Mała tylko różnica dwóch podobnych czynów. Oto mrówki obróciły szkodę na pożytek, czyniąc z drobnej gałązki podwalinę budowy górnych piątr – a ludzie tryskające na pustyni źródło, które im duch odkrywczy wydobył z pod skały, wieczny zdrój życia – obrócili w nic.
I to sprawił jeden bezmyślny okrzyk.
Potem, wierząc, że zabili truciznę, radują się wielce pomiędzy sobą, zapominając o głodzie swoim i pragnieniu.
A odchodząc, żegnają krzyżem świętym zaraźne miejsce i dziękują wdzięcznem sercem swojemu Bogu, że ich wybawił od niechybnej śmierci i od zatracenia wiecznego.
I dalej, dalej po tej ziemi bez wypoczynku idą, w znużeniu sennem, jak te owce, błąkające się po tłoku jesienią.
Dokoła szarość i posucha, zieloność wszelka znikła, jak przed zimą, kiedy się wszystko w utajone życie zamienia.
Ołowiane niebo cięży i przygniata dusznością parną, w chmurach opadających więzi promienie słoneczne, by nie dobiegły ziemi i gorącymi pocałunkami nie wlały ognia, tętna, krwi, na nowe odrodzenie.
Posępność biała siada na omszałych kamieniach; za nią włóczy się nuda, owa zwiastunka życia poza śmiercią, bezkrwistego życia umarłych.
Pustka i pustka – pośród niej gromady rozpierzchłe straconych dusz, poszukujące wszędzie paszy dla mizernych ciał swoich. A gdy ją najdą, powstaje walka między niemi i dopóty trwa, dopóki słabsi nie ustąpią, lub się walczący srodze i zajadle nie wytracą wzajemnie.
Każdy jednak rzuca hasła powszechnego pokoju, tem głośniej, im więcej pozabijał ludzi, którzy kiedyś, ongi jeszcze, nazywali się jego braćmi.