Free

Z jarmarku

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

63. Znowu w domu

Jakże słodki jest powrót do domu! Szolem znowu spotyka się ze swoim przyjacielem Elim. W mieście mówią, że pisuje do „Hamagid”. Darwin, Buckle i Spencer. Dwa typy ówczesnych eksternistów

Żadne słowo nie brzmi tak pięknie jak słowo „mama”. Żadne słowo nie przemawia tak mocno do serca jak „dom rodzinny”. Jeśli się chce właściwie ocenić dom rodzinny, trzeba choćby na krótko go opuścić. Należy udać się na krótką nawet wędrówkę po obczyźnie, aby potem wrócić do domu, do swego rodzinnego gniazda. Każdy przedmiot nabiera wtedy swoistego wdzięku. Przybiera inne oblicze. Wszystko staje się droższe i bliższe sercu. Człowiek czuje się odmieniony. Jakby na nowo się urodził.

Kiedy bohater niniejszych wspomnień wrócił do domu na Rosz Haszana, najpierw wyruszył na miasto. Przemierzył wszystkie ulice, chcąc upewnić się, czy wszystkie podwórka, wszystkie ogrody i wszystkie domy są na swoich miejscach. Ludzie, których po drodze spotykał, zmienili się niewiele. Serdecznie witali się z nim, a on ze swojej strony starał się okazywać im swoją życzliwość.

Tylko młodzież tymczasem nieco podrosła. Stanęła na własne nogi. Szolem, jak go zapewniano, też podrósł i zmężniał. W dodatku ubierał się elegancko, z fasonem i szykiem. Buciki skrzypiące, obcasy wysokie. Spodnie szerokie i długie. Słowem, ostatni krzyk mody. Krótka marynareczka, kapelusik jaśniusieńki w odcieniu żółtym. Włosy długie niczym poeta. Sczesane w dół à la Gogol.

Zupełnie inaczej wyglądał jego kolega Eli, który również przyjechał na święta z Żytomierza. Jego mundur składał się z krótkiej zapiętej pod szyją marynarki, przypominającej tużurek227, i krótkich, wąskich spodni. Na głowie kaszkiet z szerokim daszkiem. Włosy ostrzyżone na zero niczym u żołnierza. Pierś wysunięta do przodu. Zęby białe, oczy wesołe. Opowiada cuda o swoim instytucie. Nie może się wprost nagadać. Przerabiają tam, powiada, wyższą matematykę. Obcują z literaturą rosyjską, uprawiają gimnastykę. Jeśli idzie o judaistykę, to tyle, co kot napłakał. Rozdział z Pięcioksięgu, rozdział z Gemary, i to wszystko. I to jest ta cała nauka w Instytucie Nauczycielskim? I ten oto Eli będzie nauczycielem żydowskim? Rabinem? Szolem był oszołomiony, bo Eli przywiózł z Żytomierskiego Instytutu Nauczycielskiego całą pakę wierszy i pieśni rosyjskich i ani jednego wiersza lub pieśni w języku żydowskim. Jakby przyjechał nie z żydowskiej uczelni, ale ze zwykłej bursy seminarium nauczycielskiego dla gojów.

Nie przeszkodziło to jednak przyjaciołom utrzymywać dalsze serdeczne stosunki. Pozostali nadal przyjaciółmi. Wszędzie chodzili razem. Zawsze we dwójkę. Obaj mieli o czym opowiadać. Jeszcze bardziej mieli z czego śmiać się. Pokpiwali sobie z całego miasta. I tak, jak za dawnych lat bywało, wynajmowali łódkę i wyruszali z biegiem rzeki hen, daleko za miasto.

