Free

Z jarmarku

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

32. Młodzieniec

Starszy brat Herszl zaręcza się. Przepytanka z pomocą suflera. Woreczek na tefilin. Zegarek i narzeczona

A teraz, dzięki Bogu, jesteś już młodzieńcem. Koniec z okresem chłopięcym. Koniec z łobuzowaniem, koniec z figlowaniem. Pora być mężczyzną. Najwyższy czas zostać prawdziwym Żydem. Czas nie stoi w miejscu. Nim się obejrzysz, już żeniaczka na karku…

Tymi morałami obdarzano konfirmanta nazajutrz po uroczystości sobotniej. Tymczasem rebe pomagał mu przy pierwszym nakładaniu tefilin132. Mocno owinął rzemieniem tefilin na jego lewej ręce, tak że aż palce posiniały. Pudełko na czole z powodu luźnego rzemyka co chwila spadało mu na oczy lub przesuwało się na bok. Uparło się widać, aby spaść na ziemię. Stąd dużo zachodu miał nasz bohater z utrzymaniem równowagi. Nie mógł też poruszać się swobodnie. Nie potrafił przez dłuższą chwilę patrzeć na chłopaków ze swojej paczki urwisów, którzy przyglądali mu się z zaciekawieniem, jak po raz pierwszy modli się uzbrojony w tefilin. Trzeba przyznać, że gdyby nie chłopaki, nasz bar micwa modliłby się z pełną żarliwością. Włożyłby w tę modlitwę cały zapał, całe serce. Rytuał wkładania tefilin przypadł mu do gustu. Spodobały mu się słowa modlitwy towarzyszące temu rytuałowi. Z przyjemnością wdychał ożywczy zapach świeżej skóry juchtowej133, z której zrobione były rzemyki. Odczuwał satysfakcję, gdy zwracano się do niego per „młodzieńcze”. Czuł się szczęśliwy, gdy włączono go jako dorosłego Żyda do minjanu134. Świadczyło to, że jest pełnoprawnym Żydem, że jest traktowany na równi ze wszystkimi dorosłymi. Nawet jednooki Refuel, szames w bóżnicy, traktuje go inaczej niż dawniej. Odnosi się do niego z jakimś ledwo tajonym szacunkiem. O kolegach nie ma już co mówić. Ci zazdroszczą mu. Tak samo zresztą jak on w swoim czasie, a pamięta to doskonale, zazdrościł swemu starszemu bratu Herszlowi, gdy tamten miał swoją bar micwę. Być może zazdrościł mu wtedy nie tyle bar micwy, ile zaręczyn, które nastąpiły wkrótce potem, i podczas których Herszl dostał w prezencie od swojej narzeczonej piękny, haftowany woreczek na tefilin, a od przyszłego teścia srebrny zegarek. Obydwa te wydarzenia, mianowicie przebieg zaręczyn brata i dzieje zegarka, prezentu od teścia, zasługują choćby na krótką wzmiankę.

Herszl jako chłopak, który osiągnął wiek bar micwy (trzynaście lat), prezentował się bardzo korzystnie. Był przystojny i schludny. Lubił ubierać się czysto i porządnie. Do nauki jednak nie miał głowy. I szczególnej chęci też do niej nie przejawiał. Ale że był synem Rabinowicza, a więc chłopcem z dobrego domu, swatano mu najlepsze partie. Przyjechał do nas wtedy z Wasilkowa jakiś wielce nobliwy Żyd z czarną brodą – kandydat na teścia Herszla. Nie był sam. Wraz z nim przyjechał egzaminator. Miał przeegzaminować przyszłego zięcia.

Egzaminator był młody. Miał ryżawą bródkę. Był przystojny, uczony w Piśmie, znał doskonale Tanach. Świetnie władał hebrajskim. Był jednak ciut nudnawy. Czepiał się byle czego. Zbyt głęboko lubił włazić za skórę. Zaczął od własnego popisu. Chciał zaimponować rodzicom przyszłego zięcia erudycją. Następnie dobrał się do rebego, który dotychczas uczył Herszla. Wdał się z nim w długi dyskurs na temat gramatyki hebrajskiej. Na każde twierdzenie rebego miał gotową replikę. Ilekroć rebe mówił „tak”, ten dla zasady mówił „nie”. Potem przeszedł do natarcia. Zasypywał rebego pytaniami tego rodzaju:

– Niech rebe powie, dlaczego w Księdze Koheleta jest użyta liczba pojedyncza czasownika w stosunku do podmiotu, który występuje w liczbie mnogiej, na przykład: „Jako muchy zdechłe zasmradza i psuje olejek aptekarski” zamiast „zasmradzają”.

