Free

Pożegnanie domu

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział XII. „Może właśnie dla waszej”

Usiedli przy placu tenisowym i czekali, sami nie wiedząc czego. Ot tak, aby czas minął.

Tu ich znalazł Nik, wysłany na poszukiwania.

– Co tu robicie? – zapytał ze zdumieniem, spoglądając na dwa osowiałe osobniki tkwiące w karygodnej bezczynności na sędziowskiej ławce.

– Siedzimy sobie – odpowiedział z westchnieniem Tom.

To było coś zupełnie niepraktykowanego.

– Gdzie pan Andrzej? – zapytał Nik.

Marta i Tom popatrzeli na siebie. Byłaż to rzecz możliwa nie powiedzieć Nikowi, Nikowi – co zrobili z panem Andrzejem?

Ale przypomnieli sobie w porę „ani słowa nikomu”.

Marta pochyliła się nad trawą i coś zaczęła w niej pilnie szukać. Nie! Stanowczo nie może skłamać przed Nikiem, nie może powiedzieć mu nieprawdy – to byłoby złamanie jakieś milczącej, a pradawnej braterskiej umowy.

Tomek zaś powiedział mężnie:

– Nie wiemy, gdzie jest. Poszedł na spacer.

Nik nie pytał więcej. Przez chwilę przyglądał mu się bacznie, a potem zamyślił się na sekundę. – No! Skoro nie mówią, to znaczy, że nie mogą – zdecydował i dodał głośno:

– Chodźcie do domu, bo oni już jadą i chcą się pożegnać. Powiecie im właśnie, że pan Andrzej poszedł na spacer.

Gdy przechodzili pod otwartymi oknami gabinetu, posłyszeli głos oficera, który mówił wyraźnym, zirytowanym szeptem:

– Tego nie można puścić płazem. To jest czas wojny. Ty, Lew, nie baw się w neutralność i szlachetność. Ty mi nie mów o gościnności, o żadnych takich! Przede wszystkim obowiązek względem ojczyzny i ja tę sprawę muszę wyjaśnić!

Umilkł na widok wchodzących dzieci. Oprócz nich nikogo nie było w pokoju.

Oficer poskoczył spod okna na środek komnaty. Był czerwony i świecący. Zapytał gwałtownie:

– A Andrzej Władysławowicz?

– Jaki Władysławowicz? – zapytał naiwnie Tom.

– No, wasz „pan Andrzej”!

– Nie wiem, gdzie jest – uśmiechnął się Tomek spokojnie, pełen tajemnej rozkoszy.

– Jak to nie wiesz? – powiedział oficer ostro. – Poszedł z wami.

– Właśnie. I owszem – przytwierdził Tom z naturalnością i wdziękiem dwuletniego dziecka. – Ale potem myśmy wrócili, a on powiedział, że musi pójść z wizytą do Bezogonka. I poszedł. A myśmy wrócili – skonstatował raz jeszcze z przekonaniem, tak, jak gdyby to właśnie było kwestią sporną.

– Bezogonka? Co to jest Bezogonka! – krzyknął, ledwo panując nad sobą, oficer.

– To jest zając – objaśnił Nik, wsuwając się między wojskowych a Toma. – On mieszka w leśniczówce, u gajowego, który go sobie oswoił i trzyma go w chlewiku. A pan Andrzej stara się go namówić, tego gajowego, żeby wypuścił go na wolność, tego zająca, rozumie się. Bo przecież każdy rozumie, że zającowi lepiej w lesie niż w chlewiku. Zupełnie osowiał – dokończył Nik z taką miną, jak gdyby stan duchowy zająca był w danej chwili sprawą najważniejszą.

Oficer chwilę zbierał myśli, nie mogąc skombinować, w jakim stosunku stoi ów Bezogonek do gajowego, a gajowy do pana Andrzeja.

Ale nagle rozjaśniło mu się w głowie. Jak żbik skoczył na swego kolegę i schwyciwszy go za ramiona, wrzasnął mu w samą twarz.