Koniec lata. Chłody jeszcze nie nadeszły. Pola jednak nie są już zielone. Nie ma już śladu po czerwonych i białych stokrotkach. Oczeret wyziera jeszcze z błota. Jest już jednak rzadki i żółty. Lasek przybrał kolor czerwonawy. Czas wylegiwania się na trawie już minął. Ziemia jest wilgotna, błotnista. Przyjaciele wynajdują jakiś pieniek i siadają na nim. Opowiadają sobie o wszystkim, co przeżyli w ciągu minionego półrocza. Nie pomijają najdrobniejszego szczegółu. Żadnego detalu. Przekazują sobie każde wrażenie, każde spotkanie, każde zdarzenie. Sztuka polega na tym, że obaj mówią jednocześnie, obaj śmieją się naraz i przerywają sobie nawzajem, wpadają sobie w słowa, a mimo to rozumieją się świetnie. Często jednak nadchodzi chwila milczenia. Każdy zagłębia się we własne myśli, własną duszę. Pozostaje jakby zamknięty we wnętrzu własnego ja. Są wprawdzie bardzo bliskimi przyjaciółmi, lubią się, nie mają przed sobą tajemnic, ale jednak nie wszystko sobie zwierzają. Nie, nie wszystko. Każdy z nich ma swoje własne myśli. Ma swój własny ideał, własny mały świat. I nikt nie może mieć do niego dostępu, choćby to nawet był najlepszy kolega.

Robi się chłodniej. Dzień ma się ku końcowi. Słońce jest coraz niżej. Las pokrywa jakby cienki dym. Z drzewa spada szyszka. Przyjaciele zrywają się. Czarodziejski krąg pryska.

– Czy pora wracać?

– Tak, pora wracać!

Idą więc. Wąską, krętą, wytartą ścieżką przemierzają całe pole. Wsiadają do łódki i intonują piosenkę polską, nie żydowską. Ślizgają się po wąskiej, krętej rzeczce, tuż obok żółtego oczeretu.

Jest już ciemno, gdy wracają do domu. Policzki ich płoną. Oczy błyszczą. Są głodni. Po drodze kupili kawon i dwa świeże, miękkie, jeszcze gorące placki. Urządzają sobie kolację. Radość wypełnia serca. Śmieją się. Nie wiadomo nawet z czego.

Postronny obserwator mógłby sobie pomyśleć, że obaj są jednakowo szczęśliwi, w równym stopniu zadowoleni. Są przecież młodzi, zdrowi. Czego im brak? W istocie rzeczy tylko jeden z nich, Eli, był naprawdę szczęśliwy. Drugi, Szolem, był załamany. Nie szedł właściwą drogą. Jedyną jego pociechę stanowił fakt, że miasto zachwycało się jego hakafot w bóżnicy, jego znajomością Tanachu, hebrajskiego i jego umiejętnością pięknego pisania. Były to rzeczy stanowiące dla jego kolegi niedostępną tajemnicę. Nie na jego miarę. Gdzie mu tam do takiego pisania po żydowsku? Gdzie mu tam do takiej znajomości hebrajskiego? Do poetyckiego stylu? Do tego zdolny jest tylko on, syn Nachuma Rabinowicza. On, znający na pamięć wszystkie księgi haskali. On, stały czytelnik „Hamagid”. Aż dziw bierze, że sam jeszcze nie pisuje w „Hamagid”. Skąd jednak mogą wiedzieć, że nie pisuje; a może pisze pod pseudonimem?

Tak to mówią ludzie w Perejasławiu. Szolem chodzi w aureoli sławy. Tak bardzo olbrzymieje w ich oczach. On sam staje się jakby solidniejszy. Nie szuka już kontaktu z dawnymi koleżkami-łobuziakami. Zapisuje się do miejskiej biblioteki. Znosi stamtąd do domu naręcza grubych książek. Czyta Darwina, Buckle'a, Spencera. Obraca się wśród starszych, sławnych, oświeconych młodzieńców miasta. Wśród samouków, którzy o własnych siłach, pilną pracą, przysiadywaniem fałdów, przerobili cały program szkół średnich. Opanowali łacinę i grekę. Przyswoili sobie algebrę, geometrię, trygonometrię, psychologię i filozofię. Gotowi byli choćby dziś wstąpić na uniwersytet. Brak im było tylko pieniędzy na koszta podróży. A oto dwa przykłady eksternów228. Pierwszy z nich nazywał się Chajte Ruderman, drugi Abramek Zołotuszkin. Obydwaj już nie żyją. Obydwaj zasługują na to, by o nich tu wspomnieć. Choćby w kilku słowach.