Na to rebe odpowiedział pytaniem: – A dlaczego w Księdze Koheleta stoi jak byk: „Pamiętaj tedy na stworzycieli swoich”, zamiast „swego stworzyciela”. Dlaczego dla odmiany użyta została liczba mnoga, nie zaś pojedyncza?

Wtedy egzaminator naskoczył na rebego z boku: – Gdzie występuje zdanie: „I przechodzili od narodu do narodu”?

Rebe lekko się zmieszał. Był jakby nawet zawstydzony, nim znalazł odpowiedź: – To zdanie pochodzi z modlitwy: „Wysławiajcie Pana, wzywajcie imienia jego”.

Młody egzaminator nie ustępował jednak. A gdzie stoi „Wysławiajcie Pana”? Rebe zmieszał się jeszcze bardziej. – Chyba to będzie gdzieś w Psalmach. – Wtedy rudzielec parsknął śmiechem: – Niech mi rebe nie poczyta tego za złe, ale to nie stoi gdzieś tam w Psalmach. To stoi raz w Psalmach i bez ujmy dla rebego, jako też dla wszystkich Żydów, w Diwrej Hajamim135.

Dla rebego był to cios śmiertelny. Grube krople potu wystąpiły mu na czole. Był zupełnie złamany. Wycierając spoconą twarz, tak powiedział do dzieci: – Ten młodzieniec jest zwykłym krętaczem. – W duchu zaś tak sobie pomyślał: „Jeśli weźmie na egzamin narzeczonego in spe136, to koniec pieśni. Ze ślubu nici”. A że sam był zainteresowany tym, aby związek doszedł do skutku, albowiem i jemu przypadała pewna suma pieniężna za swatanie, wpadł na pomysł, aby za szeroką kanapką, na której miał siedzieć Herszl podczas egzaminu, ukrył się Szolem, jego młodszy braciszek. Rodzice przyszłych małżonków rozsiedli się wokół półokrągłego stołu i rudy młodzieniec wziął narzeczonego na spytki. W tym samym czasie matka szykowała stół. Pojawiły się ciastka i wódka. Była widocznie pewna, że egzamin pójdzie gładko.

– No i powiedz mi ty, młodzieńcze, gdzie to jest napisane: „Zewsząd go straszyć będą strachy, a nacierać będą na nogi jego”?

– W Księdze Hioba! – Zza kanapy doszedł na czas cichy szept suflera. Narzeczony powtórzył to gromkim głosem.

– Faktycznie. Rzeczywiście. A może teraz powiesz mi, gdzie jeszcze w Tanachu znajduje się słowo o tym samym rdzeniu? – Rudzielec mnoży pytania. – W Psalmach! – Piskliwy szept suflera dochodzi w porę do narzeczonego, a ten dokładnie powtarza.

– W takim razie z Tanachem się załatwiliśmy – powiada egzaminator i łapczywym okiem zerka na stół, przy którym krząta się matka, malutka Chaja Estera. Właśnie stawia na stół konfitury. – A teraz zajmiemy się trochę gramatyką. Co to za czasownik „zgubili”? Co to za tryb? W jakiej liczbie występuje? Co to za czas? – A mały Szolem schowany za kanapą szeptem podpowiada i narzeczony powtarza jak papuga. Odpowiedzi wypadły na celująco.

– Dosyć! Wystarczy już – powiedział egzaminator. Był kontent. Zacierał ręce. Łypał oczami na suto zastawiony stół. I zwróciwszy się do ojca przyszłej narzeczonej, który promieniał z wielkiego zadowolenia, tak powiedział: Należy się panu mazł tow137! Na własne uszy przekonał się pan, że chłopak obkuty jest na blachę. Teraz możemy już chyba coś przekąsić…

Czy rodzice zdawali sobie sprawę z odegranej komedii? Czy tylko rebe i narzeczony byli wtajemniczeni w sprawę? A może egzaminator poznał się na podstępie? Trudno odpowiedzieć na to pytanie. W każdym razie obie zainteresowane strony były zadowolone. Na pewno żadna ze stron nie została tutaj oszukana.

Teraz przechodzę do historii z zegarkiem. Zaraz po egzaminie matka pojechała do Wasilkowa obejrzeć narzeczoną. Dziewczyna przypadła jej do gustu, była do rzeczy. Podpisano akt zaręczyn. Potłuczono talerze, wypito wódkę, a przyszły teść dał Herszlowi w prezencie srebrny zegarek. Narzeczony nie mógł oderwać od niego oczu. Sześćdziesiąt razy na godzinę spoglądał na niego. Jeśli chciałeś zasłużyć na mycwę, to nic, tylko pytaj o godzinę. Pilnował tego zegarka jak źrenicy oka. Przed pójściem spać nie wiedział, gdzie go położyć. W sobotę, nim się wybrał do bóżnicy, nie mógł zdecydować się, w której szufladzie komody ma go umieścić. Na myśl, że mogą go skraść, drżał ze strachu.