– Udrał20! Nie mówił ja21? Po prostu udrał! Ot, masz twoją „wdzięczność i gościnność”. Po prostu przechowują dezerterów i „szpionów22”!

– Kto przechowuje dezerterów? – zapytał nagle jakiś głos od drzwi.

Wszyscy obrócili się gwałtownie.

We drzwiach od sieni stał wysoki, rosły oficer o twarzy szerokiej i wygolonej.

Obaj oficerowie wyprężyli się służbiście w wojskowym ukłonie.

Przybysz wszedł do gabinetu i objąwszy spojrzeniem obecnych, skłonił się Marcie:

Zapytał po francusku:

– Czy mogę się widzieć z panem Augustem Charlęskim?

– Zaraz pójdę po papę – powiedziała Marta, ale nie potrzebowała iść, bo właśnie w tej chwili weszli do pokoju rodzice.

Oficer skłonił się po raz wtóry.

– Jestem pułkownik Wołkoński – powiedział.

– Ach – zawołał żywo ojciec. – Naszego Dymitra zwierzchnik! Co za radość widzieć pana u siebie, panie pułkowniku. Wiemy, że jest pan dla Dymitra nie tylko dowódcą, ale i przyjacielem. Wiemy, ile panu zawdzięcza.

– Dymitr Aleksandrowicz nie potrzebuje nikomu nic zawdzięczać – powiedział pułkownik bez uśmiechu. – Jest to prawy żołnierz i dzielny człowiek. Właśnie z nim przyjechałem, ale… jest ranny.

Zapadła chwila ciszy króciutka – jak wieczność długa.

– Czy jest tu? – zapytała matka, zupełnie cicho. Samymi ustami.

– Jest. Wymaga zupełnego spokoju. Zupełnego. Jest w sieni. Żołnierze przynieśli go z automobilu. Proszę tam pójść. Spokojnie.

Zupełnie spokojnie przeszli matka i ojciec, a za nimi Marta i Tom do sieni. A tam równie spokojnie na środku, na noszach leżał wuj Dymitr. Biały jak płótno, z zamkniętymi oczami.

I wszystko potem odbyło się tak cicho i milcząco, jak gdyby pułkownik swoim słowem „spokojnie” nagle zaczarował dom cały.

Cicho, na palcach przeniesiono wuja Dymitra do pokoju matki i powolusieńku ułożono go na jej łóżku. Na palcach poleciał ojciec do stajni i ostrym szeptem rozesłał posłańców do Hołowina, do Żytomierza, wszędzie, po ratunek. Sam pomagał zaprzęgać konie, w głuchym milczeniu struchlałej służby.

Cichutko wokoło łóżka wuja Dymitra ruszali się matka, doktor, który go przywiózł, ordynans troskliwy jak niańka, a umiejętny i delikatny jak pielęgniarka.

A w gabinecie skostniały z przerażenia, niezauważony przez nikogo we wnęce okna Nik słyszał, a właściwie nie słyszał takiej rozmowy.

Pułkownik zwrócił się do oficerów i ponowił pytanie:

– Kto przechowuje dezerterów?

Wtenczas wysunął się naprzód starszy oficer i w słowach krótkich i zwięzłych opowiedział, co zaszło. Zakończył, że podejrzenia te dotychczas są niczym niepotwierdzone i prawdopodobnie okażą się mylne.

Na co odpowiedział pułkownik, że dobrze, że już teraz wszystko wie i będzie wiedział, jak postąpić i żeby odjeżdżali sobie natychmiast w swoją drogę, bo w tym domu jest żałoba. Żegnają dzielnego żołnierza, który umiera.

Potem przesuwali się po pokoju przed oczami zmartwiałego Nika. Szable i ostrogi leciutko dźwięczały, zamykały się jedne drzwi, a potem drugie, trzecie – cichutko. Potem szmer żwiru pod kopytami stępa idących koni.

Po gabinecie wszerz i wzdłuż spacerował pułkownik, sam.

Robiło się szaro. Nie wiadomo, kiedy wszedł ojciec i zachrypniętym głosem przepraszał pułkownika, że tak długo zostawił go samego.

