Free

Z jarmarku

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

60. Zawiedzione nadzieje

Egzaminy za pasem. Szolem wraz ze swoim kolegą Elim buduje zamki na lodzie. Dla zwycięzcy nad trzecią. List poetycki do Gurlanda. Klub w trafice. Gurland odpowiada listem i zamki na lodzie rozpadają się

Czas płynie. Dzieci rosną. Nadchodzi lato, ostatnie lato. Kończy się szkoła. Egzaminy za pasem. Jeszcze tydzień, jeszcze dwa i koniec ze szkołą. Szolem ma już jej dosyć. Bohater tych wspomnień nigdy nie żywił zbytniej sympatii do szkoły. Nigdy nie była ona dla niego źródłem wiedzy i mądrości. Jeśli skorzystał z owoców wiedzy, to chyba tylko z płodów drzewa, któremu na imię było haskala224. Dużo mu dały książki rosyjskie i hebrajskie, gazety i czasopisma. Oto, czym się karmił. W dużym stopniu pomagał mu w tym klub, ówczesna inteligencja perejasławska z kolekturowcem, Benjaminsonem i „udanymi zięciami” na czele. I przede wszystkim Arnold z Pidworków ze swoją bogatą biblioteką.

Jedyną rzeczą łączącą go ze szkołą była przyjaźń z kolegą Elim. Jego kochał naprawdę. Lubił go za żywy temperament, za talent w naśladowaniu nauczycieli. Eli robił to jak prawdziwy aktor, jak urodzony komik. Razem przewracali świat do góry nogami. Czytali książki, używali żywota. Z pozostałymi kolegami z klasy nie utrzymywali kontaktów. Były to zakute pały. W czasie, gdy przygotowywali się do egzaminów, gdy drżeli ze strachu przed wpadką, nasi przyjaciele, Szolem Rabinowicz i Eli, syn Dodiego, kpili z całego świata. Egzaminy mieli w nosie.

Na dworze lato: żyć, nie umierać! Istny raj. Można pływać, wiosłować, przeprawiać się na drugi brzeg rzeki. Tam rośnie gęsto oczeret. Tam, na drugim brzegu, rozciąga się łąka upstrzona białymi i czerwonymi stokrotkami. Za łąką rośnie gaj, a właściwie las. Bieg do lasu aż do utraty tchu to nie lada sztuczka. Kto prędzej dobiegnie, Szolem czy Eli? Po biegu obaj ledwo dyszą. Rzucają się wtedy na zieloną i pachnącą trawę. Leżą na brzuchu. Twarz zanurzają w surowej, piaszczystej ziemi. Po piasku spaceruje muszka, przechadza się żuczek, uwija się mrówka taszcząca w swoich przednich nóżkach całe źdźbło słomy, kawałeczek kory, igłę sosny. Dokoła panuje cisza, rzadko tylko przerywana świergotem przelatujących nisko jaskółek. Znak, że będzie deszcz. Słychać kumkanie żab. „Kum, kum!” jakiejś osieroconej w oczerecie żaby. Za chwilę milknie. A więc na pewno będzie padać, chociaż niebo jest czyste i klarowne jak kryształ. Najmniejszej plamki na horyzoncie. I odczuwasz wówczas jakiś ścisły związek z tym lasem, z łąką, stokrotkami, tą świeżą ziemią, pachnącą trawą, muszką, żuczkiem i mrówką uwijającą się pracowicie, jaskółkami latającymi nad głową, żabami kumkającymi nad wodą, z całą otaczającą cię przyrodą. Wszystko stanowi tu niepodzielną całość. Fauna, flora i człowiek to jeden świat, to jedna rodzina.

A wszystko szumi, ryje, hałasuje. A cały ten harmider, ten jarmark – to świat. To nazywa się życiem. Obydwaj przyjaciele są zadowoleni z życia. Są usatysfakcjonowani własną przeszłością, zadowoleni z dnia dzisiejszego i z ufnością spoglądają na dzień jutrzejszy. Spodziewają się po nim jeszcze więcej radości. Tymczasem rozmawiają. Długo, cicho, spokojnie. Jest to rozmowa bez początku i bez końca. Głównie obraca się wokół tego, co ich oczekuje. Co będzie dalej? I roztaczają swoje plany. Zaczynają budować zamki na lodzie. Zarysowuje się przed nimi życie pełne barw. Takie życie, które jest tylko owocem fantazji. Marzenie, które nigdy nie ziści się na Ziemi.

