie chciała. Wolała siedzieć w swoim pokoju i martwić się wówczas, kiedy inni ubierali choinkę w dużym salonie.

Wszystko tam było matowo białe, bo za oknami padał śnieg.

Choinka sięgała aż po samo sklepienie, a Gabro bardzo był z niej dumny.

Przyszedł za nią aż do salonu, żeby ją należycie ustawić. Nie ufał pod tym względem Łukaszowi. Opowiedział chłopcom i Marcie, że kilka lat temu Łukasz obciął wybraną i oprawioną przez niego choinkę przynajmniej na pół „arszyna”, bo twierdził, że się nie zmieści w salonie. „A ja dobrze wiedział, że się zmieści! I cóż się pokazało? Że akurat o pół arszyna była za niska”.

Łukasz słuchał tej opowieści z ironicznym uśmiechem. Rzekł, że „jak taka wysoka, to wszystko jedno nie widać, co na czubku sterczy, czy anioł czy gwiazda”, i że zresztą jest mu ta kwestia obojętna. Odkąd zwolnili go z wojska z powodu utraty jednego oka, w ogóle dużo rzeczy było mu obojętnych i o nic się bardzo nie spierał.

Wuj Miś w ubieraniu choinki brał bardzo czynny udział, nawet właził na drabinę, choć matka powtarzała mu ciągle: „Misiu mój najdroższy, nie męcz się, bo będziesz miał wieczorem większą gorączkę”. W ogóle zakazał sobie dnia tego mówić o gorączce.

– Dziś jest Wigilia – powiedział i o niczym innym nie chciał słyszeć.

Marta zaproponowała, żeby choinkę ubrać tylko watą i srebrnymi nićmi. Czytała taki opis w książce i pomysł wydał jej się bardzo poetyczny. Ale wuj Miś orzekł, że to „Bóg wie co!” – ma być choinka, to niechże będzie przyzwoita, taka jak była od wieków. Z jabłkami, orzechami, z girlandami. I żeby na niej wisiały aniołki i koszyczki pełne cukierków, pierniki lukrowane i pomarańcze. Słowem wszystko, co powinno wisieć na uczciwej choince.

A już szczególniej pozłacane szyszki.

– Nie rozumiem, dlaczego ty nie ubierasz choinki? – powiedział Olek do Naty (bo naturalnie cały Hołowin zjechał do Niżpola na święta). – Czy może uważasz, że już jesteś za dorosła na tego rodzaju przyjemności?

– Uważam, że dosyć już was się koło niej kręci – odpowiedziała Nata i dalej bujała się w biegunowym fotelu, który sobie przyciągnęła z hallu.

Ali zaś uważał, że wszystko to na nic. Wieszał wprawdzie czerwone jabłka za ogonki owiązane włóczką, zatykał świeczki i okładał gałęzie watą, ale ciągle proponował, żeby całą choinkę ubrać tylko świeżymi kwiatami. – Taka ich masa w cieplarni hołowińskiej!

– To byłoby szkaradnie, mój chłopcze – powiedział na to wuj Miś, który właśnie starał się nadać szczytowej gwieździe pozycję pionową. – To byłoby wręcz obrzydliwie. Zapłakałbym na ten widok. Kwiaty są rozkoszą dla oczu w ogrodzie, w wazonie, na stole, przy sukni, na łące, w lesie. Ale zatknięte na igły choinki wyglądałyby beznadziejnie głupio. Po prostu ni stąd ni zowąd. Jak motyle na szpilkach w ohydnych, oszklonych pudłach malowanych na zielono!

Ażeby się pocieszyć po tej perorze, wuj Miś z wysokości drabiny rzucił na Natę całą smugę złotych nici. Wplątały się w jej włosy, rozświeciły sukienkę z czarnego aksamitu i obnażone ręce. Nie poruszyła się wcale i patrzała leniwo na wuja Misia, który tańczył wokół choinki wraz ze swą drabiną.

Tom działał z metodą, systematyczny i milczący. Głównie zajął się szyszkami. Wieszał je bardzo symetrycznie, odmierzając odległość dłonią. Przywiązywał je kolejno wszystkimi kolorami włóczki. Nigdy nie powiesił obok siebie dwóch szyszek na jednakowym kolorze.

Wuj Miś podał siostrze z drabiny malutką gondolkę ze srebrnych drucików i powiedział:

– Cały miesiąc marzyłem kiedyś o tym, że w takiej gondoli przepłynę ocean indyjski i nie ruszałem jej z drzewka, bo się bałem, że natychmiast zrobi się naprawdę taką maleńką!