– To nic, to nic – mówił pułkownik. – Ale ja muszę zaraz jechać. Natychmiast. Chciałem tylko powiedzieć, że Dymitr Aleksandrowicz to bohater, to prawy i szlachetny człowiek. Chciał umrzeć w domu, tutaj. Dlatego mimo wszystko przywiozłem go. Po drodze, ja jadę do Kijowa. Ofensywa, pan wie? Ale nie o to! Dla mnie Dymitr to syn. Najdroższy syn… a teraz muszę się z nim pożegnać!

Urwał. Stał chwilę nieruchomo, jak gdyby nagle zapomniał o wszystkim.

Powtórzył:

– Muszę się z nim pożegnać, a jedyna pociecha, Auguście Aleksandrowiczu, to… że dla ojczyzny.

– Nie dla naszej – powiedział twardo ojciec.

– Ach tak, prawda! – zawstydził się pułkownik. – Ale zresztą któż to wie? – dokończył. – Może dla waszej? Może właśnie dla waszej!

– Przyszłość jest w ręku Boga, który widzi naszą krew – powiedział ojciec.

Pułkownik poprosił miękko:

– Czy mogę się z nim pożegnać?

Wyszli z pokoju, a Nik ruszył się nareszcie spod okna, tak śmiertelnie znużony, jak gdyby ciężką przed chwilą odbył pracę.

Dowlókł z trudem zdrętwiałe nogi do kanapy i siadł na niej bezwładnie. Wtulił się w jej kąt, skurczył, zapadł w rozpacz nieznaną dotąd, tak przejmującą i okrutną, że serce zdawało się zamierać. Już było ciemno, a nikt nie zapalał lamp. Nie dzwoniono na kolację. Kończyło się. Wszystko się kończyło, zapadało, ginęło.

Potem wrócili jeszcze ojciec i pułkownik, ale Nik nie czuł nawet tego, że wypada mu wstać i odejść albo ruchem jakimś zdradzić swoją obecność.

Ojciec zapalił świece na biurku. W blasku tych świec cień pułkownika, ogromny i czarny, biegał po ścianach i suficie.

Pułkownik mówił, że przeprasza, że w takiej chwili wprost wstydzi się poruszyć tę kwestię, ale musi. I potem pytał o pana Andrzeja, przeglądał jego papiery. Mówił ojcu, że niestety musi kazać aresztować nauczyciela, aby całą tę rzecz wyjaśnić. Jest mu niezmiernie przykro!

I widać było, że naprawdę mu przykro, wręcz nieznośnie.

– Ale on zresztą pewnie tu nie wróci, jeśli rzeczywiście ma coś na sumieniu. Każę go szukać, a mam nadzieję, że pan już z tego powodu nie będzie mieć żadnych przykrości. Postaram się o to. A teraz do widzenia, Auguście Aleksandrowiczu. Mam nadzieję, że Dymitr… – nie dokończył tego zdania.

Ale ojciec zatrzymał go jeszcze na krótką chwilę. Powiedział, patrząc mu prosto w oczy.

 

– Andrzej Władysławowicz to Polak. Trzeba, żeby pan wiedział, panie pułkowniku, że i ja, i Dymitr, mając do wyboru prawo Polaka i prawo pańskiej ojczyzny, wybierzemy zawsze prawo Polaka… do życia, do wolności i do walki.

– Tak, tak – odpowiedział oficer pośpiesznie – ja niczego od pana nie żądam. Niczego.

Wyszli do sieni, gdzie paliła się już wisząca pośrodku wielka latarnia, migocąca rzeźbami brązu. Kolorowe jej szyby rzucały na taflową podłogę sieni niebieskie i fioletowe połyski.

Potem zahuczał motor auta, a światła reflektorów oświeciły nagle trawniki przed podjazdem i najbliższe drzewa parku, który stał nieprzenikniony, wierny i głęboki, groźnie czuwając nad bezpieczeństwem powierzonego sobie życia człowieczego.