Jednak nie można bawić225 długo na łące. Czas nie stoi w miejscu. Egzaminy to nie fraszka. Wprawdzie są prymusami, ale nigdy nic nie wiadomo. Zdarza się, że i najlepszemu noga się powinie. Jeden tylko człowiek nie tracił pewności. Był nim kolekturowiec w ciemnych okularach. – Co mi tam egzaminy? Jakie tam egzaminy? Guzik z pętelką – tak perorował właściciel kolektury, bardziej niż rodzony ojciec przeżywając szkolne losy Szolema. Nic też dziwnego, że znacznie silniej niż inni przyjął radosną nowinę, iż Szolem i jego przyjaciel Eli zostali zwolnieni z egzaminów. – Chwała Bogu! Jesteśmy zwolnieni! Zwolnieni z egzaminów, no i pohulamy! – Kolekturowiec nie posiadał się z radości. I wieczorem tego samego dnia przyniósł do mieszkania urwisa, jak wciąż nazywał Szolema, jednego śledzia i butelkę wódki. W trójkę wraz z poetą Benjaminsonem wyprawili sobie ucztę zgodnie z boskim przykazaniem. Duch Boży, jak powiedział o sobie Benjaminson, natchnął go. Czym prędzej spłodził wiersz Dla zwycięzcy nad trzecią hymn pochwalny.

„Nad trzecią” oznacza trzecią klasę szkoły, którą Szolem właśnie ukończył. Teraz zaczynał się nowy etap. Co dalej? Ku jakiemu celowi zmierzać? Na scenę wkroczyli wszyscy nasi starzy znajomi. Obaj zięciowie, Arnold z Pidworków i wszyscy pozostali dobrzy przyjaciele. Każdy ze swoją radą: gimnazjum, szkoła rabinacka, uniwersytet, lekarze, adwokaci, inżynierowie… Ojciec był w rozterce. Tyle dróg, profesji, biznesów, aż w głowie się mąci.

Ze wszystkich propozycji i projektów wybrali Instytut Nauczycielski w Żytomierzu. Instytut obiecał wziąć obydwu absolwentów, to znaczy Szolema i Eliego, na utrzymanie państwowe. W tej sprawie posłano już dokumenty do Żytomierza do dyrektora szkoły, pana Gurlanda. Dla większej pewności Szolem załączył do dokumentów napisany przez siebie list po hebrajsku. List był w prawdziwie poetyckim stylu. Chciał pokazać dyrektorowi, że z nie byle kim ma do czynienia. Kolekturowiec był wniebowzięty.

– Chwała Bogu, żeśmy się już pozbyli kłopotów. – Mówiąc to, wytarł mokrą połą marynarki swoje ciemne okulary (bez okularów twarz kolekturowca wydawała się spuchnięta, a oczy przypominały poduszeczki). – Nasz urwis ma już przyszłość zapewnioną. Obym ja już miał takie kłopoty z sobą jak on. Kim by już nie został: rabinem czy nauczycielem, ale jedno jest pewne – wyjdzie na ludzi. A z poboru do wojska też jesteśmy zwolnieni. Pozostaje więc tylko jedno – dokonać wyboru narzeczonej. Ładnej, z porządnego domu, z posagiem tysiąca pięciuset karbowańców. A wtedy żyć, nie umierać. Każ więc pan, reb Nachumie, podać kwaterkę wina tego cerkiewnego, koszernego i zdatnego na święto Pesach.

Okazuje się jednak, że kolekturowiec pospieszył się nieco. Wypadki potoczyły się inaczej.

Wszystkie interesy, których imał się Nachum Rabinowicz, nie wystarczyły na jakie takie utrzymanie. Traf chciał, że znalazł się pewien bogaty gruboskórny goj nazwiskiem Zachar Nestorowicz, który zapałał wielką czcią i szacunkiem dla Nachuma. Odstąpił mu sklep z piwnicą w swojej kamienicy, w dodatku od frontu. Nachum miał tam sprzedawać tytoń i papierosy. Do tego sklepu przeniósł Nachum również wyszynk raznych win jużnawo bieriega226.

I zaczęła się sypać forsa. Dom Nachuma Rabinowicza, jak pamiętacie, był domem zebrań, był klubem, w którym spotykali się maskile, zbierała się młodzież. Obecnie klub ten ożywił się jeszcze bardziej. Zachodziło do niego coraz więcej i więcej przyjaciół. Dobrych przyjaciół i w ogóle klientów. Kto tylko rozporządzał chwilką wolnego czasu, chciał pogadać z ludźmi, pragnął dowiedzieć się, co słychać na świecie, ten wpadał do trafiki, aby zapalić papierosa i zamienić kilka słów.

