Free

Z jarmarku

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

58. Szolem udziela korepetycji

Sens udzielania korepetycji. Młodzi i starzy nauczyciele. Siła gramatyki. W perejasławskim parku i w domu macochy. Kompromisowa decyzja właściciela kolektury. Szolem dostaje posadę i pakuje swoje książki

Nie wiadomo, do kogo należała inicjatywa, kto pierwszy wpadł na pomysł, aby młodzieniaszek niespełna siedemnastoletni, jeszcze bez śladu wąsów i przed ukończeniem ujezdnoj, wziął do ręki kij, zarzucił na ramiona paletko bez rękawów i pomaszerował od domu do domu, aby udzielać korepetycji. Korepetycje polegają na wkuwaniu z chłopcami i dziewczętami tego wszystkiego, czego uczą się oni w klasach szkolnych. To również oznacza, że korepetytor podjął się przerobić z nimi przedmioty wymagane przy wstąpieniu do odpowiedniej klasy albo przy egzaminach.

Zdawanie egzaminów stało się modne i popularne. Wszyscy przygotowywali się do egzaminów. Chłopcy i dziewczęta, narzeczeni i kawalerowie, młodzi ojcowie rodzin, Żydzi z brodami – wszyscy wzięli się do gramatyki Goworowa, do arytmetyki Jewtuszewskiego, geografii Smirnowa, geometrii Disterwega. Zaczęli wkuwać na pamięć bajki Kryłowa i zaglądać do słowników. Istna epidemia z tymi egzaminami! Jest rzeczą zrozumiałą, że wkrótce zabrakło nauczycieli w mieście. Zawodowych nauczycieli żydowskich było bowiem tylko dwóch: Manisow, starzec bez zębów, który raczej pluł, niż mówił, w dodatku głuchy jak pień, oraz młodszy, Noach Busel. Ten uczył francuskiego. Nosił niebieski mundur, błyszczące buty z cholewami, i był bardzo drogi. Kazał sobie sporo płacić. Ponadto był jeszcze pisarz Icze i jego brat, pisarz Abraham. Obaj mieli pulchne policzki. Zawsze wypucowani na glanc. Ci już brali bardzo mało; zbyt tani, ale też mocno skłóceni z gramatyką rosyjską, z którą byli na bakier i nie wiedzieli, jak się pisze słowo Pieczeniegi. To znaczy wiedzieli, że tam ma być jat', ale gdzie je postawić, tego nie wiedzieli. Czy po „p”, czy po „n”, czy po „g”. To samo było z „s” i „sz”. Gdy doszło na przykład do słowa „susza” albo „Sasza”, z równym powodzeniem mogli napisać „susza” jak „szusa” lub „szuse”, „Sasza” jak „Szasa” lub „Szasa”, lub „Szasza”. W mieście krążyła anegdota, że gdy ktoś, za przeproszeniem, poprosił ich o napisanie zdania „Sasza suszył się na suszy”, to jeden napisał „Szasza szusiłsa na szusie”, a drugi rąbnął: „Szasza szusiłsza na szuszie”.

Rzecz oczywista, że to była tylko anegdota, ale jakże zabolała nauczycieli, gdy doszła do ich wiadomości. W istocie rzeczy była to rzecz godna pożałowania. Przecież to oni nauczyli tylu mieszkańców miasta czytać i pisać, nauczyli ich i ich dzieci, a tu przychodzą młode żółtodzioby, którym mleko matki pod nosem jeszcze nie obeschło, i opowiadają anegdoty!… Ale nic nie poradzisz, gramatyka stała się chodliwym artykułem. Bez gramatyki ani rusz! Doszło nawet do tego, że stryj Pinie, który nie znosił gramatyki, podobnie jak pobożny Żyd nie znosi wieprzowiny, przyznał, że gramatyka to dobra rzecz. On, Żyd, który jeździ po jarmarkach, handluje z Moskwą, poważany przez Moskala i mówiący doskonale po rosyjsku czuje, że brak mu znajomości gramatyki! (Słowo „gramatyka” zaakcentował wystawieniem pięciu złożonych razem palców).