Chajte Ruderman mieszkał daleko za miastem. Daleko od świata, daleko od ludzi. Był synem mełameda Mojżesza Dawida Rudermana, którego opisałem w pierwszej części niniejszej autobiografii, oraz bratem Szymona Rudermana, którego w ostatniej chwili uratowano przed wychrzczeniem się. Wydobyto z monasteru i posłano do szkół rabinackich w Żytomierzu. Chajte w niczym nie był podobny do swego chorowitego bladego brata – Szymona. Był krzepkim młodzieńcem o barczystych plecach, ładnej twarzy, z pulchnymi, czerwonymi policzkami. Mojsze Dawid był mełamedem, a jego żona, czyli matka Chajtego, została kucharką. Wypiekała ciastka i podawała je gościom na cudzych weselach. Dostarczało to jej środków do życia i umożliwiało utrzymanie syna, który poza książkami świata nie widział. Chajte nie nawiązywał z nikim kontaktów. Rzadko kiedy zaszczycał rozmową. Wszyscy jednak wiedzieli, że Chajte to człowiek uczony, dużo umie, we wszystkim jest doskonale zorientowany, głęboko myślący. Kto miał szczęście zetknąć się z nim, ten pozostawał pod silnym wrażeniem tego utajonego filozofa. Chajte, rozglądając się wokół, ciskał gromy na wszystko i wszystkich. Nie zostawiał na nikim suchej nitki. Kpił z całego świata. Język miał niczym brzytwa. Uśmiech pełen żółci. Dowcip pełen jadu. Skąd ten odludek znał tak dobrze świat i życie? To chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. Pewnego dnia latem, podczas kąpieli w rzece, przeziębił się. Rozwinęła się gruźlica i umarł w wieku dwudziestu lat.

Drugi filozof-samouk, Abramek Zołotuszkin, nie był już takim odludkiem i samotnikiem. Młodzieniec pełen radości życia: brunet o czarnych, gorejących oczach, kruczoczarnych kręconych włosach, podobny do Araba. Białe, śmiejące się zęby i ochrypły nieco głos. Ubierał się niby Anglik. Spodnie w kratkę, dziwna jakaś mycka na głowie i zimą gruby kołnierz. Był nasiąknięty lekturą jak gąbka. Kochał zwłaszcza Dickensa i Thackereya, Swifta, Cervantesa i naszego Gogola. Sam też był humorystą. To znaczy pisał potajemnie, wyłącznie dla siebie, humoreski. Żadnej nie chciał wydrukować. Nikomu też ich nie pokazywał. Z natury był to uparciuch, przewrotny i prześmiewca. Zawsze głęboko nad sobą zadumany. Żył z pensji pisarza zarządu miejskiego. Pismo miał równie kręcone jak włosy. Umarł w stanie kawalerskim, tuż po czterdziestce.

Między tymi dwiema gwiazdami krążył Szolem. Starał się jak najwięcej od nich nauczyć i skorzystać.

Pomiędzy Chajtem Rudermanem i Abramkiem Zołotuszkinem rozciągała się przepaść. Ogień i woda. Nigdy się nie spotkali. I nawet nie znali się. Mimo to nienawidzili się nawzajem. Nie wolno było w obecności jednego z nich wymienić nazwiska jego oponenta. Z całą pewnością spotkamy się jeszcze z nimi w następnych rozdziałach moich wspomnień.

 

64. Dobra posada

Próżniak. Izrael Bendycki udziela rady i ojciec pisze list. Szolem znowu rusza w świat i zostaje z jednym piątakiem. U bram raju. Chłodne przywitanie

Co będzie dalej? Z wszystkich wykonywanych zawodów, których było mnóstwo, jakoś nic nie zostało. Korepetycje rozlazły się. Na studia Szolem nie miał pieniędzy. Siedzieć na karku ojca i być na jego utrzymaniu nie należy do miłych rzeczy. Zwłaszcza że było się już samodzielnym i niezależnym. A chociaż ojciec był dumny ze swego syna, który zdobył wykształcenie i należał do maskilów, to jednak martwił się tym, że jego dziecko pęta się po próżnicy i nie ma zajęcia. Co będzie? Macocha, która z pewnym respektem odnosiła się do pasierba, gdy ten był samodzielny, obecnie straciła szacunek dla próżniaka. Powoli zaczęła wracać do dawnych swoich narowów. Patrzyła jednym okiem, wtrącała od czasu do czasu jakieś jadowite słówko. Kierowała je niby pod innym adresem, ale miała na myśli Szolema. To wszystko ogromnie martwiło ojca. Nie mógł tego znieść.