Pewnego dnia zebrała się w klubie albo, jak wolicie, w trafice cała śmietanka perejasławskiej inteligencji. Znaleźli się tam wszyscy nasi starzy znajomi: Jose Fruchsztejn, „udani zięciowie”, Arnold z Pidworków i, rzecz oczywista, kolekturowiec w swoich ciemnych okularach oraz poeta Benjaminson. Nie zabrakło też naszego młodego urwisa Szolema. Rozmowa była bardzo ożywiona. Co chwila towarzyszył jej wybuch śmiechu. Wywoływał go zwykle jeden z zięciów, Lejzor Josł. Mianowicie żądał od każdego z obecnych wytłumaczenia bez użycia rąk słowa „masywny”. A że dla Żyda jest to zadanie niemożliwe do wykonania, więc śmiechu było co niemiara. Wtem, gdy śmiech osiągnął apogeum, otwierają się drzwi i na progu staje listonosz z listem poleconym. Na kopercie dużymi literami rosyjskimi wypisany jest adres nadawcy: „Kancelaria Żytomierskiego Państwowego Żydowskiego Instytutu Nauczycielskiego”.

Aha! To od niego. Od Gurlanda! Szybko otworzyli kopertę. Przeczytali list od dyrektora Gurlanda. W liście stało jak byk: „Ponieważ nauka w Instytucie trwa cztery lata, a jak wynika z dokumentów kandydat urodził się 18 lutego 1859, zatem w roku 1880, czyli już za trzy lata, w miesiącu październiku, będzie musiał stanąć do poboru. To znaczy na rok przed ukończeniem naszej szkoły”.

Jak grom z jasnego nieba spadła na wszystkich ta wiadomość. Najpierw spierano się o sens zawartych w liście słów. O co właściwie chodzi? Dlaczego pan Gurland nie dopowiedział do końca swojej decyzji? Co z tego wynika dla nas? A może jest jakaś rada, istnieje jakiś kruczek, by wyplątać się z tego? Próżne jednak spory. Daremne rozważania. Stało się jasne jak dwa razy dwa jest cztery, że to przegrana sprawa. Szanse wstąpienia do instytutu żadne. Metryki przecież przerobić nie można. Pan Gurland zaś nie jest człowiekiem, z którym można kręcić. Przepadło!

 

Bohater niniejszych wspomnień doskonale przypomina sobie ową epokę przejścia z jednego świata do drugiego. Trzeba było wybrać drogę, po której należało kroczyć dalej. Trzeba było opracować plan działania. Program na całe życie. Szolem i Eli dawno już zdecydowali, że razem przeniosą się do Żytomierza. Razem będą mieszkali, spacerowali, uczyli się i kąpali. Gdy nadejdą wakacje, razem pojadą do domu. I co to będzie za niespodzianka! Koledzy z ujezdnoj zostaną oszołomieni ich żytomierskimi mundurkami. Najlepiej trzymać się od nich z daleka. Będą rozmawiali o Puszkinie, Lermontowie, Szekspirze i Byronie. I koniecznie głośno, żeby wszyscy słyszeli, żeby wszyscy wiedzieli. Koledzy będą się dziwowali, zazdrościli. Zarumienione dziewczęta będą się kręciły koło nich i udawały, że niby to poprawiają swoje rękawiczki. Będą strzelały oczkami i próbowały bliżej poznać się z nimi. Słowem, będzie jak w raju!

I nagle ze wszystkich marzeń nici. Nie ma Żytomierza! Nie ma Instytutu Nauczycielskiego! Nic z kąpieli w rzece. Nic z wiosłowania. Koniec z wakacjami. Koniec z kolegami. Koniec z dziewczętami. Nie ma raju! Koniec z karierą. A twarz ojca? Żal popatrzeć: żółta jak wosk. Nowe zmarszczki, nowe troski, nowe westchnienia. Gwałtu, co robić? Co należy zrobić? Poeta Benjaminson czuje się niedobrze. Pragnie ich pocieszyć choćby nowym wierszem. Ale biada. Nic nie wychodzi. Kolekturowca jakoś nie widać. Kilka razy pokazał się na krótko. Powiedział, że ma jakiś bardzo dobry plan dla urwisa, który zabezpieczy go na całe życie. Jego i jego dzieci. I dzieci jego dzieci. Nie ma jednak w tej chwili czasu. Umyka. Odtąd po nim ani widu, ani słychu.

61. Koniec sielanki

Kim był właściciel kolektury? Trzy ruble za gramatykę na święto. Śmierć kolekturowca. Pogrzeb. Poeta Benjaminson znika i odnajduje się w Ameryce

Nie ma nic wiecznego na tym świecie. Nadszedł kres sielanki. Jeden ze wspomnianych przyjaciół umarł przed czasem, drugi odszedł niedługo po nim i cała paczka rozleciała się. Początek zrobił nasz stary znajomy, kolekturowiec w ciemnych okularach i w wielgachnych, głębokich kaloszach. Niedługo po nim wyniósł się również poeta Benjaminson.