Mimo to, by jego bratanek Szolem nie przejął się zbytnio swoją rolą, Pinie uznał za wskazane dopiec mu. – Nie rozumiem – powiada – żeby do tego trzeba było paradować bez czapki, zasiadać do stołu bez przepisowego mycia rąk i pisać w sobotę. – Jemu, Piniemu, wydaje się, że właśnie można znać gramatykę i paradować w czapce, myć się przed jedzeniem i nie pisać w sobotę. Stryj Pinie widocznie był wiernym stróżem przepisów religijnych, jak przystało na prawdziwego uczonego w Piśmie. Za nic nie może zapomnieć tamtej pisaniny na parkanie w sobotę. Ale kto by z nim się liczył. Jakże ma się nie przejmować swoją rolą młodzieniaszek, który otrzymuje stypendium, udziela korepetycji, zarabia krocie, bo wszyscy się o niego biją. Wszyscy chcą właśnie, aby on, a nie kto inny przygotowywał ich dzieci do szkoły. Jakże tu nie przejmować się swoją rolą? Żydzi walą do niego korzystając z protekcji właściciela kolektury w ciemnych okularach, który jest za pan brat z Nachumem Rabinowiczem. Proszą go, aby był tak łaskaw namówić ojca, by ten wyprosił u syna choć pół godziny dziennie. Powiadają, że jego Szolem ma lekką rękę, że dzięki niemu najlepiej zdaje się egzaminy. Rośnie więc serce ojca, raduje się jego dusza. Przecież to nie żarty. Doczekał się takich honorów, choć wielkich radości nie ma. Tych jest mało. Co to za radość, proszę was, jeśli cały dzień nie widzi swojego dziecka? Pierwszą połowę dnia Szolem spędza w szkole, drugą, aż do wieczora, na korepetycjach. Wieczorem zaś spaceruje z kolegami w parku miejskim.

Latem park miejski w Perejasławiu jest istnym ogrodem rajskim. Gra tam orkiestra wojskowa pod batutą pułkowego kapelmistrza. Jest nim Żyd z czarną brodą, o czarnych jak czereśnie oczach i grubych wargach. Wszystkie dziewczęta są w nim zakochane. On zaś kocha wszystkie dziewczęta. Uśmiecha się do nich z daleka swoimi grubymi wargami i czereśniowo-czerwonymi oczyma. Wymachuje pałeczką coraz energiczniej i mocniej. A trąby trąbią, a bębny bębnią i pył wzniecany przez spacerujące alejami pary miesza się z aromatycznym zapachem dopiero co rozkwitłych krzaków bzu. Powietrze przesycone jest jakąś gęstą słodyczą. Tylko miejscowy, człowiek z Małorusi, zna, pamięta i potrafi ocenić ten zapach. Tylko on wie, czym jest wieczór letni i czym jest spacer po perejasławskim parku. Park oświetlony jest bardzo słabo. Są w nim raptem trzy, cztery latarnie gazowe z zadymionymi lampkami, sczerniałymi i potłuczonymi szkiełkami. Przy silniejszym wietrze lampy gasną. Kto jednak na to zwraca uwagę? Przeciwnie, jeśli chcecie koniecznie wiedzieć, to jeszcze lepiej, gdy jest ciemno. Chłopcy i dziewczęta mogą wtedy zatrzymać się, uciąć rozmówkę, pośmiać się i umówić się na jutro o tej samej porze, na spotkanie w alejach, pod dopiero co rozkwitłym krzakiem bzu…

