Free

Z jarmarku

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

45. Pyskówka macochy

Macocha. Przekleństwa według abecadła. Pierwsze dzieło – leksykon przekleństw

Czego to się ludzie uczepili tej macochy? Dzieci nasłuchały się o niej tyle, że mogłyby pomyśleć, iż to stworzenie ma rogi na czole. Na każdym kroku straszono je: – Zaczekajcie tylko, łobuzy. Niech no tato wyjedzie w świat, a sprowadzi wam na głowę macochę. Wtedy zakosztujecie miodu. – Wystarczy, że słońce przestanie należycie grzać, a usłyszycie natychmiast: – Grzeje to słońce jak macocha. – Musi coś w tym być. Czy możliwe, żeby cały świat zwariował?

Raptem tato zniknął. Minął tydzień. Minął jeszcze tydzień i następny. Gdzież to tato mógł przepaść? Nikt nie puszcza pary z gęby. Starsi rozmawiają z sobą tylko szeptem. Nie chcą, aby dzieci słyszały. Porozumiewają się raczej na migi. Jednak pewnego razu rebemu w chederze wyrwało się słówko. Zapytał dzieci: – Jeszcze tato nie wrócił z Berdyczowa? – Do tego ostrożnego pytania żona rebego dodała od siebie nie mniej tajemnicze uzupełnienie: – A cóż to? Tak łatwo sprowadzić sierotom to macochę?

A więc wiemy już, że tato jest w Berdyczowie. Wiemy, że szuka tam macochy dla swoich dzieci. Ale po co to ukrywał? Co to za tajemnica? Najlepszy dowód, że zanim wrócił z Berdyczowa do domu ze swoim nabytkiem, wysłał sztafetę z taką wieścią: Bóg go obdarzył osobą równą mu pod każdym względem. Jak na nią nie patrzeć, jest to istny skarb. Prawdziwa mecyja173. Zarówno pod względem godnego pochodzenia, jak i majątku. A ponieważ wkrótce przy bożej pomocy przyjedzie wraz ze swoją mecyją, prosi, aby jej za wcześnie nie wyjawić, ile ma dzieci. Po co od razu ma się dowiedzieć? Powoli i tak się dowie. A i tak nie wszystkie kłopoty spadną na nią. Chłopcy przecież są starsi, a co do tych dziewczynek, to przecież przebywają u babci. Fakt, że nie wyrzeknie się ich. Uchowaj Boże. Dzieci to dzieci. Jednak w obecnych warunkach lepiej nie przyznawać się do kilkorga dzieci. Przynajmniej przez krótki okres. Zakończył po hebrajsku: – Pozostaje mi tylko życzyć zdrowia i pokoju. Niech Bóg sprzyja, abyśmy się wkrótce zobaczyli.

List wywarłby na pewno dobre wrażenie, gdyby nie ta wzmianka o dzieciach. Sieroty odczuły to najboleśniej. Wiedziały doskonale, że ojciec je kocha, że każde z nich jest mu bardzo drogie, ale fakt, iż przez moment stały się czymś w rodzaju kontrabandy do przemycenia, dotknął je głęboko i wywołał przeróżne domysły. Nie na długo. Wnet bowiem przyniesiono im do chederu wieść tej treści: Przyjechał ojciec i sprowadził z sobą macochę. – No i masz mazł tow! – wtrąciła się żona rebego. – Obyście przynieśli lepsze nowiny. W związku z tym rebe puścił dzieci wcześniej do domu.

W domu zastali całą rodzinę. Był stryj Pinie ze swoimi synami i ciocia Chana z córkami. Wszyscy siedzieli wokół stołu. Pili herbatę, jedli ciasto i konfitury. Palili papierosy i prowadzili rozmowę bez treści. Puste to były słowa. Nie kleiły się. Nikt bowiem nie słuchał tego, co mówił drugi. Każdy był pogrążony we własnych myślach. Nie spuszczali oka z macochy. Oglądali ją skrupulatnie. Szacowali mecyję, którą tato nabył w Berdyczowie. Zdaje się, że oględziny wypadły zadowalająco. Kobieta dorodna, niegłupia i przede wszystkim miła, przystępna, dobra. Niemal pozbawiona żółci. Po cóż więc była ta cała gadanina? Na co potrzebna była ta przygniatająca atmosfera?