Kim właściwie był kolekturowiec? Skąd się wziął? Gdzie i kogo zostawił w świecie? Dla kogo harował przez całe życie? Dla kogo dreptał w błocie, pocił się i czekał na swoją wielką wygraną? Są to pytania, na które trudno udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Godzi się tylko przypomnieć, że często prosił swego młodego przyjaciela, tego, jak go nazywał, urwisa, aby swoją rączką wykaligrafował mu po rosyjsku adres. Adres podyktowany przez niego brzmiał: „Miasteczko Panast, powiat Pińsk, gubernia Mińsk, pani Frejdka Etka”.

– Pani Frejdce Etce – poprawia go urwis zgodnie z gramatyką. Kolekturowiec dyktuje dalej:

– Z włożeniem trzy ruble.

– Trzech rubli – poprawia go znowu urwis.

Na co tu gramatyka. Kolekturowiec nie daje za wygraną. Tam nie potrzebują gramatyki. Tam czekają na pieniądze. Nie na próżno powiadają u nas na Wołyniu, że jak litwak wyjeżdża z domu na siedem świąt pesachowych, to szukaj wiatru w polu. Kolekturowiec miał taką naturę, że gdy wyszedł z domu na chwilę, to przepadał na długo. Ile razy byście go potem pytali, gdzie był, nie dojdziecie z nim do porozumienia. – Gdzie byłem, to byłem. Nie wasze zmartwienie. – I tym razem kolekturowiec zniknął i nikt nie wiedział, gdzie się podział.

Pewnego razu, gdy Szolem wczesnym rankiem udzielał uczniom korepetycji w swoim pokoju, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich ojciec. Szolem zaniepokoił się:

– Co się stało?

– Nic. Kolekturowiec zaniemógł. Trzeba pójść do niego. Trzeba odwiedzić chorego…

Po drodze dowiaduje się od ojca szczegółów. Od dłuższego już czasu z kolekturowcem nie było najlepiej. Ostatnio jednak stan jego zdrowia znacznie się pogorszył. W toku rozmowy padają coraz smutniejsze szczegóły. Okazuje się, że jest poważnie chory. Całkiem z nim krucho. To znaczy, że dni jego są policzone. Tak rozmawiając, dochodzą do podwórza bóżnicy.

Podwórze bóżnicy całe w promieniach gorejącego słońca ostatnich dni lata. Pełno na nim żydowskiej dziatwy. Półnagie i bose chłopaczyska bawią się w koniki, hałasują. Dźwięczne okrzyki z młodych, zdrowych gardeł napełniają echem całą okolicę. Kipi życie. Radość panuje na żydowskiej ulicy. Powietrze, mimo panującej tu ciasnoty, jest orzeźwiające. Gdzieniegdzie wyrasta jakieś drzewko. Spod ziemi przebija trawka. Brudna woda, którą tu wylewano, chroni od kurzu wzbijanego przez rozbiegane dzieci. Jest przecież lato. Nie siedzi się w domu. Jest dobrze na tym bożym świecie.

Tutaj mieszka kolekturowiec. Tato wskazuje drogę. Schodzą w głąb ni to piwnicy, ni to grobu. Opierają się rękami o wilgotne ściany. Naciskają ciężką żelazną klamkę i otwierają drzwi. Oczom ich ukazuje się następujący widok: Na gołej podłodze, przykryty czernią, leży jakiś przedmiot. Środkowa jego część jest wybrzuszona szpiczasto do góry. U wezgłowia dopalają się dwie świece wetknięte w dwie różnej wielkości i różnego koloru butelki. Z tyłu za świecami, pośrodku pokoju, siedzi na taborecie Żyd ze skołtunioną brodą. Ma na sobie podartą, postrzępioną kapotę. Jest to szames. Po prawej stronie stoją jak osierocone bliźnięta dwa stare, głębokie, podarte kalosze, a na parapecie jedynego okna leżą duże ciemne okulary.