 

I oto pewnego pięknego dnia zechciało się Herszlowi, młodzieńcowi znanemu ze skłonności do pedanterii, wyczyścić garnitur. W modzie były wówczas trykotowe ubrania. A trykotu, jak zapewne wiecie, czepia się kurz. Miał Herszl taką laskę z bambusa, a bambus, jak wiecie, łatwo się gnie. Tą bambusową laską zaczął strzepywać kurz z garnituru. Trzepał ze wszystkich sił. Solidnie, dokładnie, uczciwie. Tylko zapomniał na śmierć, że w kieszeni garnituru leży zegarek. Rozumie się, że z zegarka pozostały szczątki. Proszek ze srebra, porcelany i szkła. Pozostała też masa maleńkich kółek. I wtedy narzeczony zapłakał. Żadne próby pocieszenia go nie odniosły skutku. Nawet obietnica kupienia mu nowego zegarka. Na widok jego zmartwionej twarzy serce ściskało się z bólu.

Nasz nowy bar micwa, Szolem, uważał się za takiego samego młodzieńca, jakim był w swoim czasie jego brat Herszl. Miał wtedy Szolem trzy wielkie pragnienia. Chciał mieć taki sam woreczek na tefilin, jaki miał jego brat Herszl, taki zegarek i narzeczoną. Wyobrażał ją sobie nie inaczej, jak tylko w postaci królewny. Miała to być dziewczyna tak piękna jak owe wspaniałe i cudowne dziewczęta, o których opowiadał dawny jego kolega Szmulik. Doskonale ją sobie wyobrażał. Dokładnie ją bowiem oglądał w swoich częstych snach. Pewnego dnia, wkrótce po uroczystości, zobaczył ją na jawie. Od pierwszego wejrzenia zakochał się. Napiszę o tym w następnym rozdziale.

33. Pierwsza miłość

Roza Berger. Szulamit z Pieśni nad Pieśniami. Chaim Fruchsztejn – groźny rywal. Skrzypiące sztyblety i język francuski. Gra na skrzypcach. Rozkoszne marzenia

Gdyby Szolem nie spotykał się z nią często w późniejszych latach swego życia, gotów byłby przysiąc, że ta, która go oczarowała i podbiła, gdy miał zaledwie czternaście lat, była tylko wytworem wybujałej wyobraźni. Miała na imię Roza. Szolem nigdy nie widział, aby przechadzała się sama po mieście. Zawsze otaczali ją liczni adoratorzy. Zawsze przebywała w gronie młodzieńców, i to z najbogatszych i najznakomitszych rodzin żydowskich. Także w towarzystwie chrześcijan. Bywała i w kręgu oficerów. Rosyjski oficer spaceruje z Żydówką. Słyszeliście?! Taki spacer stanowił wielką sensację. W mieście kipiało. Nie każda młoda Żydówka mogła sobie na coś podobnego pozwolić. Nie każdej Żydówce miasto było skłonne to wybaczyć. Roza stanowiła wyjątek. Tylko ona grała na pianinie. Ona jedynie mówiła po francusku. Mówiła głośno i głośno się śmiała. Roza to nie byle kto. Jest panną z najlepszego domu. Jej ojciec to jeden z najbogatszych i najznakomitszych Żydów w Perejasławiu.

Arystokrata pełną gębą. W młodości, opowiadają ludzie, golił się wbrew zakonowi. Dziś jest już stary i siwy. Nosi brodę, okulary, pod oczyma ma worki. Podobne woreczki ma także Roza. Odziedziczyła je. Trzeba przyznać, że jest jej z tym do twarzy. Wraz z jedwabnymi brwiami, żydowsko-greckim noskiem i jasnobiałą cerą stanowią jakąś harmonijną całość. Jej zgrabna figura podbiła serce obiecującego, ładnego i wiecznie marzącego chłopca chederowego, Szolema, syna Nachuma. Od pierwszego spojrzenia jej cudownych niebieskich oczu Szolem zakochał się na zabój. Pokochał tę Sulamit pierwszą, płomienną i świętą miłością czternastoletniego niewinnego chłopca.

Tak! To Sulamit. Tylko Szulamit z Pieśni nad Pieśniami posiadała takie piękne, takie boskie oczy. Tylko Szulamit z Pieśni nad Pieśniami potrafi swoim spojrzeniem tak słodko i miłośnie, tak głęboko zapaść w serce. Mogę Was, drodzy czytelnicy, zapewnić, że na Szolema Roza spojrzała tylko raz. No, może najwyżej dwa. I to mimochodem, pewnego sobotniego dnia na ulicy. Spacerowała w otoczeniu całej watahy kawalerów. Wśród nich był pewien szczęściarz, Chaim Fruchsztejn.

