Free

Życie Henryka Brulard

Text
Author:
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział XL

Pani Le Brun, dziś margrabina de [Grave], powiadała mi, że wszyscy mieszkańcy tego małego salonu zdumieni byli moim zupełnym milczeniem. Milczałem przez instynkt, czułem, że nikt by mnie nie zrozumiał. Tym gębom mówić o moim tkliwym uwielbieniu dla Bradamanty! Owo milczenie było najlepszą polityką, był to jedyny sposób, aby zachować trochę osobistej godności.

Jeśli kiedy jeszcze spotkam tę inteligentną kobietę, muszę ją wziąć na spytki, iżby mi powiedziała, czym byłem wówczas. W istocie, nie wiem. Mogę jedynie notować stopień szczęścia, jakiem odczuwał. Ponieważ zawsze grzebałem się później w tych samych ideach, jak zgadnąć mój stosunek do nich wówczas? Studnia miała dziesięć stóp głębokości, za każdym rokiem przydawałem pięć stóp; teraz, przy stu dziewięćdziesięciu stopach, jak zyskać obraz tego, czym była w lutym 1800, wówczas gdy miała tylko dziesięć stóp?

Podziwiano mego kuzyna Mure (wyblakłego szefa z Ministerium Handlu), istotę na wskroś prozaiczną, dlatego że wracając wieczór koło dziesiątej do domu pana Daru (ulica de Lille nr 505), szedł pieszo, aby wstąpić na ulubione ciasteczka na rogu ulicy Gaillon.

Ta prostota, ta naiwność łakomstwa, które by mnie rozśmieszyły dziś w chłopcu szesnastoletnim, przepełniały mnie zdumieniem w 1800. Nie wiem nawet, czy jednego wieczora nie wyszedłem w ową straszliwą wilgoć paryską, której nienawidziłem, aby zajść na te same ciasteczka. Było to trochę dla przyjemności, a wiele dla chwały. Przyjemność była nędzna, a chwała, zdaje się, także; jeżeli ktoś zwrócił uwagę, ujrzał w tym z pewnością jedynie płaskie naśladownictwo. Byłem daleki od naiwnego wyznania pobudek tego kroku; byłbym ja z kolei oryginalny i szczery i może moja wyprawa o dziesiątej wieczór wyłudziłaby uśmiech tej znudzonej rodzinie.

Choroba, która kazała doktorowi Portal drapać się na moje trzecie piętro w pasażu Sainte-Marie (ulica du Bac), musiała być poważna, bo straciłem wszystkie włosy. Nie omieszkałem kupić peruki, a mój przyjaciel Edmund Cardon nie omieszkał jej pewnego wieczora zarzucić na karnisz u portiery w salonie swojej matki.

Cardon był bardzo szczupły, bardzo wysoki, doskonale wychowany, bardzo bogaty, o miłych manierach, cudowna lalka, syn pani Cardon, pokojówki królowej Marii Antoniny.

Cóż za kontrast między Cardonem a mną! Mimo to zbliżyliśmy się. Byliśmy przyjaciółmi w czasie bitwy pod Marengo, był wówczas adiutantem ministra wojny Carnota; pisywaliśmy do siebie aż do 1804 lub 1805. W 1815 ten chłopiec wykwintny, szlachetny, uroczy strzelił sobie w łeb, widząc, że aresztują marszałka Neya, jego powinowatego. Nie był skompromitowany w niczym, było to zupełnie przelotne szaleństwo spowodowane bezgraniczną próżnością dworaka, który nagle miał marszałka i księcia za kuzyna. Od 1803 lub 1804 kazał się nazywać Cardon de Montigny, przedstawił mnie swojej żonie, bogatej i eleganckiej, jąkającej się nieco, która robiła wrażenie przestraszonej żywiołową energią tego allobrockiego górala. Syn tego dobrego i miłego chłopca nazywa się pan de Montigny, jest radcą czy audytorem przy Sądzie Apelacyjnym w Paryżu.

Ach, ileż dobrego zrobiłaby mi wówczas dobra rada! Ile dobrego zrobiłaby ta sama dobra rada w 1821! Ale, do diabła, nigdy mi jej nikt nie użyczył. Zrozumiałem to około 1826, ale było już prawie za późno, zresztą zanadto byłoby to sprzeczne z mymi przyzwyczajeniami. Widziałem później jasno, że to jest sine qua non w Paryżu, ale też byłoby mniej prawdy i oryginalności w moich pomysłach literackich.