Tego samego dnia odbył się pogrzeb. Można sobie wyobrazić, jaki to był pogrzeb. Po pierwsze, umarły był nędzarzem. Nikt go nie znał i nikogo nie obchodził. Po drugie miał w mieście opinię zakonspirowanego heretyka. Ponieważ jednak w pogrzebie uczestniczyli reb Nachum Rabinowicz, Jose Fruchsztejn, obaj udani zięciowie oraz Arnold z Pidworków, dla którego był to może pierwszy i ostatni pogrzeb, w którym wziął udział, ludzie z miasta zaczęli przejawiać coraz większe zainteresowanie. Zaczęli się schodzić. Tłum rósł i rósł. Niespodziewanie pogrzeb przeistoczył się w wielką, wspaniałą i imponującą uroczystość. Biedacy i nędzarze wyczuli tłusty kąsek. Nie będą im skąpić datków. Ze wszystkich zakątków powyłazili więc kalecy. Ciągnęli za poły. Ryczeli wniebogłosy pytając, dlaczego nie dostają jałmużny. Trudno było im wytłumaczyć i przekonać, że umarły był takim samym biedakiem jak oni.

– Dlaczego więc ma taki uroczysty pogrzeb? Jeżeli nie bogacz – twierdzili – i nie rabin, jak widać, to skąd te zaszczyty?

Słońce jeszcze mocno prażyło, gdy wyniesiono z piwnicy nosze ze zmarłym przykryte czarnym płótnem. Podwórze bóżnicy i cała uliczka były po brzegi zapełnione tłumem. Nikt nikogo tu nie prosił. Wszyscy przyszli z własnej woli. Nikt nie płakał. Tu i ówdzie rozlegały się westchnienia. Nikt nie wygłaszał żałobnych przemówień. Nikt nie rozdzierał szat, nie odmawiał modlitwy za umarłych, nie odprawiał przez siedem dni pokuty żałobnej.

Słychać było tylko pochwały: – To był porządny Żyd… Wprawdzie nie cadyk, ale porządny, uczciwy człowiek… Wspierał wielu biedaków… Co zarobił, to rozdawał… ostatni kęs… Poświęcał się dla innych… dla starych chorych Żydów… Nie wahał się wydzierać od bogatych ludzi datków… Nie znosił podziękowań… Nigdy nie dbał o siebie, ale zawsze o innych… Dziwny był z niego człowiek… taki to człowiek…

Był to piękny pogrzeb, pełen jakiejś cichej satysfakcji. Chwała Bogu, że ludzie odwdzięczają się ludziom. Jeśli nie za ich życia, to przynajmniej po śmierci. Odrobina czci i szacunku za ich cierpienia i trud, gorycz męki. Żal tylko, że sam kolekturowiec w ciemnych okularach nie może choćby na chwilkę, na małą, jedyną chwilkę wstać z grobu i popatrzeć na okazywany mu szacunek. A zresztą, kto to może wiedzieć? Cóż my w ogóle wiemy? Po głowie błąkają się różne myśli o nieśmiertelnej duszy. Wierzył w nią zmarły, mimo iż był heretykiem. A może w kondukcie kroczy właśnie jego dusza wraz z nami i dusza ta wie więcej, znacznie więcej od nas? Kto wie? Kto wie?

Tłum rzednie stopniowo. Przed cmentarzem znaleźli się tylko najbliżsi przyjaciele. Cały klub. Miejsce na grób wyznaczono skromne. Tak skromne, jak skromny był umarły. Gdzieś z boku. Usypano pagórek na świeżej mogile i wszyscy się rozeszli. Nikt nie płakał. Nikt nie odmówił Kadiszu. Nie wygłosił przemówienia żałobnego. Nikt nie odbył siedmiodniowej pokuty za zmarłego. Przez pewien czas jeszcze mówiono o nim w klubie. Później przestano i zapomniano.

Wkrótce potem zniknął również poeta Benjaminson. Przez długi czas nie wiedziano, gdzie się podziewa. Wreszcie rozeszła się wieść, że jest w Kijowie. Po jakimś czasie Benjaminson zasłynął jako uczestnik „wielkiej wojny”, która wybuchła wśród mędrców kijowskich. O tym dowiemy się szczegółowo w następnych rozdziałach. Jego nazwisko wymieniano razem z takimi ludźmi, jak Mojsze Aron Szacki, Icchok Jakow Wajsenberg, Dubzewicz, Darewski. Potem doszły do nas słuchy, że Benjaminson wywędrował do Ameryki i tam powodzi mu się bardzo dobrze.

I tak rozpadła się paczka. Rozdzieliła się grupa, wygasła rzadko spotykana przyjaźń. Koniec sielanki.