Chaim to synek Josy Fruchsztejna. Jedynaczek. Ma bardzo krótkie nogi. Za to nos szczególnie długi. A na nim czerwone „porzeczki”. Zęby, rzekłbym, przeraźliwie duże. Ubierał się jak dandys, stuprocentowy modniś. Sztyblety138 lakierowane, skrzypiące. Obcasy wysokie, bardzo wysokie. Chciał uchodzić za wysokiego. Kamizelka biała jak śnieg. Włosy gładko zaczesane. Pośrodku przedziałek. Jak gąbka nasączony perfumami. Zapach przeróżnych kremów, wód kolońskich i innych pachnideł czuć było od niego na kilometr.

Ten to Chaim był najszczęśliwszy spośród wszystkich adoratorów Rozy. Jego to właśnie uznało miasto za jej narzeczonego. Uchodził za oblubieńca Rozy. Dlatego, że był synem Josy Fruchsztejna. A Jose Fruchsztejn to bogacz. Bogacze to równi partnerzy. Zwłaszcza gdy chodzi o związek małżeński. Poza tym Chaim był jedynym na cały Perejasław młodzieńcem, który mówił po francusku. On mówił po francusku i Roza mówiła po francusku. Czyż mogła być wobec tego lepsza para? I jeszcze jedno: ona grała na pianinie, a on na skrzypcach. I gdy we dwoje grają, to zostaw, człowieku, wszystko, co posiadasz, i wal bez namysłu pod ich okno. Warto doprawdy stać całą noc, aby posłuchać, jak grają.

Szolem nieraz stawał w letnie wieczory pod oknem Rozy i słuchał boskich melodii, wydobywanych jej ślicznymi palcami z czarnego błyszczącego fortepianu. Słuchał też niebańskich dźwięków, które Chaim Fruchsztejn wyciągał z delikatnych strun swoich skrzypiec. Tylko „ach” i tylko „och”! Możecie sobie wyobrazić, co Szolem wtedy przeżywał. Rozpływał się ze szczęścia i jednocześnie umierał ze zgryzoty. Błogosławił i przeklinał. Rozkoszował się muzyką i cierpiał, że to ktoś inny gra z Rozą. Błogosławił ręce, które potrafią wydobyć z instrumentów takie słodkie, urocze dźwięki, takie anielskie melodie. Przeklinał dzień, w którym przyszedł na świat w rodzinie Rabinowiczów, a nie Fruchsztejnów. Klął na czym świat stoi, że Chaim Fruchsztejn jest synem bogacza a on, niestety, synem biedaków. Nie mógł doprosić się swoich rodziców, aby kupili mu lakierowane skrzypiące sztyblety na wysokich obcasach. Co gorsze, jego buty były już mocno sfatygowane. Obcasy poskręcane, zelówki zdarte. A gdyby nawet zdobył się kiedyś na odwagę i powiedział, że chce mieć lakierowane sztyblety, usłyszałby tylko: – A po co? – A gdyby jeszcze dodał, że chce, aby jego buty skrzypiały, to nie ulega wątpliwości – dostałby w twarz.

Jakby to było dobrze, gdyby zdobył skarb! Ten skarb, o którym jego woronkowski przyjaciel, sierota Szmulik, naopowiadał tyle pięknych bajek. Głupstwo! Nie ma żadnego skarbu. A może gdzieś tam skarb jest, ale trudno go odnaleźć. Jest dobrze ukryty. Nim dotrzesz do niego, jeszcze głębiej schowa się w ziemię. I znowu przeklął Szolem dzień swoich urodzin. Dlaczego urodził się w rodzinie poczciwych Rabinowiczów? I jeszcze bardziej znienawidził krótkonogiego Chaima Fruchsztejna o długim, upstrzonym czerwonymi porzeczkami nosie. Za to, że Bóg obdarzył Chaima trzema wspaniałymi rzeczami: sztybletami, znajomością francuskiego i umiejętnością gry na skrzypcach.