I rozpromieniony, rozgorączkowany Szolem wraca do domu. Głód zaspokaja byle czym. Dzwonkiem śledzia, zielonym ogórkiem lub cebulą z chlebem. Apetyt, bez uroku, dopisuje. O umyciu rąk nie ma mowy. Odmówić błogosławieństwo nad pokarmem, gdzie tam! O modlitwę wieczorną ojciec nawet nie zapyta. Boli go to, ale udaje, że nic nie widzi. Szolem nie ma czasu, by zamienić choć słowo z rodzeństwem. Zjadł i zaraz trzeba zasiąść do odrabiania lekcji na jutro. Siada Szolem do stołu przy świetle lampy. A lampa to nafta. A tego macocha nie cierpi. Burczy więc pod nosem. Gniewa to ojca. Szolem wtedy powiada, że sam za własne pieniądze kupi naftę. I lampę też sobie sprawi. Ojciec na to oświadcza, żeby się nie ważył tego robić. Nie zniesie tego. Słyszy to kolekturowiec w czarnych okularach i wtrąca się, bo nie lubi kłótni. Proponuje wyjście kompromisowe. Ponieważ młodzieniaszek jest już człowiekiem na swoim, zarabia te parę groszy, a sam też powinien się uczyć i ma przed sobą egzaminy, to byłoby słuszne, żeby tego łobuza (już nie mówi „łobuziaka”) zostawić w spokoju. Słowem, rada jego jest taka: Niech sobie do końca egzaminów Szolem wynajmie kwaterę wraz z utrzymaniem i niech się uczy na zdrowie. A jeśli będzie miał trudności z wynajęciem mieszkania, to on, właściciel kolektury, weźmie to na siebie.

Rzecz zrozumiała, że z początku ojciec nawet nie chciał o tym słyszeć. Plan uznał za szalony. Kolekturowiec jednak i ścianę mógł przegadać. Ale nie lubił dużo rozprawiać, wolał działać. Natychmiast przystąpił do dzieła i wnet wrócił z dobrą wieścią. Udało się, i to jak najlepiej. Znalazł chętnego, który oddaje do dyspozycji Szolema oddzielny pokój z utrzymaniem za darmo. Stawia jeden tylko warunek: Szolem ma codziennie pół godziny z rana i pół godziny po południu uczyć starsze jego dzieci i czasem pół godziny lub całą godzinę wieczorem uczyć jego młodsze dzieci.

– Ile jest tych dzieci? – nieśmiało zapytuje ojciec.

– Co pana to obchodzi? Czy Szolem ma je karmić? Ma je tylko uczyć. To co to za różnica troje, pięcioro czy też siedmioro? Chyba zdajecie sobie sprawę, że jestem waszym dobrym przyjacielem i nie wyprowadzę was w pole. Rada moja jest taka: Niech się łobuz spakuje i zabiera ze mną natychmiast. Ale to już, albowiem reflektantów na to miejsce znajdzie się sporo! Hajda!

Łobuz zaczyna się pakować. Dużo czasu mu to nie zajmie. Cały jego majątek składa się z kilku koszul, jednej pary pończoch, woreczka na tefilin, modlitewnika i książek. Tych jest sporo. Pakując się zerka na ojca. Twarz ojca jest żółta jak wosk. Zębami gryzie swoją rzadką bródkę. Nic nie mówi. Wzdycha tylko, a każde jego westchnienie przejmuje bólem serce Szolema. Za to macocha rozgadała się. Zaczęła się żalić i ubolewać. Plan, powiada, jej się nie podoba. Po pierwsze, co na to ludzie powiedzą? Ludzie powiedzą, oby ich wszystkich plagi Faraona dotknęły, że winna jest macocha. To raz. Po drugie – komu dziecko, jeśli jest przy ojcu, przeszkadza? Gęba więcej, gęba mniej, od tego rosół nie będzie tłuściejszy… A gdy doszło do pożegnania, uroniła nawet łzę…