62. Pół roku tułaczki

Samotny i osierocony. Żyd od skór. W świat w poszukiwaniu szczęścia. Długo nie można być gościem. Konkurencja prywatnych nauczycieli i małomiasteczkowa zawiść. Klezmer Abraham – ktoś w rodzaju Stempeniu. Powrót do domu

Straciwszy dwóch bliskich przyjaciół, właściciela kolektury i Benjaminsona, bohater niniejszych wspomnień nie mógł sobie znaleźć miejsca. Był jak osierocony. Jeszcze bardziej odczuł swoją samotność, gdy jego jedyny pozostały kolega, Eli, wyjechał do Żytomierza. Do uczucia samotności mimo woli przyłączyło się uczucie zazdrości. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest to brzydka przywara, że jest w tym coś nieczystego. Nic jednak na to nie poradzisz. Gniewało i bolało Szolema, że szczęście uśmiechnęło się nie do niego, ale do jego kolegi. Z jakiej racji? Czym zawinił, że pospieszył się z przyjściem na świat o parę miesięcy wcześniej? Z powodu takiego głupstwa miałby zaprzepaścić karierę? Przegrać całe swoje życie? Schował głowę w poduszkę i gorzko zapłakał. Wydawało mu się, że niebo runęło na ziemię i na świecie zapanowała ciemność.

Nie ma jednak takiej choroby, na którą nie byłoby lekarstwa. Najlepszym lekarstwem na rany duszy jest czas.

Poproszę teraz czytelnika, aby pofatygował się ze mną do dawnego domu zajezdnego państwa Rabinowiczów. Wśród stałych gości zajazdu był pewien jegomość o dziwnym przezwisku: „Żyd od owczych skór”. Owcze skóry wysyłał do swojej garbarni. Tam je czyszczono, farbowano, wyprawiano i wyrabiano z nich czapy i kożuchy dla gojów. Gdy Żyd od skór przyjeżdżał, to czuć go było już na odległość. Ostra była woń tych skór. W pierwszych dniach jego pobytu cały zajazd trząsł się od kichania. Potem zatykały nam się nosy i nie czuliśmy już żadnego zapachu.

Sam Żyd od skór był miłym człowiekiem. Prostoduszny, dobry i szczery. Zamiast „sz” wymawiał „s”. Modlić się chciał tylko na głos. W wigilię szabasu, gdy zabierał się do odprawiania kiduszu, brał do ręki kielich, przymykał oczy i potężnym głosem wykrzykiwał: „Tak zostały ukończone niebo i ziemia”. Wtedy dziatwa ze śmiechu chowała się pod stołem. Żyd od skór wiedział, że to z niego śmieją się, ale zbytnio się tym nie przejmował.

– Sajgece! Scury! Cy wolno śmiać się ze starego cłowieka? Bóg was ukaże, sarlatani!

To wywoływało jeszcze większy wybuch śmiechu. Wszyscy się śmiali. A potem sam Żyd od skór też pokładał się ze śmiechu. Za jego to przyczyną autor niniejszych wspomnień zdecydował się na opuszczenie rodzinnego miasta i wyruszenie w świat w poszukiwaniu swego szczęścia. I to, broń Boże, nie do Ameryki, nie do Londynu, Paryża, nawet nie do Odessy, Warszawy lub Kijowa, ale do małego miasteczka niedaleko Perejasławia, do Rżysżczewa w guberni kijowskiej. U niego, w Rżyszczewie, twierdził Żyd od skór, nie ma nauczycieli. – Ozłocą tam pańskiego syna, panie Rabinowicz. Sam mam dzieci, moi przyjaciele oraz znajomi też mają dzieci. Dzieci chcą się uczyć, a nauczycieli nie ma. Choć weź i powieś się! Uwierzcie mi, przysięgam, że syn wasz będzie się czuł u mnie jak w domu. Będę go strzegł jak źrenicy oka.

Słowem, tak zachęcił zarówno ojca, jak i syna, że trudno było oprzeć się pokusie. Wsiedli na statek parowy i popłynęli do Rżyszczewa.

Natychmiast skierowano tam przybyszów do Żyda od skór. Gości przyjęto niezwykle serdecznie. Pierwszego dnia nie wiedziano po prostu, gdzie ich posadzić i co z nimi zrobić. Samego gospodarza zastali przy sortowaniu skór. Był tylko w kamizelce, bez kapoty i bez butów. Ujrzawszy dostojnych gości włożył czym prędzej buty, zarzucił kapotę i dawaj krzyczeć do drugiego pokoju:

 

– Sejne Sejndl! Sejne Sejndl! Sykuj samowar! Mamy gości!