Rozdział XIII. Chwila, w której nawet tajemnica nic nie znaczy

Naturalnie wobec tego, co się działo z wujem Dymitrem, można było zupełnie zapomnieć o panu Andrzeju. Toteż wszyscy o nim zapomnieli – tylko nie ojciec.

Po północy wszedł do pokoju szkolnego, gdzie Olek uczył się jeszcze, z rękami zatopionymi we włosach (właściwie tego wieczoru, on jeden tylko się uczył i to dopiero teraz) i kazał mu iść za sobą.

Z sali jadalnej wyszli na kredensowy korytarz. W całym domu już było ciemno i zupełnie cicho. Wyjętym z kieszeni kluczem ostrożnie otworzył ojciec spiżarnię i weszli obaj po omacku.

Od czasu do czasu na sekundę tylko, świecąc sobie elektryczną lampką, ojciec zbierał z półek to, co trafiało mu pod rękę i kazał Olkowi chować do kieszeni. Wianek kiełbasy, chleb, ser zawinięty w wilgotne płótno. Z grubym niesmakiem rozmieszczał Olek te wiktuały po kieszeniach, zaciekawiony do ostatnich granic tym, co miało z tej aprowizacji wyniknąć. Raz nawet spróbował pytać, ale ojciec nakazał mu milczenie.

Z bufetu w sali jadalnej wyjęto nóż i butelkę koniaku.

Z najwyższym zdumieniem ujrzał Olek, że w sieni ojciec owija się grubym kocem, a jemu, Olkowi, każe naciągnąć burkę jesienną, używaną do bryczki w dnie deszczu i zimna.

Potem tak fantastycznie przyodziani wyszli bocznymi drzwiami, wprost w park. Ojciec raz jeszcze przypomniał Olkowi, że ma się zachowywać jak najciszej. Niemożliwie cicho!

Gdy stąpali ostrożnie po piasku alei prowadzącej na wyspy, ojciec wziął Olka pod rękę i powiedział mu w samo ucho, że idą do pana Andrzeja, który jest schowany w grocie. Wprawdzie żołnierze zostawieni przez pułkownika śpią, ugoszczeni wódką, pod bacznym okiem Wincentego, należy jednak zachować najwyższą ostrożność, by nikt nie domyślił się niczego.

Nad brzegiem jeziora zatrzymali się i dłuższą chwilę nasłuchiwali – cisza była zupełna. Woda stała nieruchoma i głęboko czarna.

Z tego miejsca dopiero nawrócili w park, do groty.

Podnieśli płytę i klękli na krawędzi otworu.

– Panie Andrzeju – zawołał ojciec szeptem.

– Jestem – odpowiedział głos z głębi.

– Dobrze. Nie może pan jeszcze niestety wyjść z lochu, bo we dworze są żołnierze, pozostawieni dla schwytania pana. Poza tym inni szukają pana po okolicy. Może więc dłużej wypadnie panu tu posiedzieć.

Tu ojciec urwał i czekał chwilę.

– Jeśli trzeba, to trudno – odpowiedział głos, ten dziwny głos, który zdawał się nie posiadać właściciela. Ojciec ciągnął dalej.

– Potem obmyślimy sposób przemycenia pana do Szwajcarii, bo jednak będzie pan musiał tam uciec, nie ma rady. Teraz trzeba przeczekać niebezpieczeństwo i zresztą… straciliśmy wszyscy głowę: przywieźli Dymitra rannego.

– Aa…

– Rannego ciężko. Mimo to pojadę jutro do Hołowina, by naradzić się z mym szwagrem w pana sprawie. Teraz przynieśliśmy panu koc, burkę i jedzenie. Jutro przyniesiemy znowu. Nie będzie panu bardzo wygodnie spać na ziemi, ale trudno, pan żołnierz.

– Tak – odpowiedział pan Andrzej – nieraz sypiałem na gołej ziemi.

– Więc dobrze, teraz zapalam lampkę elektryczną, i rzucam panu nasz ładunek.

Wnętrze lochu nagle rozświetliło się ostrym światłem. Pan Andrzej na chwilę zamknął oczy. Potem rzucano mu kolejno wszystkie rzeczy, które układał w głębi.