Odprowadzając chłopaka ojciec wymógł na nim zobowiązanie, że w sobotę będzie w domu. Trudno, cały tydzień niech już będzie, ale sobota, z woli bożej, to sobota. Dlaczego miałby ojcu odmówić tej małej przyjemności? Zwłaszcza że i dla niego to przyjemność i satysfakcja. Bowiem gdzie jeszcze tak odprawia się sobotę jak u ojca Szolema? Kto powiada Szolem alejchem tak jak jego ojciec? U kogo brzmi ładniej Ejszes chaił mi jimco221? Kto potrafi tak śpiewać pieśni sobotnie? A kidusz wszyscy Żydzi odprawiają. Ale nie na wszystkich Żydach spoczywa szechina. We wszystkich domach żydowskich obchodzą sobotę, ale nie we wszystkich domach pojawiają się aniołowie. Fruwają, unoszą się w powietrzu i napełniają dom cichą świętością albo świętą ciszą świętej, wielkiej soboty.

 

59. Sielanka

Sobotni goście. Hebrajski poeta Benjaminson. Piekło Dantego i „Dolina Jehoszefet albo cholera”. Jak poeta piecze na ogniu śledzie. Przy stole w sobotę. Gabete Fejga Lea wypatruje soboty

Mieć gościa w domu na sobotę było nie tylko mycwą, ale nawet regułą, która weszła w nawyk. Takie to zwyczaje panowały w owych czasach pośród pobożnych Żydów. Taki na przykład szacowny Żyd jak Nachum Rabinowicz nie mógł sobie po prostu wyobrazić stołu sobotniego bez zaproszonego gościa. Cała sobota była wtedy do niczego.

I Bóg za każdym razem przysyłał mu coraz to innych gości. Tym razem gościem był jego własny syn. Dobre i to. Nie był jednak jedynym gościem. Prócz niego było jeszcze dwóch: znany już wam właściciel kolektury w ciemnych okularach oraz pan Benjaminson.

Pan Benjaminson to meszorer222. Nie przy kantorze. Benjaminson to meszorer-poeta. Pisze wiersze po hebrajsku. Napisał całą książkę pod tytułem Dolina Jehoszefet albo cholera. Pięknym, poetyckim językiem opisuje, jak to Bóg rozzłościł się na rozpustną ludzkość i zesłał na ziemię cholerę. Cholera występuje w postaci brzydkiej i strasznej kobiety, trzymającej w ręku brzytwę, którą tnie na prawo i na lewo. Rzecz oczywista, że piekło Dantego opisane jest w ciemniejszych kolorach i wywiera na czytelniku większe wrażenie. Ale nie o to chodzi. Chodzi o język. Był to wspaniały, cukierkowo-słodki język poetycki, na który z pewnością cholera sobie nie zasłużyła. Tyle jeśli chodzi o utwór. Teraz pora na autora.