Piorunem zjawił się samowar. Potem szklanki, herbata, kawa, cykoria, mleko i bułki z masłem. Na takie luksusy można sobie pozwalać tylko w święto Szawuot, gdy jadłospis jest mleczny, albo z okazji połogu w domu. Obiad zaś był iście królewski: faszerowana ryba, ryba smażona, ryba pieczona, rosół z makaronem, rosół z ryżem, rosół z migdałami. Do wyboru, do koloru. O mięsie już nie mówię. Wszystkie rodzaje i wszystkie gatunki. Były nawet dwa rodzaje cymesu. Po tym wszystkim znów samowar. Znowu herbata, konfitury i ciastka. Gdy nadeszła pora kolacji, gospodarz zwrócił się do gości z pytaniem, co mianowicie wybierają z mlecznych potraw – pierogi, naleśniki czy też bliny? Goście skromnie odpowiedzieli, że im wszystko jedno. Oczywiście podano wszystkie trzy wymienione potrawy. Zapili je kawą i uraczyli się dodatkowo konfiturami wszelkiego rodzaju. Ojcu posłano na aksamitnej kanapie, Szolemowi zaś na drugiej kanapie. Pościelono im tak, jak się ścieli łoże książęce lub królewskie. Następnego dnia ojciec pożegnał się i odjechał. Szolem został u Żyda od skór na kwaterze wraz z wiktem. Za to miał udzielać lekcji jego dzieciom.

Nazajutrz obiad był już mniej wystawny. Zwykła kasza z rosołem, kawałek mięsa i to wszystko. Kolacja była również mleczna, ale składała się z małego kawałka sera, masła i chleba.

Chleba było w bród. Jednak gościowi posłano już nie na aksamitnej kanapie, ale na żelaznej skrzyni. Rano bolały go wszystkie kości. Łamało w krzyżu. Trzeciego dnia obiad składał się ze zwykłej zupy kartoflanej, po której paliło niemiłosiernie. Kolacji już nie podano. Zastąpiła ją szklaneczka herbaty z chlebem. Tym razem pościelono mu już na podłodze, na wyprawionych skórach. Trzeba było nie lada wysiłku, aby nie udusić się od odoru wydzielanego przez skóry. Na dodatek przez całą noc darło się dziecko w kołysce. O spaniu nie było mowy. Mała lampka kopciła i wydzielała czad. Od płaczu dziecka i czadu pękała głowa. Litość i trwoga!

Korepetytor doszedł do wniosku, że o spaniu nie ma co marzyć. Wstał więc i podszedł do dziecka w kołysce. Chciał ustalić, dlaczego płakało. Okazało się, że sprawcą płaczu był kot, który wlazł do kołyski i poczuwszy się tam jak u Pana Boga za piecem spokojnie zasnął. Korepetytor zastanawiał się, co robić? A może wyrzucić kota? Szkoda. Żal. Zostawić kota w spokoju? Wtedy dziecko będzie dalej ryczało. Wpadł więc na pomysł, bo mądry chłopak zawsze da sobie radę. Zacznie kołysać dziecko i wtedy kot sam ucieknie. Znał to z własnej praktyki. W domu i w chederze spotykał się z podobnymi przypadkami. Zanim położono niemowlę do kołyski, uważano za wskazane najpierw wsadzić tam kota i porządnie go wykołysać. Kot jednak za żadne skarby nie chciał być kołysany. Ledwo zdążyłeś ruszyć kołyską, już czmychał. Gotów był oczy ci wydrapać. I tym razem tak było. Korepetytor zaledwie zbliżył się do kołyski, gdy kot natychmiast z niej wyskoczył i gdzieś przepadł. Niemowlę zaś, ukołysane, przestało płakać i zasnęło. Gdy nazajutrz Szolem opowiedział o tym matce niemowlęcia, ta obrzuciła kota gradem przekleństw. Niemowlę przytuliła do piersi, nie przestając pieścić i hołubić. A niech tego kota szlag trafi! A że korepetytor nie zmrużył w nocy oka, obchodziło ją tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Doszedłszy do przekonania, że to wszystko nie ma sensu, korepetytor w porę wziął rozbrat ze skórami i przeniósł się na kwaterę do innego gospodarza.

I tu zaczęła się dla niego nowa seria kłopotów, nieszczęść i udręk. Okrutne gospodynie, zasiedziałe prusaki, jadowite pluskwy, nietoperze, szczury i inne plugastwa. Wszystko to jednak betka w porównaniu z intrygami, które snuli konkurujący z nim korepetytorzy. Byli to Żydzi, mełamedzi, nauczyciele dziewcząt, zaznamiający je z sztuką pisania. Wszyscy oni toczyli z sobą bezlitosną walkę. W stosunku do nowego konkurenta z Perejasławia zajęli jednolite stanowisko. Nie było takiego paskudztwa na świecie, którym by nie obrzucili nowego przybysza. Gdyby dać wiarę ich twierdzeniom, to Szolem był istnym kryminalistą, złodziejem, bandytą, słowem, człowiekiem do wszystkiego. Rozpuścili takie plotki wśród chlebodawców naszego korepetytora, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko prosić Boga, aby sezon szkolny skończył się wreszcie i żeby mógł ujść stąd z życiem.