Co za różnica, gdyby pan Daru lub pani Cambon byli mi powiedzieli w styczniu 1800: „Drogi kuzynie, jeżeli chcesz mieć jakieś znaczenie w społeczeństwie, musi dwadzieścia osób mieć interes w tym, aby dobrze mówić o tobie. Wybierz sobie tedy salon, nie zaniedbaj bywać tam w każdy wtorek (jeśli taki jest dzień przyjęć), staraj się być miły lub przynajmniej bardzo grzeczny dla każdej z osób, które bywają w tym salonie. Będziesz czymś w świecie, będziesz miał nadzieję zdobyć uroczą kobietę, kiedy będziesz miał poparcie dwóch lub trzech salonów. Po dziesięciu latach stałości salony te, jeżeli je wybierzesz w naszej sferze, doprowadzą cię do wszystkiego. Najważniejsze to stałość: nie opuścić żadnego wtorku”.

Oto czego mi wiecznie brakło. Oto sens wykrzyknika pana Delécluze (z „Debatów” około 1828): „Gdybyś pan miał więcej wychowania!”.

Musiał widocznie ten zacny człowiek być bardzo przejęty tą prawdą, bo był wściekle zazdrosny o kilka powiedzeń, które ku memu wielkiemu zdziwieniu zrobiły wielki efekt, na przykład u niego: „Bossuet to bufon serio”.

W 1800 rodzina Daru przebywała ulicę de Lille i szła na pierwsze piętro do pani Cardon, eks-pokojowej Marii Antoniny, bardzo radej, że ma protekcję dwóch komisarzy wojennych tak wpływowych, jak pan Daru, komisarz-intendent, i Marcjal Daru, prosty komisarz. Tak tłumaczę ten stosunek dziś i źle robię; z braku doświadczenia nie mogłem sądzić o niczym w 1800. Proszę tedy czytelnika, aby nie przywiązywał wagi do tych tłumaczeń, które mi się wyrywają w 1836: to jest powieść mniej lub więcej prawdopodobna, to już nie historia.

Byłem tedy lub raczej zdawało mi się, że jestem bardzo dobrze przyjęty u pani Cardon w styczniu 1800.

Grano tam w szarady z przebieraniem, żartowano bez ustanku. Biedna pani Cambon nie zawsze tam przychodziła; wesołość ta raniła jej boleść, z której umarła w kilka miesięcy później.

Pan Daru (później minister) wydał właśnie Kleopedię, zdaje mi się, mały poemacik w rodzaju jezuickim, to znaczy w rodzaju poematów łacińskich fabrykowanych przez jezuitów około 1700. Zdawało mi się to płaskie i gładkie; jest już dobrych trzydzieści lat, jak to czytałem.

Pan Daru, człowiek bez talentu (ale odgaduję to w wielkim sekrecie, dopiero pisząc to), był bardzo dumny z tego, że jest prezesem czterech stowarzyszeń literackich równocześnie. Od tego rodzaju głupstw roiło się w 1800 i nie było to takie czcze, jak nam się wydaje dzisiaj. Społeczeństwo odradzało się po terrorze roku 93 w strachu lat następnych. To stary Daru oznajmił mi z cichą radością o tej chwale swego najstarszego syna.

Kiedy raz wracał z jednego z owych towarzystw literackich, Edmund, przebrany za dziewczynę, zaczepił go na ulicy o dwadzieścia kroków od domu. To było paradne. Pani Cardon miała jeszcze wesołość z 1788, to by raziło naszą pruderię z 1836.

Pan Daru, wchodząc do domu, ujrzał, że ściga go dziewczyna, która rozpasuje spódnicę.

„Byłem bardzo zdziwiony – mówił – że w naszej dzielnicy możliwa jest taka ohyda”.

W jakiś czas potem zaprowadził mnie na posiedzenie jednego z towarzystw, którym przewodniczył. Zbierało się ono przy ulicy wyburzonej dla powiększenia placu Karuzelu, koło tej części nowej galerii, która na północ od placu sąsiaduje z osią ulicy Richelieu, o czterdzieści kroków bardziej na zachód.