Sam nasz bohater zagłębiał się w swoje książki albo brał laskę, nasuwał czapkę na głowę i uciekał do wspomnianych już poprzednio swoich filozofów, do Chajtego Rudermana albo do Abrahama Zołotuszkina. Z nimi lubił dyskutować na tematy abstrakcyjne albo ogólnoświatowe. Chajte Ruderman, pesymista z natury, zgodnie ze swoim zwyczajem pomstował na wszystkich wielkich ludzi. Nie uznawał żadnych autorytetów, gwizdał na cały świat. Zołotuszkin natomiast z przyśpiewem cytował całe fragmenty Heinego i Börne'a. Nawijał sobie wówczas na palce grzywkę swoich kręconych włosów i rozgrzewał się. Wpadał w zachwyt niczym zagorzały chasyd powtarzający za rebem jego naukę.

Było to jednak tylko zabijanie czasu. W głębi duszy Szolem odczuwał pustkę. Wiedział, że traci nadaremno czas i energię. Tęsknił za pracą. Rwał się w świat. Życie mu obrzydło. Odczuwał do siebie wstręt, przeraźliwy wstręt.

Bóg jednak, który nikogo nie opuszcza w potrzebie, spojrzał łaskawie na naszego bohatera. Przyszedł mu z pomocą dobry przyjaciel ojca, Izrael Bendycki. Ów człowiek, choć tylko zwykły klemzer, odgrywał w mieście poważną rolę jako szanowany obywatel. Grywał wyłącznie na bogatych weselach. Uchodził za dyrygenta, za kapelmistrza. Głównym miejscem jego pracy był dom zajezdny należący do dziedzica. Był również jedynym fotografem w mieście. Poza tym piękna to postać. Przystojny, wysoki, zawsze wypucowany. Rzadkiej piękności czarna i okrągła broda zdobiła jego twarz. Nosił skórzany kapelusz i skórzane buty na miedzianych obcasach. Języczek miał ostry. Mowę słodką i gładką. Przeważnie używał słów rosyjskich. Mieżdu proczem… sliedowatielno.

Ów Bendycki był częstym gościem w „klubie”, to znaczy w trafice Rabinowicza. Wpadał tam na pogaduszki. Pewnego razu podczas takiej pogawędki Bendycki mimochodem opowiedział, jak to u niego w domu zajezdnym zatrzymał się jakiś bardzo bogaty Żyd, nadziany nabab, prawdziwy magnat, niejaki K. Mieszka sobie ten bogacz w małym miasteczku T., w kijowskiej guberni. Właściwie nie jest to miasteczko, ale wieś. Ma dzieci, dla których pilnie poszukuje odpowiedniego nauczyciela. Ma to być korepetytor obeznany z językiem rosyjskim i żydowskim, na wysokim poziomie, wykształcony i mieżdu proczem229 z dobrego domu.

Okazuje się, że ojciec zna owego magnata od dość dawna. Przed laty, gdy K. był jeszcze małą figurą i kręcił się wokół dworu dziedzica, zwykł był zatrzymywać się w dawnym domu zajezdnym Rabinowiczów. Był wtedy jak brat łata. Bendycki, usłyszawszy to, powiada: – Sledowatielno230, sam Pan Bóg przysłał mnie do was! A skoro już tak, to udzielę wam rady. Siadaj pan do stołu i pisz natychmiast odpowiedni i właściwy list, mieżdu proczem po hebrajsku. Tak jak pan to potrafi i tak jak wypada do magnata pisać. Chłopak zaś niezwłocznie ma pojechać z tym listem do T., objąć posadę i oby to wszystko było w dobrą godzinę, amen!