– A teraz proszę uważać – powiedział ojciec – rzucam panu latarkę i dwie baterie, na razie więcej nie mam, proszę więc oszczędzać światła. A przede wszystkim po nakryciu płyty muszę skontrolować, czy światło nie sączy się przez szpary. Już idziemy.

– Zaraz – powstrzymał go jeszcze pan Andrzej. – Czy wyloty korytarzy są otwarte?

– Ale nie, cóż znowu – zaprzeczył ojciec. – Jeden kazałem zamurować zaraz, gdyśmy ten przekop odkryli. Drugi tajemnie się zamyka w ruinach zamku kamienieckiego, które pan zna. Ani z jednej więc, ani z drugiej strony nic panu nie grozi.

– Dziękuję panu. Jeszcze jedno. Chciałbym wiedzieć, czy rana pana Dymitra jest bardzo ciężka?

– Tak – odpowiedział ojciec krótko.

Gdy mieli zasuwać płytę, Olek zapytał jeszcze pana Andrzeja, czy nie przynieść mu nazajutrz broni.

– Ach tak, tak – przypomniał sobie ojciec – przecież przyniosłem panu rewolwer. Proszę uważać, rzucam go. Bezpiecznik założony. To właściwie niepotrzebne, ale przyjemniej z nim panu będzie, prawda? A teraz już do widzenia.

Płyta przylegała szczelnie. Nie sączyło się z dołu światło. Noc groźna i cicha otoczyła ich znowu wśród drzew parku.

Gdy Olek rozbierał się po ciemku, posłyszał, że Nik nie śpi jeszcze. Wiercił się w pościeli i z lekka chrząkał. Olek zbliżył się na palcach i siadł na brzegu jego łóżka.

– Ty gdzieś chodziłeś – powiedział mu Nik.

– Tak – przyznał Olek – chodziłem do pana Andrzeja. On, wiesz? Jest schowany w przekopie, ojciec pozwolił mi powiedzieć ci o tym.

– Gdyby nie to, że wuj Dymitr jest ranny, to byłoby mi przykro, że nie chodziłem z wami – powiedział Nik – ale tak, to właściwie w ogóle wszystko jedno i nawet taka historia nic nie znaczy.

– Rzeczywiście – kiwnął głową starszy brat. – I powiem ci nawet, że jeśli wuj Miś nie wyzdrowieje… – ale nie mógł sformułować tej strasznej myśli, ścisnął Nika za rękę i czym prędzej wrócił do swego łóżka.

Długo w noc leżeli z oczyma otwartymi na ciemność.

Rozdział XIV. Rana

Pokój matki, ten najmilszy, najśliczniejszy z pokojów w domu, stał się teraz miejscem męki i srogiej boleści. Szeroko otwarte okna zasłonięto roletami. Z mahoniowej toalety znikły flakony, szkatułki, lusterka, hafty – na ich miejsce pojawiły się na białym płótnie rozesłane bandaże zwinięte twardo, szczelnie zamknięte pudła zawierające gazę pachnącą jodoformem, wata biała, opieczętowana czerwonym krzyżem, buteleczki jodyny, benzyny, sublimatu i wreszcie szklane, podłużne pudełka, w których błyszczały jasną stalą pęsety, nożyczki, lancety i jakieś dziwne, różnorodne narzędzia niewiadomego przeznaczenia.

Na niskim, szerokim łożu matki leżał wuj Miś z głową owiniętą bandażami, z rękami ułożonymi na kołdrze. A jedna z tych drogich, znajomych rąk wuja Misia, również owinięta była aż po łokieć w owe białe, wrogie bandaże, które zatracały jej kształt i odbierały władzę.

Wszystko teraz w tym pokoju błyszczało, ale jakimś nieprzyjemnym połyskiem. – Zimne lustra, odbijające blade, umęczone twarze, mahoń mebli nagle zamarłych w nienaruszonym, twardym porządku. Rzucały światełka ostre klamki u drzwi niedotykane ręką, błyszczał na ścianie ponad łóżkiem krzyż srebrny, do którego matka tyle razy rozszlochane przytykała usta.