Suchy, ale barczysty, o szerokiej i błyszczącej, kwadratowej twarzy pokrytej rzadkim zarostem. Tak rzadkim, że gdy jadł, można było dostrzec, jak każdy połykany kęs przechodzi przez gardło. Zupełnie jak u głodnej gęsi. Włosy też ma rzadkie. Rzadkie, ale za to długie; zwisają kręconymi loczkami. Zawsze nasmarowane czymś tłustym, żeby tylko błyszczały. Ubrany jak Niemiec. Kapelusz wysoki, twardy. Wszystko, co miał na sobie, było stare. Przeraźliwie stare, ale niezwykle czyste. Wyszczotkowane i wyprasowane. A wszystko to robił sam. Sam czyścił, sam prasował, sam reperował. I guziki sam sobie przyszywał. Nie ulega wątpliwości, że koszulę, którą nosił, sam prał w nocy. I krawat miał własnej roboty. Gdy mówił – to całym sercem. I całym ciałem. Głos miał serdeczny, twarz budzącą litość. Oczy na poły przymknięte, wytrzeszczone. Patrząc na tego człowieka bohater niniejszej opowieści zadawał sobie pytanie: – Ciekawe, jak też wyglądał ten Benjaminson lat temu trzydzieści, czterdzieści, gdy był jeszcze młodym chłopcem? Skąd się wziął i skąd przybył? – Nikt tego nie wie. Wyrażając się słowami macochy, „przytaszczył” go tu kolekturowiec. Jeden niedojda ciągnie drugiego. Na swoje cholerne szczęście kolekturowiec sprowadził pewnego pięknego dnia Benjaminsona z szarą walizeczką. Akurat wtedy, gdy jej, macochy, nie było w domu. Kiedy wróciła i zastała faceta z walizeczką, który czytał właśnie ojcu jakąś książkę, od razu orzekła, że to niedojda. Z tych niedojdów, których należy „gęsto siać, aby rzadko wzeszli”. Zadała też pytanie, dlaczego to nie zatrzymał się w zajeździe Rubena Jasnogrodzkiego? Jednak stało się. Nie wygania się przecież człowieka z domu. Zwłaszcza takiego, który niczego nie potrzebuje, niczego nie wymaga i niczego nie żąda. Śpi na starej ceratowej kanapce między dwoma pokojami. Gdy się wnosi do pokoju samowar, sam sobie nalewa do swojego czajnika wrzątku po brzegi. Wsypuje doń z żółtego papieru jakichś ziółek, które „są dobre na serce”, wyjmuje z kieszeni kawałek własnego cukru i popija sobie własną herbatą. Z jedzeniem tak samo. Ma swój własny chleb w swojej szarej walizeczce. Chleb jest czerstwy. Im chleb jest starszy, tym lepszy. Tak oszczędniej. Śledzie kupuje sobie codziennie. Za jedną kopiejkę dzwonko śledzia. Niesie to dzwonko powoli. Na czubkach palców wchodzi do kuchni i stokrotnie przepraszając prosi macochę, aby zezwoliła mu włożyć ten kawałek śledzia do pieca. Chce go troszkę przypiec. Gdy śledź zaczyna protestować, to znaczy skwierczy, smaży się, wydziela taki smród, że trzeba z domu uciekać. Wtedy macocha zaklina się, że następnym razem wypędzi go wraz ze śledziem. Przysięgi jednak nie dotrzymuje, trzeba bowiem mieć serce Tatarzyna, aby przepędzić człowieka, który cały tydzień przeżył na suchym kawałku pieczonego śledzia.

Sobota to wyjątek. Nadchodzi sobota i wtedy Benjaminson jest gościem. Na równi z innymi. Może nawet ważniejszym od wszystkich innych gości. Żyd to zacny. Delikatny. Uczony. Maskil. Literat. Poeta. A że biedak – to co z tego? Co ma robić? Gdyby to od niego zależało, byłby bogaczem. A że nie ma szczęścia… Głębokie westchnienie wyrywa się z serca. Gospodarz domu odpowiada mu westchnieniem – nalewa kieliszek wina. Jemu, sobie i kolekturowcowi. Wypijają na zdrowie. Nie tylko swoje, ale całego narodu żydowskiego. A od wina człowiek ożywia się. Rozwiązują się języki. Zaczyna się rozmowa. Wszyscy mówią naraz. Broń Boże, żeby to były czcze słowa. Mówią o Biblii, o książkach, o nauce, oświeceniu i o wszelkich innych mądrych rzeczach.

Najmłodszy z gości, autor tej książki, też wtrąca się do dyskusji. Uważa jednak, by nie wyrwać się zbędnym słowem, mimo iż traktują go prawie jak dorosłego. Młodzieniaszek, który już zarabia na siebie, który udziela korepetycji, to przecież nie byle kto.