Tak też się stało. List napisano. Był w nim duży ładunek poezji. Cechował go styl przepiękny i wyszukany język. Mógł on skruszyć najtwardszy kamień. Same tytuły zajmowały trzy bite linijki. Wyliczone w nich zostały wszelkie zalety i pochwały. Gdyby magnat posiadał choćby jedną trzecią tych zalet, mógłby śmiało uchodzić za ideał człowieka. Z taką protekcją nasz młody korepetytor w poszukiwaniu szczęścia po raz drugi rusza w świat boży. Gwoli prawdzie trzeba powiedzieć, że wiele pieniędzy Szolem nie wziął z sobą. Kredytu w banku też nie miał. To, co kiedyś zarobił, zdążył już przepuścić. Ubrał się jak książę, zaś pozostałe pieniądze wydał na bilet kolejowy. Człowiek jest tylko człowiekiem.

Pociąg staje na każdej stacji. Pasażerowie wyskakują do bufetu. Idą w ruch butelki i szklanki. Kuszą gorące pierożki. Jest herbata, jest woda sodowa. Szybko, na jednej nodze, pije się, płaci i hojną dłonią wydziela napiwki kelnerowi, jakby się co najmniej było bankierem albo oficerem. Niech zna pana. Ma się ten gest. I tak na każdej stacji. Te trochę bilonu topnieje jak śnieg na słońcu. W sakiewce pozostaje jeden piątak, ale kto się tym przejmuje? Człowiek przecież jedzie na gotowe. Taka posada. Posiada rekomendacje, czym tu się przejmować?

Gdy Szolem przybył do T., a było to pod wieczór, stwierdził, że jest goły jak święty turecki. W całym majątku ostatni piątak. Nie zaprzątał sobie tym głowy. Przeciwnie, czuł się znakomicie. Nigdy nie był w tak dobrym nastroju. Sam fakt, że uwolnił się od rżyszczewskich nauczycieli intrygantów, od pluskiew i prusaków, wystarczył za wszystko. Oddychał pełną piersią. Chłonął zdrowe, jesienne powietrze. Słońce skryło się za lasem, skąd dochodził przyjemny zapach dębów i sosen.

Wyskoczywszy z wagonu młody korepetytor z miejsca zgłosił się u bogacza. Chciał mu wręczyć list. Ale magnat zafundował sobie, do wszystkich diabłów, siedzibę całkiem daleko od miasteczka. Był to biały pałac pośrodku dużego zielonego ogrodu, otoczonego ostrymi ozdobnymi sztachetami. Dotrzeć do niego nie było rzeczą łatwą. Znacznie trudniej niż do pałacu dziedzica. Ale z dobrym poparciem to i do samego cesarza można się dostać. Takie myśli lęgną się w głowie korepetytora. Myli się jednak nasz bohater. Wbrew pozorom to nie ogród jest taki duży. To droga do pałacu jest zbyt długa. Aby dotrzeć do takiego bogacza, trzeba przejść widocznie przez wszystkie kręgi piekła. Aby mieć zaszczyt oglądania oblicza magnata, należy pokonać trzy przeszkody. Ale nawet wtedy nie jesteś pewien powodzenia. Możesz iść i iść, i wrócisz z niczym. A jakie to są przeszkody? Po pierwsze, stróż. Wysoki, suchy drab o krzywych nogach. Chód ma kaczkowaty. Nazywa się Pantelej, a jego praca polega na tym, że siedzi w bramie, niczym, nie przymierzając, Mordechaj u króla Ahaswera. Po drugie, czarny pies, ślepy na jedno oko niczym biblijny Bileam. Nazywa się Żuk. Ten wściekły pies przywiązany jest żelaznym łańcuchem do drzewa, bo inaczej zagryzałby ludzi na śmierć. Po trzecie, młody służący w brudnym półkoszulku ze złotym pierścionkiem na palcu, z przedziałkiem pośrodku głowy. Czarne włosy ma mocno posmarowane tłuszczem. Zalatuje od nich zapach wody kolońskiej pomieszanej z wonią cebuli. Uszy brudne i czarne paznokcie.