Nieszczęsny Szolem dał słowo, co więcej, przysiągł pod oknem Rozy, przy świetle księżyca, przy wtórze dochodzących z okna niebiańskich melodii, że natychmiast zacznie się uczyć gry na skrzypcach. Będzie grał jak ten szczęściarz Chaim Fruchsztejn. Nie! Swoją grą zapędzi w kozi róg dziesięciu takich Fruchsztejnów. I będzie się uczył francuskiego. Przy Bożej pomocy będzie mówił po francusku niczym Chaim Fruchsztejn. A być może prześcignie go nawet. I wtedy uda się do domu Rozy. Przemówi do niej słowami z Pieśni nad PieśniamiSzuwi, szuwi, Szulamit – wróć, wróć Szulamit, spójrz na mnie, posłuchaj, jak gram na skrzypcach! – I przeciągnie smyczkiem po strunach. Gdy jego Sulamit to usłyszy, ze zdziwieniem zapyta: – Skąd umiesz grać? – A on odpowie: – Z siebie! Sam się nauczyłem. – Chaim Fruchsztejn zdębieje. Z zazdrością na pewno podejdzie do Rozy, aby szepnąć jej coś po francusku. Wtedy wtrąci się Szolem. W pół słowa przerwie mu, i to po francusku: – Uważaj pan, panie Chaimie, na język, którym się posługujesz. Ja rozumiem każde słowo. – I Chaim zdębieje wtedy na fest. Roza-Szulamit zaś wstanie z krzesła, weźmie pod ramię Szolema i powie tylko jedno słowo: – Chodźmy!

Pójdą wówczas na spacer we dwoje. Roza i on. Po promenadzie Perejasławia. I będą rozmawiać po francusku. A sznur kawalerów z Chaimem Fruchsztejnem na czele będzie za nimi postępował. Ludzie w mieście będą pytać: – Co to za szczęśliwa parka? Ależ to Roza ze swoim wybrańcem! A któż to jest, ten jej wybraniec? Jej wybraniec to mistrz Tanachu z Woronki. To ten znakomity kaligraf, Szolem, syn Nachuma, Szolem Rabinowicz! – Szolem to wszystko słyszy. Jednak, jakby nigdy nic, idzie dalej pod rączkę z piękną Rozą. Wpatruje się w jej niebieskie oczy. Oczy Rozy cudownie skrzą się wesołymi iskierkami. Czuje ciepło jej dłoni. Słyszy, jak serce bije mu w piersiach. Tik, tak, tik, tak! A jego buty skrzypią. To już przechodzi wyobraźnię, to graniczy już z cudem.

A co do gry na skrzypcach i konwersacji po francusku, sprawa jest jasna. Po prostu nauczył się. Tak długo pracował, aż opanował obie dziedziny. Ale z butami sprawa jest dość dziwna. Skąd to skrzypienie? Czyżby i one same nauczyły się tej sztuki? A może to się tylko jemu tak wydaje? I zaczyna przytupywać. Obiema nogami. Mocno, coraz mocniej i nagle obrywa od brata, z którym śpi w jednym łóżku: – Czego wierzgasz nogami jak koń? – Szolem zrywa się. Czyżby to był tylko sen?

Nie przestaje śnić na jawie. Sen przeplata się z jawą. Fantazja i rzeczywistość. Szolem nie ma pojęcia, jak długo to trwa. Aż pewnego dnia zawitał do miasta nieoczekiwany gość. Straszliwy gość. Na imię mu epidemia. Prawdziwa zagłada. Nad miastem jakby rozszalał się huragan. Wszystko się wali. Wszystko wywrócone do góry nogami. Śmierć nawiedza domy. Nie ominęła również domu Nachuma Rabinowicza. Poszła wtedy w niepamięć piękna Szulamit-Roza. Ulotniła się gdzieś miłość do ślicznej dziewczyny. Minęła jak sen. Jak igraszka wyobraźni. Jak wczorajszy dzień.

Tym gościem była cholera.

34. Cholera

Epidemia. Masażyści. Babcia Minda komenderuje. Porusza niebo i ziemię. Wzywa na pomoc zmarłych. Współpracuje z lekarzami. Śmierć matki. W sobotę nie wolno płakać

Zaczęło się to na początku lata, tuż po święcie Pesach. Początkowo jakby nie na serio. Później jednak, w czasie święta Szawuot139, gdy owoce już dojrzały, a zielony agrest tak staniał, że sprzedawano go za pół darmo, rozkręciło się to i przybrało poważne rozmiary. Coraz częściej rozlegały się takie słowa, jak epidemia, zagłada, cholera. Słowo „cholera” wypowiadało się nie inaczej, jak tylko z jednoczesnym splunięciem. Na miasto padł strach. Zawisła nad nim groza.

Rzecz oczywista, że strach ogarnął jedynie ludzi dorosłych. Tylko starszych. Z dziećmi sprawa miała się wręcz przeciwnie. Dla nich było to prawie święto. Zaczęto zwracać większą uwagę na to, co jedzą i piją. Codziennie rano badano je. Obmacywano im główki. Sprawdzano języki. W końcu zamknięto chedery i dzieci puszczono do domu. Miało już tak być, aż Bóg ulituje się nad miastem, a epidemia wróci tam, skąd przyszła. Ale epidemia nie chciała opuścić miasta. Cholera rozszalała się na dobre.