Dopiero później, w jakiś tydzień lub dwa potem, macocha objawiła swój prawdziwy temperament. A był to temperament gorący. Dała też próbki swego krasomówstwa. Gadkę miała iście berdyczowską. Gładką, bogatą i kwiecistą. Na każde słowo odpowiadała przekleństwem, i to rymowanym. I wcale się przy tym nie unosiła. Oto garść przykładów. Jeść – oby cię robaki jadły! Pić – oby pijawki piły twoją krew! Szyć – oby ci uszyli całun! Iść – a idźże do cholery! Stać – obyś stanął sztorcem! Siedzieć – obyś siedział na jątrzących się ranach! Leżeć – obyś w ziemi leżał! Mówić – obyś w malignie mówił! Milczeć – obyś zamilkł na wieki! Mieć – obyś miał mnóstwo kłopotów! Nie mieć – obyś nie miał niczego dobrego! Trafić – oby cię szlag trafił! Wynieść – oby cię wyniesiono nogami do przodu! Zanieść – oby cię zaniesiono na cmentarz!

Albo weźmy dla przykładu zupełnie niewinne słówko „pisać” – oby ci recepty przepisano! Zapisać – oby cię zapisano w poczet skazanych na śmierć. Wypisać – wariata wypisać a ciebie na jego miejsce! A gdy w przystępie dobrego humoru trafiło się w jej ustach jakieś słówko, to przeplatało się, ciągnęło i spływało jak oliwa. Bez zatrzymania, jednym tchem, jak u dobrego kantora, gdy wymawia imiona wszystkich dziesięciu synów Hamana: – Oby cię, Boże kochany, nawiedziło kłucie, łamanie, swędzenie, palenie, suszenie, zasuszenie, wysuszenie, ususzenie, skurczenie, pokurczenie. Obyś to wszystko miał, mój Boże kochany, Ojcze serdeczny i najwierniejszy!

Bohater tych wspomnień przyznaje, iż sporo przekleństw i powiedzonek wykorzystanych w jego późniejszych utworach zapożyczył z pyskówek macochy. I to już w swoich młodych latach. Nie miał jeszcze wtedy pojęcia, czym jest literatura. Nie śniło mu się nawet, że będzie kiedykolwiek pisarzem, ale, o dziwo, zapisał wszystkie przekleństwa macochy. Zabrał je i ułożył w postaci słowniczka. Nie lenił się. Zbierał je systematycznie. Gdy zgromadził ich pokaźną ilość, zabrał się do ułożenia przekleństw w porządku alfabetycznym. Owocem kilku nieprzespanych nocy był leksykon, w porządku alfabetu żydowskiego, który zamieszczam poniżej:

A – ananas, antyk, Asmodeusz174, ancymonek, absolutne zero, aferzysta, arogant, awanturnik;

B – bałwan, bękart, bałaguła, bankrut, bandyta, biedak, baran, basałyk, Belzebub, bełkotnik;

G – goj, gojłem175, ganew176, gagatek, głąb, ględa, gałgan;

D – donosiciel, drab, drąg, drań, dureń, dwulicowiec, dywersant, dziad;

H – Hocmach, hultaj, Haman, harpagon177, habes, heretyk, hołota;

W – wesz, warchoł, wagabunda, wał, wałkoń, wariat, wichrzyciel;

Z – zabijaka, zdrajca, zając, zakuta pała, zaprzaniec, zawadiaka, zbójca, zdechlak;

CH – chazer, cherlak, chciwiec, chimera, chochlik, cholera, choroba, chuligan, chytrus;

T – Tatar, trąba, tępak, torba, tchórz, trąd, truś, trup;

I – idiota, ignorant, impetyk, intruz, intrygant, jołop, jędza;

Ł – łobuz, łajdak, łakomczuch, łapserdak, łazęga, łazik, łgarz, łotr;

M – małpa, maminsynek, maniak, mantyka178, miernota, maruda, mazepa, mazgaj;

N – nudziarz, naiwniak, niedojda, niezdara, narwaniec, natręt, nędznik, niechluj;

S – swołocz, samolub, sekutnica, skąpiradło, skarżypyta, smarkacz, smerda179, smrodziarz;

E – egoista, elegant od siedmiu boleści, eunuch180, efekciarz, egzekutor;

P – paskuda, patałach, partacz, parch, pępek, placek, pętelka, padlina, pajac, pała;

F – fajtłapa, fałszerz, faryzeusz, fuszer, fąfeł, filut, fioł, furiat, fujara;

C – cielak, cielęca głowa, ciemniak, ciepłe kluski, ciżba, cudak, cymbał;

K – katorżnik, kacerz, kaleka, kartoflojad, karciarz, kominiarz, kiszka bez dna, kapuściany łeb, kara boża, kaszkiet;

 

R – rabuś, rozbójnik, ramol, raptus, rybia łuska;

SZ – szarlatan, szabes goj181, szajgec, sziksa182, szmata, szachraj, szaleniec, szczenię, szatan, szelma;

Był to, można powiedzieć, pierwszy utwór napisany przez Szolema Alejchema. Nadał mu tytuł Pyskówka macochy. Z tym to dziełem zdarzyła się kiedyś przygoda, która mogła zakończyć się kompletną katastrofą.