Pokonać te trzy przeszkody wcale nie było łatwo. Przede wszystkim należało zapoznać się ze stróżem Pantelejem. Ten bowiem, dostrzegłszy obcego człowieka, od razu zadaje pytanie: – Czto wam nada231? – No i opowiadaj mu, że masz ze sobą list, że czeka na ciebie posada. Pantelej nie jest jednak złym gojem. Piątak to dla niego też pieniądz. I tak popłynął ostatni piątek. Pantelej to swój chłop. Znacznie gorszy od niego jest pies Żuk. Szczeka, skacze i stara się ze wszelkich sił zerwać łańcuch. Wściekły pies! Szczęście, że obok stoi Pantelej. Obrzuca psa stekiem przekleństw i prawi mu kazanie umoralniające.

Najtrudniejsza jest jednak trzecia przeszkoda, a mianowicie służący. Ten uważa się za władzę. Wypytuje i indaguje. Dokładnie i szczegółowo. Coś w rodzaju egzaminu. Kim pan jest? Skąd przychodzi? Czego chce? Błazen i nic więcej. Z nim trzeba raczej z daleka. Należy popatrzeć nań z góry. W przeciwnym razie gotów wejść nam na głowę. Bohater niniejszych wspomnień przekonał się o tym na własnej skórze. Służący wziął go do galopu. Od kogo jest list? Co zawiera list? Co za interes ma do jego pana? Posada? Co za posada? W fabryce, czy może w gospodarstwie rolnym? Jeśli idzie o fabrykę, to wszystkie posady są zajęte, a jeśli o gospodarstwo rolne, to też są zajęte. Chyba że idzie o posadę nauczyciela. Tu też jest sporo amatorów. Aż nadto. Oto właśnie nadchodzi taki jeden. Bardzo poważny nauczyciel. Ma jednak wadę – jest głupi. Za to ma zaletę – nosi brodę. Będzie miał szacunek i autorytet u paniczów i panienek. Pan nie będzie miał autorytetu. Pan jeszcze za młody. Wejdą panu na głowę te nasze panienki i nasi panicze – oby ich szlag trafił pewnego dnia.

Tak snuje swoje rozważania służący i kończy je wspaniałym „błogosławieństwem”. Bierze od młodzieńca list, kładzie go na srebrną tacę i znika w głębi apartamentów. Po kilku minutach wraca z pustymi rękoma i bez żadnej decyzji.

– List – powiada – jaśnie pan otworzył, obejrzał i, nie przeczytawszy go, odłożył.

O co chodzi? Wkrótce się dowiemy.

65. We śnie i na jawie

W małym miasteczku na stancji. Rudy Berl wyciąga bohatera na słówka. Bohater głodny kładzie się spać i wkracza w świat marzeń. Szolem spotyka córkę magnata i marzenia rozwiewają się jak dym

Pomimo tak chłodnego przyjęcia nasz bohater nie stracił ani animuszu, ani nadziei. „Magnat – pomyślał w duchu – może sobie na wszystko pozwolić. Może nie ma głowy do takich spraw? Nie dziś, to jutro”. A czas nie stoi w miejscu. Robi się ciemno. Trzeba pomyśleć o noclegu. Trzeba znaleźć stancję. Szolem rozpoczął poszukiwania i znalazł stancję, zresztą jedyną w mieście. Był to dom na kurzej stopce. Właściciel, jeszcze młody, okazał się bliskim krewnym magnata. Był to rudy Żyd z rudą brodą. Z bardzo rudą brodą. Zwą go Rudy Berl. Gdy mówi, zamyka oczy i uśmiecha się. Dziwny Żyd. Interesuje się wszystkim. O wszystkim musi wiedzieć. Chce wiedzieć na przykład, co u was akurat się dzieje. W każdej chwili gotów jest pomóc człowiekowi w miarę swoich możliwości. Tak twierdzi. Może wam udzielić dobrej rady. Może wykonać dla was jakąś przysługę. Może dla was szepnąć dobre słówko swojemu bogatemu krewniakowi. Może was poczęstować skromnym obiadem, szklanką herbaty. I tak przecież stoi na stole duży samowar z czajnikiem. Herbatę pije każdy.