Na stoliczku, między oknem a fotelem, w wazonie kryształowym stały kwiaty. Zawsze były świeże i teraz także. Marta mimo wszystko nie zapominała o tym. Co dzień z rana biegły z Anią do ogrodu i ścinały najpiękniejsze, najświeższe chryzantemy, gladiolusy lub róże.

– Gdy wuj Miś oprzytomnieje – mówiła Marta do Ani – to trzeba, żeby od razu zobaczył, że ma w pokoju najładniejsze kwiaty! Uważaj Aniu, wybieraj tylko naprawdę ładne.

Ale wuj Miś właściwie nie był wcale nieprzytomny. Od czasu do czasu otwierał oczy i powoli, obojętnie wodził nimi po pokoju i obecnych. Poznawał wszystkich i wszystko rozumiał, tylko właściwie nie chciało mu się ani poznawać, ani rozumieć, bo po co? Mógłby nawet mówić, gdyby chciał. Ale nie chciał.

To prawda, że wtedy na placu boju, zwieszony przez korbę swej maszyny, zlany krwią, jeszcze tętniący życiem i związany z nim całą duszą, powiedział bladymi ustami: „Do domu, do Niżpola” – ale teraz było mu już wszystko jedno, dom nie dom. Tak samo się umiera na ziemi litościwej, która wypija krew wyciekającą z rany.

Nie myślał o tym, czy umiera, czyli też życie najpiękniejsze zatrzyma go jeszcze łaskawie w swojej dziedzinie. Nie myślał o tym, że leją się jakieś łzy bolesne z drogich oczu, ani że czyjeś usta wypraszają go żarliwie z niezłomnych wyroków Bożych.

Bo czyż nie wszystko jedno? Czyż warto się o życie troskać, gdy się już nań spojrzało od wiekuistej strony i oceniło podług wartości?

Dzieciom wolno było od czasu do czasu wchodzić do pokoju, cicho i spokojnie. Mimo to chodziły tylko dziewczynki. Chłopcy nie chcieli. Marcie i Ani zawsze się zdawało, że potrzebne są wujowi Misiowi, że może będą mogły mu coś podać albo przysunąć, albo przynajmniej wziąć za rękę i tym uściskiem podzielić się z nim jego cierpieniem. A chłopców ogarniał niepojęty wstyd na progu tej komnaty. Myśleli, że wuj Dymitr woli na nich nie patrzeć i leżeć sobie spokojnie, sam na sam ze srebrnym Chrystusem na ścianie.

Dziwne się zrobiło teraz życie w Niżpolu, ciche, a ogromnie zaludnione. Od rana do wieczora ktoś przyjeżdżał czy wyjeżdżał, na kogoś czekano, to odpowiadano na listy przywożone przez konnych posłańców. Wszyscy już wiedzieli w okolicy, że wuj Dymitr leży w Niżpolu ranny i walczy ze śmiercią. Co dzień się posyłało do Żytomierza po doktora.

Mieszkańcy Hołowina prawie zamieszkali w Niżpolu. Szczególniej wuj Ryszard. Od rana do wieczora spacerował po kamiennej podłodze sieni wzdłuż i wszerz, paląc papierosy jeden za drugim. Od czasu do czasu przystawał pod ścianą i czytał bezmyślnie daty wyryte między rogami jelenich czaszek rozwieszonych na ścianach.

Z początku ciocia Halszka spróbowała pomagać matce w pielęgnowaniu wuja Dymitra, ale okazało się, że nie może. Ręce jej drżały, kiedy podawała mu pić i oblewała kołdrę. Ciągle wszystko kładła nie na właściwym miejscu, a potem zapominała gdzie. Po paru próbach zrezygnowała. Za to Nata, wbrew przewidywaniom, okazała się nadzwyczaj pomocna. Spokojnie i dokładnie umiała spełnić każdą czynność. Bez drgnienia powiek wobec otwartej krwawej rany podawała doktorowi setony, watę, bandaże. Mocno i pewnie umiała trzymać pęsety i brać nimi przedmioty, których palcami tknąć nie wolno.