Ponieważ słownik miał być ułożony zgodnie z alfabetem, autor musiał się niewąsko napracować. Po kilka razy przepisywał swój leksykon. Ojciec zauważył, że chłopak pracuje jakoś dziwnie gorliwie. Zaszedł go więc pewnej nocy od tyłu i rzucił wzrokiem na papier. Wziął rękopis do ręki i przeczytał go od a do z. Nie dość, że sam przeczytał, ale jeszcze dał do przeczytania macosze. I zdarzył się cud. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że była akurat w dobrym nastroju, czy dlatego, że wstydziła się okazać gniew. Fakt, iż wybuchła osobliwym i złowrogim śmiechem. Zanosiła się wprost od śmiechu. Nieomal piszczała. Zdawało się, że lada chwila trafi ją szlag. Najbardziej spodobały się jej „pępek” i „kaszkiet”. Pępkiem nazywała bohatera tych zapisków, zaś Kaszkietem przezywała nieco starszego chłopca, ponieważ nosił on nowy kaszkiet.

No i bądź tu mądry. Czyż można było przewidzieć, że cała ta historia skończy się na śmiechu? Nie ulega wątpliwości, że autor leksykonu odmówił modlitwę na intencję cudownego ocalenia.

46. Przy bramie na ławeczce

Zajazd. Napędzanie gości. Znowu marzenia o skarbie

Czy wiecie, co to jest zajazd? Zajazd to ani dom noclegowy z restauracją, ani hotel. Zajazd to coś pośredniego. Dom zajezdny, źródło dochodów Nachuma Rabinowicza, był w istocie typowym zajazdem. Ogromny dom z ogromnymi stajniami dla koni i wozów oraz olbrzymimi pokojami dla gości. Najczęściej w pokojach stało po kilka łóżek. Gość wynajmował więc nie pokój, ale łóżko. Chyba że zajeżdżał bogacz, jakiś elegancki lepszy gość. Wtedy wynajmował cały pokój. Jednak tacy goście zdarzali się rzadko. Nazywano ich tu „tłustymi” gośćmi. Ci zwyczajni nie potrzebowali ani oddzielnych samowarów, ani obsługi. Do sali wstawiano wtedy jeden samowar i każdy miał swój czajnik i własną herbatę do parzenia. Słowem, nalejcie sobie, mili moi Żydkowie, ile tylko wejdzie, i pijcie, ile dusza zapragnie! Była to istna rozkosz popatrzeć raniutko lub wieczorem na wnętrze zajazdu pana Rabinowicza.

Dookoła stołu spore grono Żydów. Piją i gadają. Gadają i młócą językami wszyscy naraz. Palą, kopcą. Dym gęstnieje. Jest tak gęsty, że można go kroić nożem. A gadają o wszystkim. O czym tylko chcecie. Jeden mówi o jarmarku. To człowiek targowiska. Drugi mówi o pszenicy. Jest to Żyd handlujący zbożem. Trzeci mówi o lekarzach. To chory człowiek, kaszle. Czwarty rozprawia o kantorach. Nie ma rady, rozmiłowany jest w muzyce. Inny znów siedzi sobie w kącie i, było nie było, odmawia modlitwę. A głos ma kobiecy. Zaś sam gospodarz, reb Nachum Rabinowicz, kondycji słabowitej, znany wam już z poprzednich relacji, siedzi sobie wśród gości odziany w chałat podbity kocią skórą, z okrągłą jarmułką na głowie i grubym papierosem w ustach. Siedzi sobie niczym król na tronie i przysłuchuje się temu, co mówią goście. Jednak słucha tylko jednym uchem. Drugim łowi mimo woli to, co akurat pyskuje macocha.

A słowa jej pyskówki płyną jak oliwa i ciągną się niczym miód. Od samego rana rozlicza swoich pasierbów. Każdemu z nich udziela właściwego błogosławieństwa. Nie żałuje przy tym szturchańców i kuksańców, a nawet potrafi kopnąć delikwenta w brzuch. Chodzi jej o to, aby jeden ukołysał dziecko, drugi znów poszedł na targ i pomógł jej dźwigać kosz, a co do trzeciego, to po prostu tłucze go, ot tak sobie. Niech go piorun trzaśnie… Dzieci słuchają jej. Wykonują wszystko, co im każe. Wszyscy przeżywają trudny okres. Z zarobkami krucho. Chłopcy przebywają w chederze tylko do południa. Po południu pomagają ojcu. Jeden obsługuje gości, drugi czeka na ławeczce przy bramie. Jego zadaniem jest napędzanie przejeżdżających. Głośno woła: – Zajedźcie tutaj, do naszego zajazdu!