Pobyt w Rżyszczewie był prawdziwym koszmarem. Złym i upiornym snem. Jedyny dom, w którym czuł się dobrze, należał do klezmera Abrahama. To był prawdziwy artysta. Istny mistrz. W pełni zasłużył na to, aby go opisać. Był to wysoki, postawny, barczysty mężczyzna o okrągłej twarzy, małych oczkach, gęstych brwiach i o czarnych, długich, kręconych włosach. Ręce miał grube, szerokie i tak owłosione, że skrzypce wyglądały w nich jak małe skrzypeczki, jak zabaweczka. Nut nie znał, a mimo to był autorem wielu kompozycji. A grał tak pięknie, że można go było słuchać bez końca. Był to ktoś w rodzaju Stempeniu, a może nawet przewyższał go. W życiu również żywo przypominał Stempeniu. Dziwny facet. Poetycka natura i wielki miłośnik płci nadobnej. W odróżnieniu jednak od Stempeniu miał żonę w niczym nie przypominającą jędzy słynnego artysty. Wprost przeciwnie. Abrahamowa, żona klezmera, była podobna do swego męża. Wysoka, przy tuszy i piękna. Może ciut za bardzo przy tuszy. Można było wyciąć z niej trzy kobiety, ale co do charakteru – prawdziwa kopia Abrahama. Jak dwie krople wody. Oboje nigdy nie wściekali się. Zawsze pogodni, weseli, dobrze usposobieni do ludzi, zawsze uśmiechnięci. Lubili dobrze zjeść, dobrze wypić, dobrze żyć. Jeśli było za co, to kupowali sobie rzeczy najlepsze i najdroższe. Jeśli forsy nie było, potrafili zaciąć zęby i czekać cierpliwie, aż Bóg ześle im jakiś zarobek, choćby najdrobniejszy. Wtedy ciachnie się po śledziku i też będzie uczta. Tak jak Bóg przykazał. Dzieci Stwórca im nie poskąpił. Mieli ich całe stadko. Każde dziecko miało wrodzony talent do muzyki. Każde grało znakomicie. Każde na innym instrumencie. Rzadko spotykana orkiestra.

Do nich wpadał nasz korepetytor z Perejasławia. U nich czuł się jak ryba w wodzie. Sam mistrz uczył go gry na skrzypcach. Za darmo. Klezmer Abraham nie należał do ludzi, którzy brali pieniądze za rzecz tak świętą jak muzyka. Jeśli zaś korepetytor jest w posiadaniu paru groszy, to bardzo prosi o małą pożyczkę. To samo jego żona, klezmerowa Abrahamowa. Akurat potrzebuje kilku groszy na targ… – A nuż znajdzie się u pana w kieszeni trochę drobnych?

Rzecz jasna, że drobniaki zawsze się jakoś znajdą.

W ten sposób Szolem stał się w ich domu swojakiem. Niemal członkiem rodziny. To zaś wystarczyło, aby jego konkurenci po fachu zaczęli szpetnie obgadywać jego i klezmera z klezmerową oraz całą ich rodzinę. Roztrąbili po całym mieście, że Szolem wszystko, co zarabia, oddaje klezmerowej i że co noc wyprawiają w domu klezmera hulanki. Klezmerowie grają, a Szolem tańczy z klezmerową. Słowem, używanie na sto dwa. Nie obchodzi ich to, że biedacy w mieście puchną z głodu, a małe dzieci umierają. Opowiadający tę nowinę robi przy tym pobożne miny. Wywala oczy do nieba, a słuchacze spluwają. Co to ma wspólnego z biedakami? Jaki tu związek z dziećmi? Co ma znaczyć spluwanie? O to nie należy pytać. Tam, gdzie w grę wchodzi rywalizacja, nie ma miejsca dla zdrowego rozsądku.

Jednym słowem, Szolem ledwo dotrwał do końca sezonu szkolnego i czmychnął z przeklętego miasteczka. Uciekał nie oglądając się za siebie. Przysiągł, że jego dzieci i wnukowie nigdy nie będą udzielać lekcji i korepetycji w małych miasteczkach. Twardo postanowił poszukać innej drogi do życiowej kariery.

224haskala – ruch oświeceniowy wśród Żydów propagujący emancypację poprzez wykształcenie. Prowadził do nie zamierzonej asymilacji. [przypis edytorski]
225bawić (daw.) – przebywać. [przypis edytorski]
226raznych win jużnawo bieriega (ros.) – różnych win z południowego brzegu. [przypis edytorski]

Other books by this author