Mieszkańcy miasta nie zasypiali jednak gruszek w popiele. Robili wszystko, co było w ich mocy. Przede wszystkim wzięli się do tak zwanych masaży. Szybko utworzono grupy masażystów. Ich zadanie polegało na tym, że gdy tylko dostrzegli człowieka, któremu zrobiło się niedobrze, natychmiast kładli go na ławę. Rozbierali i dawaj masować. Tymi masażami niemało ludzi uratowali od śmierci. Do grupy masażystów zapisali się najszacowniejsi obywatele miasta. Całe miasto zostało podzielone na dzielnice. Każdy rewir miał swoich masażystów. Autor niniejszej autobiografii odnosił się do nich z ogromnym szacunkiem. Podziwiał ich. Uważał ich za prawdziwych bohaterów. Ludzie ci nie znali strachu. Nie bali się ani cholery, ani śmierci. Podtrzymywali się wzajemnie na duchu. Uśmiechali się, wypijali lechaim140 i składali sobie życzenia: – Oby Bóg wszechmogący ulitował się nad ludźmi. Oby epidemia wygasła.

 

Oczywiście Rabinowicze także znaleźli się w grupie masażystów. Nachum Rabinowicz miał co wieczór, po powrocie ze swojego rewiru, wiele do opowiadania. Przynosił mnóstwo nowin. A to kogo dziś masował, a to ilu dziś wymasował. Kogo w ogóle wymasował, a kogo nie. Wszyscy domownicy otaczali go kołem i na stojąco wysłuchiwali jego relacji. Patrzyli na niego z podziwem i szacunkiem. Maleńka Chaja Estera łamała sobie palce i patrząc na czeredę dzieci zebranych w pokoju, rzucała mimochodem: – Oby, nie daj Bóg, nie zawlókł tej choroby do domu. – Na to zwykle Nachum odpowiadał z uśmiechem: – Cholera nie jest znów taką chorobą, którą można zawlec. Komu sądzona, tego i w domu dopadnie.

Widocznie maleńkiej Chai Esterze była sądzona. Pewnego pięknego poranka wstała z łóżka i opowiedziała swojej teściowej, babci Mindzie, dziwny sen, jaki miała tej nocy. Śniło się jej, że jest piątkowy wieczór. Właśnie odmawiała nad świecami błogosławieństwo, gdy nagle do pokoju weszła Fruma Sara Srybnicka. Ta sama, która przed tygodniem zmarła na cholerę. Podeszła do świec i dmuchnęła na nie. Tfu! Wszystkie świece zgasły. Wysłuchawszy jej relacji z dziwnego snu, babcia Minda po prostu wyśmiała ją. Jak zwykle, korzystnie dla Chai Estery wyjaśniła znaczenie snu. Jednak na twarzach obu kobiet najwyraźniej zarysował się cień strachu. Zaraz potem Chaja Estera położyła się do łóżka. Kazała podać sobie lusterko i przyjrzawszy się swemu odbiciu, tak powiedziała do babci Mindy: – Teściowo, jest niedobrze! Przyjrzyj się tylko moim paznokciom. – Rzecz jasna, babcia Minda wyśmiała ją. Odczyniła wszystkie złe uroki. Precz przegnała wszystkie złe moce. Po cichu jednak posłała starsze dzieci po ojca, który w tym czasie był zajęty masowaniem w swoim rewirze. I nie czekając na powrót ojca, wstawiła do pieca duże naczynie z wodą i zabrała się do ratowania chorej. Robiła wszystko, co tylko w ludzkiej mocy. Nie zapomniała też posłać po doktora Kozaczkowskiego, najlepszego lekarza w mieście.

Kozaczkowski to chrześcijanin. Mężczyzna ogromnej tuszy o czerwonej twarzy. O nim Żydzi znający się na rzeczy mówili, że jest tak zdrowy, że pewnego dnia kipnie w marszu. I nie bacząc na to, że doktor Kozaczkowski był rzeczywiście najlepszym lekarzem w mieście, babcia Minda sprowadziła również Jenkla. Był to Żyd, który zajmował się leczeniem chorych. Z nim jakoś łatwiej było się dogadać. Jenkl znał się na leczeniu, chociaż był tylko felczerem. Jednak kołnierzyk nosił sztywny jak prawdziwy doktor. Recepty też wypisywał iście po doktorsku. Po łacinie czytał jak prawdziwy doktor i pieniądze też brał jak prawdziwy doktor. Gdy dostawał do ręki monetę, nawet nie patrzył. Brał ją jakby od niechcenia. Obmacywał ją w kieszeni i starał się odgadnąć, jaką ma wartość. Jeśli miała małą wartość, natychmiast kazał sobie dać inną. Robił to jednak delikatnie. Uśmiechał się przy tym, gładził sobie włosy na głowie i poprawiał bez przerwy okulary na nosie.