A matka, która właśnie przyszła z podwórza i miała jeszcze śnieg na włosach, powiedziała, że w salonie pachnie żywicą i woskiem, złotą farbą i jabłkami. Pachnie dzieciństwem.

Gdy zrobiło się szaro, wszyscy poszli do oficyny, gdzie w wielkiej izbie czeladnej była choinka dla wiejskich dzieci. Na ławkach pod ścianami leżały równiutko pozawijane paczki z prezentami. Choinka paliła się setkami świeczek od podłogi aż po pułap, a blaski ich odbijały się w szeroko otwartych oczach chmary dzieciaków zapełniających izbę. Tylko niewiele matek wpuszczono z dziećmi, bo nie było miejsca. W jednej części izby zebrała się służba folwarczna, pięknie przybrana i wesoło dowcipkująca – resztę izby zapełniały dzieci. Gwar i śmiech huczał jak wezbrany potok, gdy jednak weszli wszyscy ze dworu, na chwilę zrobiła się cisza, ale już zaraz potem znowuż buchnęła wesołość, bo wszyscy zmieszali się razem w jeden, świąteczny tłum. Wuj Dymitr poszedł pomiędzy dzieci, a rodzice gwarzyli z babami i co starszymi ze służby.

 

Wkrótce jednak stróż Kundicz, specjalista od uroczystości, nie pozwolił na dłuższe pomieszanie stanów i wieków. Energicznie a sprawnie ustawił wiejskie dzieci rzędami, podług wzrostu, udekorował je po bokach babami, państwu wyznaczył miejsca na ławach, służbę zgrupował za nimi i wysunąwszy się wreszcie na wolne przed choinką miejsce, zaintonował kolędę.

Śpiewali tedy wszyscy razem o dzieciątku, które w żłobie leży i o trzech królach.

A potem rozdano dzieciom i wszystkim zebranym prezenty i słodycze.

Całe kosze jabłek, orzechów i pierników pięknie lukrowanych na różowo.

W jakiejś chwili, gdy zrobiło się już w izbie nieznośnie duszno i gorąco, matka kazała Nikowi namówić wuja Misia, by wyszedł z oficyny.

– Czy słyszysz, jak kaszle? – powiedziała – zaraz go wyprowadź.

Nik natychmiast ruszył w tłum i wyłowił wuja Dymitra w kącie, między świniarkiem a pastuchem.

Nie od razu zgodził się wyjść. Jeszcze chwilę spacerował między dziećmi, śmiejąc się do nich i zagadując, aż w końcu wyszedł niechętnie, rzucając siostrze pełne wyrzutów spojrzenia.

Za nim wysunął się Nik – nieodstępny towarzysz.

Naprzeciw oficyny wszystkie okna domu były oświetlone, a śnieg przed nimi błyszczał jasnymi kwadratami. Powietrze zupełnie było ciche i przejrzyste, a park stał nieruchomy i wyniosły.

Wuj Dymitr i Nik poszli sobie wyślizganą, gładką drogą, między zwałami śniegu, ku bramie. Była szeroko otwarta i świątecznie oświetlona.

– Nie masz pojęcia, jak ja strasznie nie chcę jechać – powiedział wuj Dymitr cicho. Pierwszy raz to mówił. Dotychczas zdawało się, że owszem, bardzo chce.

– Nigdzie na świecie nie jest tak ładnie – dodał jeszcze.

Nik zgadzał się z tym w gruncie rzeczy, ale wiedział, że to przecież nieprawda!

– W Indiach pewnie ładniej – rzekł z wahaniem.

– Nie – zaprzeczył wuj Miś.

– No, ale w Ameryce południowej.

– Także nie – powiedział cicho, ale nieodwołalnie wuj Miś.

– To po co wujaszek wszędzie tam jeździł? – z triumfem zapytał Nik.

– Czy ja wiem? – odparł – żeby się przekonać może. Ja zresztą zawsze chcę być tam, gdzie mnie nie ma – dokończył tak jakoś boleśnie, że Nik nie pytał więcej.

W sali jadalnej było tak jasno, że gdy się tam wchodziło z mrocznej sieni, trzeba było oczy mrużyć. Bo oprócz tego, że wszystkie lampy były zapalone, a na stole płonęły kandelabry, sztywne, białe i ceremonialne, jeszcze każda rzecz w pokoju zdawała się błyszczeć swoim własnym światłem. Mosiężne klamki u drzwi i posadzka, po której cały ranek ślizgali się na suknach Filipek z Hawryłkiem, zamieniając to odpowiedzialne zajęcie w zabawę, ku niechętnemu zgorszeniu Łukasza. Błyszczały czarne boazerie na suficie i bariery płonącego kominka. Kryształy i srebra na stole, i klamry na kozackich pasach lokajczuków. Nawet nogi chłopców w odświętnych lakierkach błyszczały na „własną rękę”, już nie mówiąc o rękach matki i cioci Halszki, pełnych migocących kamieni. Można było śmiało twierdzić, że jest to uczta świateł.