Z pewnością praca przy bramie jest lepsza od tej w środku zajazdu, tam bowiem panuje piekło. Macocha nie skąpi szykan. Tu zaś, na ławeczce, praca nie jest uciążliwa. To żadna praca. To przyjemność. Zabawa. Zwłaszcza latem. Furmani przejeżdżają z hukiem, z gwizdem, z trzaskiem. Wracają z przystani. Wzięli pasażerów z parostatku. Ścigają się, kto pierwszy. Wzniecają tumany kurzu. Pasażerów nie widać, wiadomo tylko, że są. Wszyscy chłopcy i wszyscy posługacze wybiegają wtedy na trakt i głośno a wesoło zachęcają furmanów do odwiedzenia ich zajazdu: – Do nas, wujku! Do naszego zajazdu, wujku! – A furman odpowiada im świstem bata. Przelatuje mimo i znika w tumanach gęstego kurzu. Chłopcy i posługacze stoją z nosami spuszczonymi na kwintę.

Tak się dzieje latem, gdy trwa żegluga na Dnieprze. Zimą, gdy Dniepr jest skuty lodem, zajezdne domy żyją z gości innego rodzaju. Wtedy zajeżdżają duże kryte budy, wozy załadowane towarem, śmierdzącym tranem. To już nie są nawet goście do łóżek ani do uroczystego spędzania dnia sobotniego. Bez ceregieli kładą się pokotem na podłodze albo nawet na dworze, na gołej ziemi, przy swoich wozach. Płacą tylko za siano i owies. Mało z nich pociechy i jeszcze mniej zarobku. Do tego jeszcze mróz. Do słodkich zajęć nie należy siedzieć wtedy przy bramie.

Bohater niniejszych relacji doskonale pamięta te czasy, gdy siedział na ławeczce w oczekiwaniu gości. Latem w upale, pod palącymi promieniami słońca, zimą w mróz jak pies na dworze. Miał na sobie podarty kożuszek i domagające się szewca buty. Stukał butem o but i gorliwie wypatrywał na drodze wozu z ewentualnymi gośćmi. Gdy zauważył nadjeżdżającego bałagułę, wybiegał naprzeciw i wołał:

– Tutaj! Zajeżdżajcie tutaj, do tego zajazdu! – Jakby na złość, przeważnie mijano go bez słowa i zajeżdżano do stojącego niedaleko bogatszego zajazdu pana Rubena Jasnogrodzkiego.

– Tam – powiadano – są lepsze i większe pokoje. Tam w pokojach są miękkie ławeczki, tam – powiadano – znajdują się w pokojach lustra i wiele, wiele wspaniałych rzeczy, których Rabinowicze nie mają. – Nic dziwnego więc, że tam jest zawsze komplet gości, i to grubo nadzianych. Za to zajazd Rabinowiczów świeci pustkami. Tylko psy do niego zagnać. Szolem buntuje się. Przeciwko komu? Przeciwko Bogu! Dlaczego Bóg nie sprawił, żeby on, Szolem, urodził się jako syn Rubena Jasnogrodzkiego, a nie Nachuma Rabinowicza?

I Ruben Jasnogrodzki staje się dla niego symbolem szczęścia, bogactwa i wszelkiego dobra. Przyjmuje „tłustych” gości. Jasnogrodzki jest ideałem Szolema. Jest jakby drugim skarbem, o którym teraz marzy chłopiec tak jak ongiś w Woronce. I zaczyna mu się wydawać, że w każdym przejeżdżającym obok wozie znajdują się osoby godne szacunku. Grubi goście w niedźwiedzich kożuchach. Właśnie nadjeżdża jakiś bałaguła. Nim Szolem zdążył wykrzyknąć słowo „tutaj”, zatrzymał konie. Wyłażą z wozu godni szacunku goście w niedźwiedzich kożuchach. Za nimi służący niosą walizki z żółtej skóry załadowane wszelkim dobrem. A każda walizka waży chyba z pud183. I wszyscy wchodzą do zajazdu. Każdy zamawia oddzielny pokój i oddzielny samowar. Zamawiają obiad i kolację na gorąco. I wychodzi na ich spotkanie ojciec w jarmułce. Serdecznie z uśmiechem wita przybyłych. Pyta, czy życzą sobie spędzić również dzień sobotni w jego zajeździe. Goście wybuchają śmiechem. Dlaczego tylko jedną sobotę? A dlaczego by nie trzy soboty? Okazuje się, że są to kupcy, którzy przybyli po zakup pszenicy. Przy tej transakcji ojciec zarobi nieźle tytułem pośrednictwa. I właściwie dlaczego nie ma się przy tym obłowić? Nagle zjawia się macocha. Ma na sobie chustkę sobotnią. Twarz jej promienieje z radości. Jednym okiem zerka na „tłustych” gości i pyta:

– Kto ich tu sprowadził?