Wybadawszy dokładnie młodego gościa Rudy Berl doszedł do wniosku, że zna doskonale jego ojca. Nieraz zatrzymywał się w jego zajeździe. Przybysz dzięki temu stał się bliższy Berlowi. Stał się wielce pożądanym gościem. A skoro tak, to gość może umyć się i siąść do stołu pospołu ze wszystkimi. Młodemu gościowi jednak nie podoba się, że traktują go jak biedaka. Ma w sobie jeszcze dosyć dumy, aby nie być na łaskawym chlebie u biednego Żyda, który zapewne żyje z okruchów stołu swego bogatego krewniaka. Postanawia więc skłamać. Twierdzi, że wcale nie jest głodny, że już jadł. Na wszystkie prośby i nalegania Rudego Berla, aby wyjawił mu, jaki interes ma do jego bogatego krewniaka, a nuż mu pomoże, gość pozostaje głuchy. Nie chce, żeby obcy Żyd, do tego jeszcze rudy, mieszał się do jego spraw.

Rudy Berl wyciąga go na słówka. Młodzieniec udaje naiwnego. Że niby nie rozumie, o co mu chodzi. Okazuje się jednak, że stary Żyd wie doskonale, co sprowadziło młodzieńca do jego bogatego krewniaka, ale chciałby to usłyszeć wprost od niego. I opowiada mu, że jego bogaty krewniak roztrąbił swój zamiar po całym świecie. I zaroiły się od nauczycieli drogi prowadzące do magnata. Są wśród nich starzy i młodzi, z rekomendacjami, poleceniami i protekcjami. Pochodzą z Bogusławia, Kaniowa i Taraszczy. – Żydzi szukają parnose232. Chcą zarobić na kawałek chleba – tymi słowy kończy Rudy Berl swoją perorę. A słowa parnose i kawałek chleba brzmią w uszach młodzieńca jak obraza. I jakby tego było mało, Rudy Berl dolewa jeszcze oliwy do ognia mówiąc: – Żal mi tych kandydatów, biedactwa są zapewne głodne. – Szolemowi wydaje się, że gospodarz pije właśnie do niego. Widać domyśla się, że gość o głodzie idzie spać.

 

Szolem nie wie, czy śni, czy marzy na jawie, ale po głowie plącze mu się przedziwna, niewydarzona myśl: Nie wręczył żadnego listu magnatowi. Wstąpił do niego na służbę. Jest zwykłym służącym. Jest jednym z jego ludzi. Spodobał się bardzo magnatowi i ten wzywa go do siebie. Pyta go, kim jest i skąd przychodzi. Gdy przekonuje się, z kim ma do czynienia, ofiarowuje mu lepszą posadę. Po krótkim czasie Szolem staje się jego totumfackim233. Ma pod sobą wszystkich ludzi, cały dwór… A stróż Pantelej, pies Żuk i błaznowaty służący – wszyscy drżą ze strachu przed nim. On sam pisze list do ojca… List jest poetycki i jak zwykle po hebrajsku. Poza tym nie jest to zwykły list… Zawiera kilka szeleszczących banknotów sturublowych. Jest to prezent dla ojca na święta. W liście Szolem opisuje swoje wysokie stanowisko i swoje bogactwo. Roztacza przed ojcem obraz swoich przejażdżek bryczką zaprzęgniętą w trzy konie na szpic. Każdy zadaje pytanie: – A kto to jedzie? A ludzie odpowiadają: – Nie wiecie, kto jedzie? Toć to główny zarządca. To ci młodzieniec!

Dzień jest już w pełni. Z kuchni Rudego Berla dobiega hałas. Dolatuje stamtąd zapach świeżo upieczonego chleba i gotowanego mleka. Nasz bohater szybko narzuca na siebie ubranie i pędem rusza do dworu.

Spotyka służącego i dowiaduje się, że magnat jeszcze nie raczył przeczytać listu. Ze zbolałym sercem wraca więc do zajazdu i natyka się na rudego gospodarza. Przymknąwszy powieki, jak to było w jego zwyczaju, zadaje mu Berl, niby niechcący, pytanie: – Co słychać nowego?

– Na razie jeszcze nic! – Szolem rzuca odpowiedź i wyślizgując się zręcznie z rąk Rudego Berla idzie do swego pokoiku. Rozciąga się na łóżku i zatyka sobie nos, aby nie czuć zapachu marynowanych śledzi z cebulą, które potwornie pobudzają apetyt.