I zdawało się, że właśnie jej obecność najwięcej lubił wuj Miś, jeżeli w ogóle był w stanie wówczas coś lubić. Jej właśnie oczy niezapłakane i uważne, jej ruchy spokojne, pewne i celowe.

– Ty wcale się nie niepokoisz ani martwisz – powiedziała do niej kiedyś Marta z urazą.

Nata uśmiechnęła się wyniośle.

– Co ty możesz o tym wiedzieć – odparła. – A zresztą owszem, nie niepokoję się. Nie umiem się niepokoić – mówiła niechętnie. – Nie umiem sobie wyobrazić, że może się stać coś złego. I w ogóle wcale sobie tego wyobrażać nie trzeba. Nawet nie wolno – zakończyła stanowczo, a potem zapytała chmurnie.

– A właściwie dlaczego przywieziono wuja Misia tutaj, a nie do domu jego, do Hołowina?

– Bo tak chciał – powiedziała z zadowoleniem Marta i nagle się rozpłakała, bo jej się wydało, że czyjeś prawa do wuja Dymitra są większe niż jej i mogą w końcu zwyciężyć.

Ania najwięcej lubiła wtedy wejść do pokoju wuja Misia, kiedy tam nikogo nie było.

Długo i cierpliwie czyhała na te rzadkie momenty.

Pokój Ani przylegał do pokoju matki. Naturalnie od razu po przywiezieniu wuja Misia chciano Anię przenieść na drugi koniec domu, do któregoś z gościnnych pokoi. Ale Ania wybłagała sobie pozostanie na miejscu. Obiecała, że nigdy, ani razu nie piśnie, i że będzie się ruszała cicho jak mysz.

Zamknięto więc tylko drzwi na klucz i zawieszono je z jednej i drugiej strony grubymi dywanami.

Ania dotrzymała słowa, z panną Marią rozmawiała szeptem, przykładając usta do jej ucha, chodziła uważnie, w miękkich pantofelkach, własnoręcznie naoliwiła drzwi wszystkich szafek. Zresztą to było bardzo przyjemne zajęcie i Ania chętnie powtarzałaby je co dzień, gdyby nie to, że drzwi w ogóle mają zbyt dobry charakter. Raz naoliwione więcej nie skrzypią.

Ale te drzwi zawieszone podwójnym dywanem korciły Anię, gdy była sama w pokoju.

Razu jednego wsunęła się pod zasłonę i dotknęła klamki. Tuż pod nią tkwił klucz, czarny i duży. Ania na próbę, tak sobie, bez wyraźnego celu, spróbowała pokręcić kluczem. Obrócił się lekko i łatwo jak nóż w maśle i wtedy już Ania wiedziała, że wystarczy nacisnąć klamkę, aby drzwi się otworzyły.

Jednak nie zrobiła tego tym razem. Postała tylko chwilę, pełna głębokiego triumfu i wysunęła się cicho, do swego pokoju z powrotem.

 

Dopiero w kilka dni później, gdy za oknem deszcz chlapał, znudzony i szary, i wszystko wokoło znudzone było i szare, skorzystała Ania z tego, że panna Maria poszła do oficyny, i wsunęła się znowu pod dywan.

Tym razem nacisnęła klamkę – drzwi się uchyliły.

Wtedy Ania cichutko przewinęła się przez szparę i odchyliła dywan na pokój matki.

Nikogo w nim nie było prócz wuja Dymitra. Na palcach podeszła do łóżka. Leżał spokojnie z zamkniętymi oczami.

Leciutko siadła na brzeżku kołdry – wiedziała, że nie wolno, ale cóż zrobić! Czasem się musi zrobić coś, czego nie wolno. Nie ma na to rady!

Deszcz bił o szyby miarowo i sennie. W szerokiej szparze między zasłonami okna widniał kawałek parku, wąski, daleki kawałek, ten za parterem kwiatowym, znad jeziora. Strumienie zalewały szybę, więc właściwie widać było tylko długie smugi zieleni, czerwieni i złota.