– Ja ich tu sprowadziłem. Ja sam – odpowiada Szolem z dumą. Jest szczęśliwy pomimo naprędce wymyślonego kłamstwa. Jest szczęśliwy, bo i u nich w domu będzie choć raz jeden dobry pogodny dzień. I sobota. Jedna i dobra! Ach! Co to będzie za piękna sobota! A dlaczego tylko jedna sobota? A dlaczego by nie trzy soboty?

Wszystko jest piękne i wspaniałe, ale to tylko urojenie. Tylko sen. Wymarzeni, nadziani „tłuści” goście w niedźwiedzich kożuchach i z żółtymi, skórzanymi walizami. Gdyby rzeczywiście istnieli! Pewnie zajechaliby nie do ich zajazdu, tylko do położonego naprzeciw domu zajezdnego Rubena Jasnogrodzkiego. Ach, co za wstrętni ludzie! Co im przeszkadzało zajechać do nas? Tak rozmyślając, nasz wieczny marzyciel, przemarznięty do szpiku kości, wraca do domu. Widzi ojca w kocim chałacie, głęboko pochylonego nad księgą. Macocha rozpalona jak w gorączce wylatuje z pyskiem. Nikt nie zajechał? A co zrobić z chlebem, który upiekła? Co z rybami, już są przygotowane. Choć weź i rzuć je psom na pożarcie. – A może myślicie, że będą dla was? – pyta pasierbów. – A nie łaska czerstwy chleb zajadać? Świeży chleb jeszcze gotów wam stanąć sztorcem w gardle. Wasze żołądki mogą go nie strawić. Widzieliście je? Takie to wychuchane bachory. Takie to wymuskane. I tyle ich, bez uroku. Szkoda, że nie zostawiono ich wraz z dziewczynkami u dziadków w Bogusławiu. Mogły przecież pętać się tam, do jasnej choroby, a nie tu. Po co je tutaj ściągnięto? I niech by je licho wzięło. Czy po to, aby tu pomagały żreć? A niech je robaki żrą. Niech je toczą żywcem. Oby was ze skóry obdzierano, tak jak wy mnie ze skóry obdzieracie. Z nadejściem zimy was czort pochłonie. Obyście zeschli się na szczapy!

Oto przykład słynnej pyskówki. I Szolem zapomina, że mu zimno. Znowu wybiega na mróz. Siada na swojej ławeczce przy bramie. Pewnie, że tu jest lepiej. Przynajmniej jest spokój. Można pomarzyć o tym, że Bóg nareszcie ześle im „tłustych” gości w niedźwiedzich kożuchach z żółtymi skórzanymi walizami. A nuż Bóg sprawi, że ci goście zatrzymają się w ich zajeździe, a nie w zajeździe Rubena Jasnogrodzkiego. Bóg, jeśli tylko chce, to potrafi!

47. Właściciel kolektury

Saskie i brunszwickie losy loteryjne. Wielkie nadzieje i nikłe wygrane. Szolem pisze powieść w stylu „Miłości Syjonu” Abrahama Mapu

Zaiste, był Nachum Rabinowicz godnym największego podziwu. Jaką siłę musiał w sobie posiadać ten spokojny i wiecznie zamyślony człowiek, aby wytrzymać rozpętane przez macochę piekło? Ile hartu trzeba było mieć, aby wysłuchać jej pyskówek i „błogosławieństw”? Ile spokoju wewnętrznego, aby patrzeć, jak znęca się nad dziećmi i nie wyrzec ani jednego słowa? Głębia jego serca pozostanie tajemnicą. Na zewnątrz niczego nie okazywał. Nie zdradził się przed nikim ani jednym słowem. I z tego też powodu macocha szanowała go. Słuchała, poważała i nie obchodziła się z nim tak szorstko jak z dziećmi. Miała dla niego taki respekt, jaki żywić mogła tylko kobieta, która sama nie zaznała w życiu słodyczy, która harowała od świtu do nocy niczym koń, ledwo mogąc uporać się z czeredą dzieci własnych i cudzych.