By odpędzić od siebie pokusę, zamyka oczy i oddaje się marzeniom. W ten sposób unosi się na skrzydłach rozgorączkowanej wyobraźni w świat fantazji, w zaczarowany świat słodkich i kolorowych snów. Szolem zawsze lubił uciekać w krainę marzeń. Tam nikt nie ma dostępu. Nawet jego najbliżsi przyjaciele. Jest to owa kraina, ów świat, który mu pierwszy pokazał dawny kolega i przyjaciel, Szmulik. Świat skarbów i cudownych kamieni, z których jeden to jaspis, a drugi to rubin. Jedno potarcie pierwszego kamienia: – Niech przede mną pojawi się i zjawi! – Pojawiają się natychmiast bułeczki maślane, których cudowny smak łaskocze podniebienie. Zapach gorącej kawy z mlekiem unosi się w powietrzu. Nim Szolem zdążył sięgnąć po kawę, już wyrósł przed nim talerz tłustego rosołu z migdałami, ćwiartka kury, pieczona kaczka z marchewką, kugel234 z mąki macowej na gęsim smalcu i wino. Dwa rodzaje wina: czerwone wino (cerkiewne i koszerne) na Pesach i białe wino wimorozig jużnawo bieriega. Są to wina, które jego ojciec trzymał na święto Pesach wyłącznie dla wybranych smakoszy i prawdziwych znawców. Załatwiwszy się z tą wyborną przekąską Szolem potrzebuje odpoczynku. Pociera więc drugi kamień: – Niech się pojawi i zjawi! – Nim zdążył skończyć, a już znajduje się w kryształowym pałacu o dwustu komnatach. Ściany są wyklejone samymi sturublowymi banknotami. Podłogi wyścielone są srebrnymi monetami i przetykane dla ozdoby złotymi rublami. Wszystkie meble są z kości słoniowej. Obicia mają z aksamitu. Gdzie się nie ruszysz złoto, srebro i szlachetne kamienie. Wokół pałacu rozciąga się duży sad pełen najlepszych owoców. Obok toczy wody rzeczka, w której pływają złote rybki. Zewsząd dochodzą dźwięki boskiej muzyki. Grają tam najlepsi skrzypkowie świata. Zaś nasz bohater nic nie robi. Rozdaje hojną dłonią jałmużnę. Jednemu daje pełne garście złota, drugiemu srebra, trzeciemu drogich kamieni, czwartemu gotówkę. Innym znów rozdaje żywność albo ubrania. Nikogo nie omija. Nawet największych wrogów. Przeciwnie, tym daje jeszcze więcej niż przyjaciołom. Niech wiedzą…

Rozmarzony i głodny zrywa się Szolem ze snu i pół przytomny pędzi znów do dworu magnata. Już się tam zadomowił. To znaczy, że stróż Pantelej przepuszcza go bez ceregieli, pies Żuk nie zaczepia go, a służący jest z nim za pan brat. Klepie go po plecach i informuje, że już rozmawiał w jego sprawie. Prawda, nie z gospodarzem, ale z jego córkami. W tym momencie pojawia się jedna z nich.

Tęga dziewucha, ruda, w krótkiej sukience, o grubych policzkach i zadartym nosku. – Oto właśnie on! – służący pokazuje palcem Szolema. Tęga dziewoja lustruje go od stóp do głów. Nagle zakrywa twarz dłońmi, wybucha głośnym śmiechem i ucieka.

227tużurek – rodzaj dwurzędowego długiego i ciemnego surduta, noszonego na przełomie XIX i XX w. [przypis edytorski]
228ekstern – osoba ucząca się samodzielnie, która w szkole zdaje tylko egzaminy. [przypis edytorski]
229mieżdu proczem (ros.) – a poza tym. [przypis edytorski]
230sledowatielno (ros.) – poza tym, w końcu. [przypis edytorski]
231Czto wam nada (ros.) – czego wam trzeba. [przypis edytorski]
232parnose – zarobek, płatne zajęcie. [przypis tłumacza]
233totumfacki – zaufany podwładny „od wszystkiego”. [przypis edytorski]
234kugel – słodka potrawa żydowska. [przypis edytorski]

Other books by this author