Z nim to babcia Minda zamknęła się na naradę w swoim alkierzyku. Młodsze dzieci wcześniej wyprawiła na dwór. Długo naradzali się szeptem. Trwało to aż do nadejścia ojca. I gdy ten wreszcie zjawił się ledwie żywy, babcia Minda naskoczyła na niego i dała mu porządny wycisk. Wyjaśnienia ojca wypadły bardzo śmiesznie. Istna komedia. Kto nie widział babci Mindy w owych dniach, ten doprawdy nie widział nic równie wspaniałego. Babcia – dowódca! Babcia – marszałek polny! Na głowie nosiła swoją jedwabną chustkę, na której były namalowane srebrne jabłka. Oba końce chusty wiązała z tyłu głowy. Wełniane rękawy brunatno-czekoladowej sukni nosiła zakasane. Czarny rypsowy141 fartuch i umyte do czysta ręce oraz stara, pomarszczona i surowa twarz babci Mindy nadawały jej jakiegoś uroczystego wyglądu. Trudziła się i krzątała, jakby była na jakimś weselu, a nie przy ciężko chorej synowej, która w szponach cholery zmagała się ze śmiercią. Wyglądało na to, że to nie matka, Chaja Estera, ale ona, babcia Minda, walczy za nią. Ona toczy bój z aniołem śmierci, który trzepotem skrzydeł dawał już znać o swoim nadejściu. Już go słychać, choć jeszcze nie było widać. Dzieci jeszcze nie zdawały sobie sprawy z tego, co się dzieje. Instynktownie czuły jednak, że to coś poważnego. Coś wielkiego, coś takiego, co dla nich stanowi tajemnicę. Mogły z twarzy babci Mindy wyczytać: „Śmierć chce zabrać dzieciom matkę, ale ja, z bożą pomocą, do tego nie dopuszczę!”. A jeśli ona tak mówi, to można jej wierzyć. Jej trzeba wierzyć!

Któregoś dnia, gdy doktor Kozaczkowski przyszedł do chorej i widocznie stwierdził, że z nią już jest krucho, albowiem jego zwykle czerwona twarz jeszcze bardziej poczerwieniała, babcia Minda natychmiast zebrała wszystkie dzieci. Ustawiła je w jednym szeregu, od najstarszego począwszy, a był to już kawaler z bródką, i na najmłodszym skończywszy. A najmłodsze dziecko to dziewczynka licząca roczek. Gdy doktor Kozaczkowski wyszedł z pokoju chorej, babcia padła do nóg, wycałowała jego ręce i podprowadziła do dzieci: – Popatrz pan, kochany i wielmożny panie, ile to robaczków, ile sierot zostawi po sobie chora, jeśli, nie daj Bóg, umrze. W imię sprawiedliwości zlituj się pan, wielmożny panie, nad tymi robaczkami, nad tymi owieczkami! – Odniosłem wrażenie, że słowa te były w stanie wzruszyć nawet kamień. Wzruszyły też do głębi doktora Kozaczkowskiego. Rozłożył ręce i powiedział: – Co jeszcze mógłbym zrobić? Robię wszystko, co mogę. Oto kogo należy prosić. – Tu wskazał palcem na niebo. – Boga, jego trzeba prosić! – Nie tego jednak potrzebowała babcia Minda. Za takie rady tylko wielmożnemu panu podziękować. Nie jest jej potrzebny jako pośrednik między Bogiem a nią. Do Boga sama zna drogę. Była już w bóżnicy. Zapewniła już sobie odpowiednich ludzi do odmawiania psalmów przez całą dobę. Na cmentarzu też już była. Wzywała zmarłych na pomoc. Nad grobem lamentowała: – Taka matka jak żona mego syna Nachuma nie powinna umrzeć. Taka porządna i bogobojna kobieta jak Chaja Estera nie może i nie powinna umrzeć! Nie! Boże kochany! Tyś przecież Bóg dobry. Ty tego nie zrobisz.

Umarła. Dla dzieci była to już druga śmierć po zgonie rebego Mojszy rzezaka. Bardziej tę śmierć odczuwały, aniżeli ogarniały rozumem. Mocno, bardzo mocno je zabolała. Prawda, że Chaja Estera była bardziej surowa od innych matek. Nie da się zaprzeczyć, że często się od niej obrywało. Mówiła: – Dzieci nie powinny być przesadnie ciekawe. Dzieci nie powinny plątać się pod nogami. Nie powinny szczerzyć zębów i rechotać. – Innymi słowy, dzieci nie powinny się śmiać. Ale dzieci lubiły się właśnie śmiać. Bo jak tu się nie śmiać, gdy człowieka śmiech po prostu rozsadza. Drogo je ten śmiech kosztował. Płaciły za niego naciągniętymi uszami i czerwonymi policzkami. Matka, chociaż maleńka, twardą miała rączkę. Mocno dała się im we znaki.