A może jej poważanie dla męża wzięło się stąd, że całe miasto otaczało go szacunkiem, mimo iż nie był bogaty i ledwo zarabiał na kęs chleba. Głupią, jak to się mówi, macocha w żadnym wypadku nie była. Tylko zgorzkniała. W gniewie nie potrafiła się opanować. Z natury szczera. Co na sercu, to i na języku. Za to, że ojciec nigdy nie przerywał jej pyskowania, ona nie przeszkadzała ojcu w jego sprawach. Nie przeszkadzała mu w czytaniu ksiąg, w grze w szachy ani w spotkaniach z ludźmi. A ludzie, z którymi spotykał się ojciec, to byli sami maskile, młodzieńcy postępowi i wykształceni, w ogóle ludzie z głową. Można śmiało powiedzieć – śmietanka ówczesnej inteligencji perejasławskiej. Była to pokaźna grupa maskilów zasługujących na to, aby ich dokładniej opisać oraz wymienić z imienia i nazwiska.

 

Pierwszy powinien być opisany właściciel kolektury. Cała ta kolektura mieściła się w jednej teczce. Był to człowiek opasły, ciężkawy, ale z głową na karku. Po cichu mówiono, że z niego kawał heretyka, mimo iż nosił długą kapotę i gęste pejsy. Nachum Rabinowicz mówił o nim nie inaczej, jak tylko „człowiek o rozległej, głębokiej wiedzy”. Mogli we dwójkę całymi dniami przesiadywać i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Bez końca, bez umiaru. Skąd wynaleźli tyle tematów? Właściciel kolektury często przychodził z książką. Często po książkę.

U macochy zyskał przezwisko Kołtun. Miał bowiem nieco skołtunioną brodę. W mieście nazywano go jednak z szacunkiem „pan właściciel kolektury”. Handlował losami loteryjnymi: saskimi i brunszwickimi. Nosił ciemne okulary. Oczy mu nie dopisywały. Latem i zimą chodził w głębokich kaloszach. W żadnych tam butach, tylko w kaloszach. W białych pończochach i w kaloszach. Biedny jak mysz, ale pełen wiary i ufności. Był święcie przekonany, że któregoś dnia na jakiś los loteryjny jego klienta padnie wielka wygrana, a wtedy i on coś z tego będzie miał. Może wykaraska się z biedy. A wygrać, to niechybnie wygra Nachum Rabinowicz. Jest tego pewien. Nikt bowiem tak bardzo nie potrzebuje tej wielkiej wygranej. Mówił o tym ze szczególnym przejęciem. Bardzo możliwe, że właściciel kolektury tak samo zapewniał innych swoich klientów. Miał ich sporo. Prawie całe miasto. Niemal wszyscy Żydzi grali na loterii. Ale Nachum Rabinowicz wierzył w niego jak w rebego. Razem z nim wyczekiwał wielkiej wygranej. Czekał i wypatrywał jej tak, jak wypatruje się Mesjasza. Wzdychał, tęsknił i czekał. A nuż właśnie zjawi się właściciel kolektury z dobrą nowiną. Mazł tow, reb Nachumie, wygrał pan te dwadzieścia pięć tysięcy.

Bohater naszej opowieści doskonale pamięta, że za każdym razem, gdy odbywało się ostatnie ciągnienie klasy, ojciec nie mógł usiedzieć w miejscu. Wzdychał, ziewał potężnie i miotał się jak w malarii. Wraz z ojcem gorączkował się Szolem. I on wypatrywał szczęśliwego dnia. Może nawet bardziej niż ojciec. Był przekonany, że nie kto inny, tylko jego tato jest najpewniejszym kandydatem do wielkiej wygranej. Powtórzyła się historia skarbu z opowieści Szmulika. Dniami i nocami myślał o tym. Znał na pamięć wszystkie numery losów ojca. Widywał je w swoich snach. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby Bóg okazał się niełaskawy. Co mu szkodzi, że wygrana padnie na los ojca? Dla Pana Boga to błahostka, to drobiazg. Łatwiejszej już być nie może…

Szolem siedzi na ławeczce przy bramie i zauważa nadchodzącego właściciela kolektury. Ten zasuwa w swoich kaloszach wprost do ich domu. Zrywa się więc i biegnie do ojca z nowiną: – Idzie! – Kto idzie? – Właściciel kolektury. – A jeśli on, to co? – Co znaczy „co”? – Przecież dziś jest ostatni dzień ciągnienia! – Wypowiedziawszy te słowa Szolem zauważa, że pożółkła, pomarszczona twarz ojca nagle zbladła. W jego zatroskanych oczach ukazuje się ognik i natychmiast gaśnie.