Od chwili, gdy zrezygnował z darmowego wiktu i pracuje na swoje utrzymanie, pozostali dwaj goście zaczęli go traktować jak dorosłego. Zwracali się do niego per pan. Dla kolekturowca stał się klientem. Oferował Szolemowi ósemkę losu loteryjnego i zapewnił z takim samym przekonaniem, jak to zawsze czynił, że niezawodnie, gdy tylko Bóg zechce, główna wygrana przypadnie jemu w udziale. Zaś poeta Benjaminson stał się częstym gościem w mieszkaniu młodzieńca, który udzielał korepetycji. Zasiadał przy jego stoliku, gdy Szolem był zajęty korepetycjami w mieście, i pisał.

Pewnego dnia zjawił się ze swoją starą walizeczką. Ze swoimi papierami i ze swoim czerstwym chlebem. Miast piec swojego śledzia w zajeździe Rabinowicza i znosić przy tym zniewagi macochy, postanowił czynić to w kuchni gospodyni swojego młodego przyjaciela Szolema. Skończyło się na tym, że całkowicie i na stałe przeniósł się do niego. Odbyło się to w sposób prosty i zwyczajny. Dwóch ludzi nie dzieli nienawiść. Jeden może być pożyteczny drugiemu. Dlaczego więc nie mogą być razem? Benjaminson to wspaniały hebraista, poeta. Jego młodszy przyjaciel ma oddzielny pokój. Posiada łóżko. Łóżko jest szerokie. To pole, a nie łóżko. Komu więc to będzie przeszkadzało, jeśli będzie w nim leżeć dwóch, a nie jeden? To, że poeta Benjaminson nie zna miary w gadaniu, że nie przestaje chwalić swoich wierszy, że czyta do późnej nocy swoje poematy, i to z takim zapałem i ekstazą, że łzy mu ciekną z oczu – to fraszka. Jego młody przyjaciel, Szolem, ma dzięki Bogu twardy sen, zaś Benjaminson nie za bardzo przejmuje się tym, że ktoś właśnie śpi. Wtedy, gdy on, Benjaminson, czyta swoje wiersze, cały świat może przewrócić do góry nogami.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tych wszystkich ludzi nie mogło nic łączyć. Cóż bowiem wspólnego mógł mieć Nachum Rabinowicz, Żyd z pozycją, pół chasyd i pół maskil, z kimś takim jak kolekturowiec w ciemnych okularach, który był litwakiem i mitnagedem223. Co mogło łączyć ich obu z wiecznie głodnym i egzaltowanym poetą Benjaminsonem? I wreszcie, jak mógł się dobrze czuć w tym środowisku miły młodzieniec o pulchnych policzkach i kręconych blond włosach (po tyfusie włosy odrosły mu jak trawa po deszczu)? Co miał tu do roboty młodzieniec, który z racji wieku odczuwał normalny pociąg do spacerów, do wycieczek w głąb parku z kolegami i ledwo poznanymi dziewczętami? Trzeba jednak przyznać, że była to istna sielanka, że panowała między nimi prawdziwa, nie do opisania, przyjaźń i zażyłość. Sobota była dniem, na który czekali z utęsknieniem jak na nadzwyczajne spotkanie. Każdy z tej czwórki mając coś ciekawego do opowiedzenia, przekładał to na sobotę. Poeta Benjaminson zmagający się cały czas ze swoimi wierszami najlepsze zostawiał na sobotę po południu. Nie znaczy to, że czytał je tylko po obiedzie. W istocie czytał wszystko, co mu się uzbierało w ciągu tygodnia, przed obiadem, przy obiedzie i po obiedzie.

Właściciel kolektury w ciemnych okularach był już znacznie bardziej praktyczny. Gdy wrócili z bóżnicy i ojciec odmówił już wszystko, co należało, odprawił kidusz i zabierał się do mycia rąk, kolekturowiec, spozierając przez ciemne okulary na talerz, zwykł był powiadać: – A teraz nasz poeta zapewne coś powie. – A poeta, nieborak, choć był głodny jak wilk, nie dał długo na siebie czekać, nie dał się prosić. Kolekturowiec zaś ładował w siebie, ile wlezie. Moczył chałę w pieprznej zupie rybnej, zapijał kieliszkiem mocnej wódki i zacierając ręce wykrzykiwał z zachwytem: – Doskonałe! Mucha nie siada! Koniec świata!