Teraz jednak dzieciarnia zapomniała o szturchańcach, kuksańcach i innych sposobach bicia. Wspominano raczej, jak matka zwykła była wkładać rękę do kieszeni fartucha, aby wyciągnąć stamtąd po grosiku dla każdego dziecka. Jak na początku każdego miesiąca częstowała je kiszoną kapustą z miodem. Jak nie odstępowała ani na chwilę od łóżka dziecka, gdy zachorowało. Jak czule obmacywała ich główki. Jak sprawdzała ich puls, pieściła i głaskała po policzkach. Jak na święta szyła im ubranka. Jak kąpała je i myła. Jak wesoło śmiała się przy uczcie sederowej w święto Pesach, gdy po wypiciu wina z czterech kielichów szumiało im trochę w głowie. I wspominały jeszcze wiele innych rzeczy.

Dzieci leżały z głowami wtulonymi w poduszki i zanosiły się płaczem. Ich rozpacz jeszcze wzmogła się, gdy zobaczyły, że ojciec płacze. Kto to słyszał, żeby ojciec płakał! Tego jeszcze nie było. Gdy jednak spostrzegły, jak babcia Minda lamentuje, jak śpiewnie się modli, jak spiera się z Bogiem, to mimo woli, bez względu na żałobę, cień uśmiechu pojawił się na ich twarzach. Babcia Minda tak bowiem rozmawiała z Panem Bogiem – Dlaczegoś mnie nie zabrał zamiast tej młodej gałęzi, tej, bez uroku, matki tylu robaczków? – To porównanie dzieci do robaczków wywołało w nich śmiech nie do opanowania. Dlaczego właśnie robaczki?

Wtem otwierają się drzwi i stryj Pinie ze swoimi dwoma synami wpada jak wicher. Przychodzi wprost ze starej bóżnicy. Tam stryj Pinie chodzi na modły. Już od progu wyrzuca z siebie gromkie powitanie: – Dobrej soboty! – Zauważywszy, że wszyscy zebrani w pokoju płaczą, podnosi krzyk. Ma to za złe ojcu i babci Mindzie. Wsiada na nich: – Co tu się dzieje? Zmysły potraciliście? Zapomnieliście, że dziś mamy sobotę? W sobotę nie wolno płakać! Nachumie, co ty wyrabiasz? Nie wolno! Dziś jest sobota! Cokolwiek by nie było, sobota jest najważniejsza! – Sam zaś odszedł na bok i zaczął udawać, że wyciera sobie nos. Ukradkiem spojrzał w stronę, gdzie leżała matka przykryta czarnym suknem. Szybko wytarł oczy, aby nikt nie dostrzegł, że płacze. Nie zdołał jednak ukryć drżenia głosu. Mówił już inaczej. Bardziej miękko, bardziej łagodnie. – Posłuchaj mnie, Nachumie! Wystarczy! Za dużo na siebie bierzesz! Już dosyć! Nie wolno! Dziś sobo…

Stryj Pinie nie był w stanie wypowiedzieć słowa „sobota”, bowiem łzy, które przez cały czas połykał, nagle stanęły mu w gardle. Nie mógł się już dłużej powstrzymać. Przypadł do stołu i rozpłakał się jak dziecko. Cienkim głosem zawołał:

– Chajo Estero! Chajo Estero!

132tefilin – dosłownie: modlitwy; nazwa dwóch skórzanych pudełeczek zawierających wypisane na pergaminie modlitwy – przepisy, które mężczyźni od trzynastego roku życia wkładają na głowę i lewą rękę podczas modlitwy porannej w dni powszednie. [przypis edytorski]
133jucht – wyprawiona skóra bydlęca. [przypis edytorski]
134minjan – dziesięciu Żydów, zgromadzenie niezbędne do odprawienia zbiorowych modłów w bóżnicy. [przypis tłumacza]
135Diwrej Hajamim(Diwrej Hajomim) – Księgi Kronik, także nazwa kroniki. [przypis tłumacza]
136in spe (łac.) – w przyszłości (co do której ma się nadzieję, iż ona się spełni). [przypis edytorski]
137Mazł tow! (hebr.) – „Szczęścia! Powodzenia!”. [przypis tłumacza]
138sztyblety – krótkie buty męskie z wszytymi po bokach cholewy kawałkami gumy. [przypis edytorski]
139Szawuot (Szwues) – święto objawienia Tory na górze Synaj, jednocześnie święto pierwszych zbiorów. [przypis tłumacza]
140Lechaim! – toast przy wznoszeniu kielicha. [przypis tłumacza]
141rypsowy – wykonany z rypsu, rodzaju prążkowanej tkaniny. [przypis edytorski]

Other books by this author