Nik siedział obok wuja Dymitra, a z drugiej jego strony Nata. Posłyszał, jak mówiła:

– I ja odwiozę wuja do Helsingforsu.

– To twój święty obowiązek – odpowiedział, śmiejąc się.

Ale Nata się nie śmiała.

– Przywiozłam ze sobą rzeczy, malutki kufereczek – powiedziała poważnie. – Już mówiłam z ciocią i zgodziła się. Mademoiselle Lucette to przecież moja opiekunka, więc ja, jako kochająca wychowanka…

– A cóż twoi rodzice na to?

– Zgodzili się. Przecież to kwestia jednego tygodnia razem wziąwszy. Wyprawimy wujaszka i wrócimy spokojnie do domu.

– Tak, spokojnie…

– Właśnie – powiedziała Nata i oparła się o poręcz krzesła.

A potem ojciec wstał od stołu i wyszedł, a po chwili w salonie zabrzmiał dzwonek i drzwi się szeroko rozwarły, a z salonu napłynęła nowa jasność. To choinka ogromna i strzelista świeciła oślepiająco i odbijała się w posadzce jak fontanna płomieni.

Nik jednak nie miał najmniejszej ochoty do szukania swoich prezentów pod choinką. Wszystko nagle wydało mu się jakieś nierzeczywiste. Ta choinka i salon, te suknie białe, różowe, lśniące. I on sam, odbity w lustrach salonu, smukły chłopiec w marynarskim ubraniu. On czy nie on? Chyba ktoś obcy. Wydało mu się w tym morzu świateł, że wszystko odpływa od niego i roztapia się jak śnieg w słońcu.

– Mógłbym ci dać cztery książki za twój flower, chcesz? – zapytał go z boku Tom.

– Cóż znowu! – żachnął się Nik. – Także koncept! Oddaj zaraz.

– Bo mówiłeś przecie, że nigdy nie będziesz polował – rzekł z godnością Tomek.

– Tak, ale po co się wtrącasz w nie swoje sprawy? – i Nik wziął w drżące z radości ręce nowy, błyszczący flower, dar wuja Dymitra.

Ale w jakiejś chwili zobaczył, że wuj z Olkiem wysuwają się cichaczem z salonu. Przewiesił więc broń przez ramię i ruszył za nimi.

Szli na górę, do pana Andrzeja. W korytarzu i na schodach pusto. Służba jadła właśnie wieczerzę. Na strychu świeciły ostro kwadraciki okien, przez które padał księżyc.

– Niewesołe ma pan święta – powiedział wuj Dymitr, siadając przy panu Andrzeju na łóżku.

– Są tacy, którzy mają gorsze – odrzekł spokojnie.

– Tak! Ci w okopach na przykład albo bezdomni… A pojutrze już jedziemy w świat.

– Prawie nie mam odwagi tak bardzo pana narażać – wyszeptał legionista.

Wuj Dymitr roześmiał się cicho – powiedział, że życie tyle ma tylko wartości, ile się go naraża.

Do pokoju wsunęła się potem matka. Na sukni miała narzuconą futrzaną pelerynę. Podzieliła się opłatkiem z panem Andrzejem i ucałowała go w głowę. Siadła na brzeżku skrzyni, w świetle księżyca i podała panu Andrzejowi pudło bakalii, które musiał zaraz jeść, choć prawdopodobnie łykał je razem ze łzami. Kiedy już zdołał przełknąć cztery figi, humor poprawił mu się na tyle, że ciężko westchnął i chciał coś mówić o wdzięczności. Ale wuj Dymitr, który spostrzegł, na co się zanosi, nie dał mu przyjść do słowa. Przywołał wszystkich do okrągłego okna mansardy i kazał im chwilę cicho patrzeć.

Niżpol tonący w świetle księżyca i śniegu, zaciszny i przeogromny, najrodzeńszy Niżpol – kawałek duszy własnej i serca treść najżywsza – roztoczył się przed ich oczami.

23Helsingfors – Helsinki, szwedzka nazwa stolicy Finlandii. [przypis edytorski]
24wzywane jako rzeczoznawcy Marta i panna Maria udzielały (…) – dziś popr.: (…) jako rzeczoznawczynie (…). [przypis edytorski]
25makutra – gliniane naczynie do ucierania maku. [przypis edytorski]

Other books by this author