Zaiste, trudno było domyślić się, na czym miał polegać ten koniec świata. Czyżby na wierszach Benjaminsona? Czy na zupie rybnej? Czy też na kieliszku wódki? A może na tym wszystkim razem? Bądź co bądź nastrój był podniosły. Nawet macocha tego dnia czuła się wywyższona. Na sobotę wkładała peruczkę berdyczowską. Łaskawym, przyjaznym okiem patrzyła na gości i zapędzała ich do jedzenia. Niech wreszcie coś zjedzą. Niech coś z tej gadaniny zostanie na później.

Dla dopełnienia obrazu tej sielanki trzeba poświęcić kilka słów jeszcze jednej personie, która niecierpliwie wypatrywała gości sobotnich. Była nią gabete Fejga Lea. Autor tych wspomnień już ją opisał w innym miejscu, w książce Motl, syn kantora. Był to kot. Z powodu tuszy przezwano go gabete Fejga Lea. Chłopcy mieli słabość do kotów, a Fejga Lea co roku wydawała na świat całe pokolenie dorodnych szarych kociąt. Gdy kocięta dorastały, rozdawano je jako prezenty, Fejga Lea zaś zostawała sama. Był to stary, zasiedziały w domu kot, który znał swoją wartość. Nie dał sobie dmuchać w kaszę. Gwoli prawdzie nie miał u macochy przywilejów. Nieraz obrywał: to nogą w bok, to miotłą po głowie. Zresztą, dlaczegóż miałby się cieszyć lepszymi względami niż dzieci macochy? A dzieci macochy też nie obchodzą się z Fejgą Leą w rękawiczkach. Dopiekają jej do żywego. Odrywają od piersi małe kocięta i zamęczają je na śmierć. Jest na to wytłumaczenie, zresztą na wszystko można znaleźć usprawiedliwienie. Dlaczego mają dzieci lepiej obchodzić się z kotem, aniżeli własna matka obchodzi się z nimi? Owszem, gdy Szolem mieszkał w domu, to uważał, aby kotu nie działa się krzywda. Obecnie, gdy jest tylko gościem, gdy przychodzi raz na tydzień w sobotę, Fejga Lea wita go jak swojaka. Wstaje na jego widok, zgina grzbiet, ociera się głową o jego nogi, otwiera szeroko pyszczek, by ziewać i oblizuje się. – Jak się masz Fejgo Leo? – Szolem głaszcze ją po głowie i nachyla się ku niej. – Miau! – Felga Lea miauczy takim tonem, jakby chciała powiedzieć: „Cóż, grunt, że się żyje, grunt, że się spotykamy”. I nie przestaje ocierać się o jego nogi. Nie przestaje mruczeć i patrzeć na niego wzrokiem istoty, która ma coś na sumieniu. Czeka, by jej coś dał.

– Biedne stworzenie – mówi kolekturowiec i wzdycha. Benjaminson tymczasem połyka coś z talerza i zwracając się do zebranych przy stole powiada, że ma na ten temat własny wiersz pod tytułem I miłosierdziem ogarnia On wszystkie swoje stworzenia. Nie czekając na zaproszenie wznosi oczy do góry i deklamuje swój utwór.

221Ejszes chaił mi jimco (hebr.) – „Niewiastę dzielną kto znajdzie?”. Fragment z Przypowieści Salomona śpiewanej przy wieczerzy sobotniej na cześć pani domu. [przypis tłumacza]
222meszorer – pomocnik kantora, także hebrajski poeta. [przypis tłumacza]
223mitnaged – Żyd ortodoksyjny, przeciwnik chasydyzmu. [przypis tłumacza]

Other books by this author