Do mieszkania wpada zasapany właściciel kolektury. Ma astmę. – Niech go się trzyma! – powiada macocha. Nim powie dzień dobry, musi zaczerpnąć tchu. Tato nie zadaje mu żadnych pytań. Gdyby coś było, powiedziałby przecież sam. Przybysz siada na krześle, zsuwa na bok czapkę, wyciera pot z czoła połą swojej kapoty i dzieli się nowiną.

– Dzieje się – powiada – coś strasznego. Pali się. Pożar! – Następuje przerwa. Obaj milczą. Po chwili właściciel kolektury rozwija swoją chustę. Brudną, czerwoną, z zielonymi plamami. Zalatuje od niej śledziami. Trzyma w niej losy loteryjne. Drżącymi owłosionymi rękoma wyciąga arkusz papieru, na którym od góry do dołu widnieje cała masa liczb. Kieruje ku nim swoje oczy osłonięte ciemnymi okularami. Szuka. Sza! Znalazł. Ciemne okulary zwraca więc w stronę ojca.

– Pański los, reb Nachum, ma, o ile się nie mylę, numer szesnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt cztery?

– Nie rozumiem – powiada tato z uśmiechem. – Nie, nie rozumiem. Nie rozumiem pańskiego pytania. Mnie się wydaje, że pan posiada wyjątkowo dobrą pamięć. Pan zna wszystkie numery pańskich klientów na pamięć.

– Na pamięć, powiada pan? Być może… Słowem, szesnaście tysięcy trzysta osiemdziesiąt cztery. – Właściciel kolektury patrzy przez swoje ciemne okulary i palcem wskazuje liczby na papierze. Szolemowi głośno bije serce. Lada chwila, a wyskoczy z piersi. A więc? Chciałby już to usłyszeć. Właściciel kolektury nie spieszy się jednak. Cedzi słowa powoli:

– Pański los wygrał, panie Nachumie… Tak, wygrał…

Szolem dostrzega, jak po twarzy ojca przelatuje żółta chmurka i znika. Chce mu się nagle zakrzyknąć niczym kogut: – Kukuryku! – Powstrzymuje się. Chłonie każde słowo właściciela kolektury: – Wygrał pan, ale mało. Będzie tego po niewielkim potrąceniu kosztów tyle, powiedzmy tyle…

Mały Szolem omal nie mdleje. Będzie tego w sumie osiem rubli i sześćdziesiąt kopiejek. – Od pana, o ile się nie mylę, należy mi się dwanaście pięćdziesiąt, a z okresu wcześniejszego, jeśli pan pamięta, trzy ruble i osiemdziesiąt kopiejek. Mamy znaczy się, dla pełnej jasności, w sumie szesnaście rubli i trzydzieści kopiejek. Z tego wynika więc, że pan pozostaje mi winien na przyszłość, powiedzmy, siedem siedemdziesiąt. Zgadza się? Czyż nie tak? A teraz chyba pan życzy sobie nabyć nowy los. Dam go panu. Weź pan, reb Nachumie. Wybierz pan sobie. Tym razem, jeśli Bóg zechce, wygra pan na pewno. Tak jak dzisiaj mamy wtorek. Już? Dokonał pan już wyboru? A co to za los? Jaki ma numer? Osiem tysięcy sześćset trzynaście. Oby Bóg dał szczęście, oby to było w dobrą godzinę! Czego tak się gapisz, łobuziaku? – Tak zwraca się do Szolema. Akcent kładzie na „ło”. – Jak daleko jesteś zaawansowany w Szirej Tiferet184, ty urwisie jeden? – Tu akcent kładzie na „ur”.

Szirej Tiferet autorstwa Naftalego Herca Wajzla to książka, którą właściciel kolektury kiedyś dał Szolemowi do przeczytania. Przyniósł ją wraz z innymi książkami, między innymi Adama Hakohena Lebensona, Kalmena Szulmana i rabi Icchoka Bera Lewinsona. A urwis Szolem połykał je na ławeczce przy bramie. Ojciec nie posiadał się z radości, że jego syn czyta takie książki. Często też go pytał, czy aby rozumie to, co czyta. A Szolem wstydził się powiedzieć, że tak. Jakże to wprost ojcu powiedzieć? Odpowiadał więc za niego właściciel kolektury: – Doskonale urwis rozumie. Dlaczego miałby tego nie rozumieć? Widzi pan, Mapu albo Smoleński to dla takiego smyka lektura jeszcze za wczesna. – Tak zawyrokował. A wobec tego, że tak właśnie orzekł, Szolem nabrał jeszcze większego apetytu, jeszcze większej ochoty na te książki. Po kryjomu dorwał się do dzieł Mapu i Smoleńskiego. Połykał je po kolei. Czerpał mądrości trochę z dzieł jednego, trochę z drugiego. Pilnie baczył, aby nikt tego nie zauważył.