Ania końcami palców dotknęła ręki wuja Dymitra. Potem nagle przypomniała sobie pewną ilustrację z bajek. Leżała tam zaklęta królewna w niebieskiej, atłasowej sukni na złocistym łożu, a u stóp jej klęczał królewicz w obcisłym ubraniu i właśnie miał za chwilę ją pocałować, żeby zdjąć z niej zaklęcie i zbudzić do życia. Anię irytowało zawsze, że w bajce było napisane, że najpierw ją pocałował, a potem ukląkł. A tutaj już klęczał, a ona ciągle jeszcze spała. Więc właściwie z tego by wynikało, że w ogóle wcale mu się nie udało z tym pocałunkiem.

Ania zsunęła się na dywanik i pocałowała wuja Misia w rękę. Nie spojrzał na nią. Leżał dalej tak jak przedtem. Widać i jej się nie udało.

Została już na dywaniku i zapatrzyła się w ten wąski kawałeczek odsłoniętego okna.

A potem nagle zobaczyła, że ręka wuja Misia porusza się na kołdrze. Palce się podwijają lekko i powoli.

Ania spojrzała na wuja Misia – patrzał na nią.

Bardzo długo nic nie mówili do siebie, przyglądając się sobie uważnie.

W końcu wuj Miś powiedział dosyć cicho:

– Czy ci nie zimno?

Ania spojrzała na swoje krótkie rękawki i nagie kolanka.

– Nie zimno mi wujciu Misiu – odpowiedziała – jeszcze nie ma mrozu. Dopiero jesień.

– I deszcz pada? – zapytał znowu.

– Właśnie pada, ale nie zawsze. Czasem przestaje.

Wuj Miś z trudem odwrócił głowę i patrzał chwilę w wąską szparę okna. Potem znowu zwrócił oczy na Anię.

– Czy wujaszka trafiła kula? – zapytała z ciekawością.

– Trafiła – odpowiedział poważnie.

– I od razu w trzy miejsca – westchnęła ze zgrozą.

– W trzy? Nie wiem. Być może.

– Ale ja wiem – z triumfem powiedziała Ania. – W głowę, w rękę i w płuco! Wujaszek wie? W to, co jest w klatce piersiowej. Tu! – wskazała uderzając się piąstkami po szerokim kołnierzu z białego płótna. – Ale ta klatka, to nie jest taka, jak na kanarki – wyjaśniła uprzejmie.

Po chwili zapytała z oburzeniem.

– I jak ona potrafiła tak od razu w trzy miejsca!

– To był szrapnel – powiedział wuj Miś.

– Taki co rozszarpuje i sypie się naokoło?

– Tak. Właśnie taki.

Ania zamyśliła się na chwilę. Wyobrażała sobie wybornie, jak to było. Leci taka ogromna, okrągła kula, buch! pada na ziemię i rozpryskuje się na wszystkie strony. Wtedy trafia.

– Czy strasznie dużo było huku? – zapytała.

Wuj Miś uśmiechnął się.

– Dosyć – odpowiedział.

– Wujaszek wie? – wyszeptała tajemniczo. – Wtenczas się z wujaszka tyle krwi wylało, że właśnie dlatego to wszystko. Gdyby nie to, to właściwie wujaszek nie jest tak ciężko ranny.

– Ach, nie jestem?

– Nie. Ale właśnie ta krew. Cały automobil był zalany. Tak się lało jak z rynny, chlup, chlup… z tej ręki. Gdyby właśnie nie to, to nie byłoby tego wszystkiego.

– Czego „wszystkiego”? – zapytał.

– No… tego – urwała Ania. – Ale i tak teraz już wujaszek nie umrze – dokończyła spokojnie.

– Phi… czy ja wiem – powiedział wuj Miś.

– Na pewno – wygłosiła Ania z całą stanowczością.

20udrać (z ros.) – czmychnąć; uciec. [przypis edytorski]
21nie mówił ja – ros. szyk zdania. [przypis edytorski]
22szpion – szpieg. [przypis edytorski]

Other books by this author