Pierwszą książką, która wpadła w jego ręce, była powieść Miłość Syjonu Abrahama Mapu. Połknął ją w ciągu jednego dnia sobotniego. Przeczytał od deski do deski. Czytał ją na strychu z wypiekami na twarzy. Płonął niczym dach ze słomy. Zalewał się łzami nad losem nieszczęsnego Amnona. Płakał i cierpiał. I wnet śmiertelnie zakochał się w bosko pięknej Tamar. Był tak zakochany, jak bohater tej powieści. Może nawet bardziej od niego zakochany. Widywał ją w swoich snach. Rozmawiał z nią językiem Pieśni nad Pieśniami. Obejmował ją, ściskał i całował.

Na drugi dzień zakochany Szolem snuł się jak cień. Okropnie bolała go głowa. Stracił apetyt do jedzenia, i to na amen. Macocha dziwiła się. Niepojęta dla niej zagadka; nie inaczej, jak tylko niedźwiedź zdechł w lesie. Potem macocha zaczęła śledzić Szolema. Koniecznie chciała dowiedzieć się, dlaczego chłopiec nie chce jeść.

Koniec afery z powieścią Miłość Syjonu był następujący: Od gości, którzy zatrzymywali się w ich zajeździe, Szolem otrzymywał od czasu do czasu parę groszy za drobne usługi. Te grosze Szolem wydał na kupno papieru. Zszył arkusze papieru i oprawił. Mógł zabrać się do pisania książki. Postanowił napisać powieść w stylu Miłość Syjonu Abrahama Mapu. Własną powieść, ale w każdym calu naśladującą pierwowzór. Tak pod względem formy, jak i struktury. Tylko tytuł miał być inny. Nie Miłość Syjonu, lecz Córka Syjonu. Bohaterowie zaś nie nazywali się Amnon i Tamar, tylko Szlomo i Szulamit. A ponieważ w dzień nie było zbyt wiele czasu na pisanie, ponieważ pół dnia spędzał w chederze, a drugie pół dnia na pracy w zajeździe, przeto na pisanie postanowił wykorzystać noc. Pisał przy świetle lampy. Spod pióra wychodziły maleńkie literki. Pisał i pisał, i byłby dalej to robił, gdyby macocha nie usłyszała skrzypienia pióra i nie zauważyła światła. Nie leniła się długo. Wstała z łóżka, zakradła się boso i złapała Szolema na pisaniu. Podniosła niebywałe larum. Cały dom stanął na nogi. Blady strach padł na wszystkich. Pomyśleli, że pali się. Alarm podniosła z powodu nafty. Naftę chcą wypalić do cna. Obyście się wszyscy spalili, Boże jedyny! Niech was szlag trafi! A niech was cholera, pożar i pomór!

Rzecz oczywista, że tato skonfiskował nieskończoną powieść wraz ze skradzioną Miłością Syjonu. Autorowi Córki Syjonu pozostało tylko czekać na surową karę. Okazało się jednak, że ojciec pokazał powieść właścicielowi kolektury. Ten nie mógł się nadziwić pięknemu charakterowi pisma, językowi i wspaniałej poetyckiej formie. W nagrodę tak uszczypnął urwisa w policzek, że na twarzy Szolema pozostał siny ślad.

– Pan, reb Nachumie, nie zdaje sobie sprawy, co to za chłopak. Skarz mnie Bóg, jeśli pan zdaje sobie sprawę! Z niego coś wyrośnie! Zbliż się do mnie, ty urwisie. Niech cię w nagrodę chociaż uszczypnę w twoje czerwone buziaki. A niech cię gęś kopnie!

173mecyja – rzecz znaleziona, osobliwość, przysmak. [przypis tłumacza]
174Asmodeusz – imię diabła. [przypis edytorski]
175gojłem – golem, uformowane z gliny i ożywione niezdarne monstrum podobne do człowieka. [przypis tłumacza]
176ganew – złodziej. [przypis tłumacza]
177harpagon – skąpiec. [przypis edytorski]
178mantyka – zrzęda. [przypis edytorski]
179smerda (daw.) – pachołek. [przypis edytorski]
180eunuch – kastrat. [przypis edytorski]
181szabesgoj – nie-Żyd wykonujący za opłatą czynności zabronione wyznawcom religii mojżeszowej podczas szabesu. [przypis tłumacza]
182sziksa – dziewczyna nie-Żydówka. [przypis tłumacza]
183pud – ros. jednostka wagi. [przypis edytorski]
184Szirej Tiferet (Szirej Tiferes) – pieśni o wspaniałościach. [przypis tłumacza]

Other books by this author