Było wpół do ósmej wieczór, sale były jasno oświetlone. Poezja przejęła mnie zgrozą – cóż za różnica z Ariostem i Wolterem! Było to kołtuńskie i płaskie (co za dobrą szkołę miałem już wówczas!), ale podziwiałem łakomie biust pani Konstancji Pipelet, która odczytała jeden poemat. Powiedziałem jej to potem; była wówczas żoną biedaczyny chirurga, a rozmawiałem z nią u hrabiny Beugnot, kiedy była księżną de Salm-Dyck, zdaje mi się. Opowiem o jej małżeństwie poprzedzonym dwoma miesiącami pobytu u księcia de Salm wraz ze swoim kochankiem, aby zobaczyć, czy zamek się mu spodoba. Książę bynajmniej się nie łudził; wiedział wszystko i godził się ze wszystkim – i miał słuszność.

Byłem w Luwrze u pana Regnault, autora Wychowania Achillesa, płaskiego obrazu rytego przez zacnego Berwicka, i zostałem uczniem jego Akademii. Wszystkie smarunki, którymi trzeba było się opłacać, „kartonowe”, „krzesłowe” etc., zdziwiły mnie bardzo, zupełnie nie znałem tych zwyczajów paryskich, a prawdę mówiąc żadnych zwyczajów. Musiałem uchodzić za skąpego.

Wlokłem wszędzie moje straszliwe rozczarowanie.

Znajdować płaskim i obrzydliwym ten Paryż, który wyobrażałem sobie jako najwyższe dobro! Wszystko mi się nie podobało; od kuchni, która nie była taka jak w domu rodzinnym, owym domu, który wprzód zdawał mi się zbiorem wszystkiego złego.

Aby mnie dobić, strach, że będę musiał przebyć egzamin, kazał mi znienawidzić moją ukochaną matematykę.

Zdaje mi się, że straszliwy pan Daru powiadał mi: „Skoro wedle świadectw, które posiadasz, jesteś o tyle tęższy od swoich siedmiu kolegów, których przyjęto, mógłbyś nawet dziś, gdyby cię przyjęto, dogonić ich z łatwością”.

Pan Daru mówił jak człowiek przyzwyczajony do wpływów i wyjątków.

Jedna rzecz musiała, szczęściem dla mnie, zwolnić zapał pana Daru w przynaglaniu mnie do studiów matematycznych. Rodzina moja obwołała mnie z pewnością cudem świata w każdym rodzaju; kochany dziadek ubóstwiał mnie, zresztą byłem jego dziełem, w gruncie nie miałem innego mistrza prócz niego, wyjąwszy matematykę. Przerabiał ze mną zadania łacińskie, robił prawie sam moje wiersze łacińskie o musze, która znajduje czarną śmierć w białym mleku.

Taki był duch ojca jezuity, autora poematu, którego wiersze przerabiałem. Gdyby nie autorowie czytani ukradkiem, było mi przeznaczone nabrać tego ducha i podziwiać Kleopedię hrabiego Daru oraz ducha Akademii (francuskiej). Czyby to było źle? Miałbym powodzenie od 1815 do 1830, reputację, pieniądze, ale moje utwory byłyby o wiele bardziej płaskie i o wiele lepiej napisane, niż są. Wierzę, że afektacja, którą nazywa się dobrym stylem między 1825 a 1836, będzie bardzo śmieszna około 1860, skoro Francja, uwolniona od przewrotów politycznych co piętnaście lat, będzie miała czas myśleć o rozkoszach ducha. Silny i brutalny rząd Napoleona (którego osobiście tak kochałem) trwał tylko piętnaście lat, od 1800 do 1815. O wymioty przyprawiający rząd tych kretynów Burbonów (patrz piosenka Bérangera) trwał także piętnaście lat, od 1815 do 1830. Ile będzie trwał trzeci? Czy dłużej?

 

Ale gubię się; nasze wnuki zechcą przebaczyć te odskoki, trzymamy jedną ręką pióro, a drugą miecz (pisząc to czekam wiadomości o egzekucji Fieschiego i o nowym ministerium z marca 1836 i właśnie, z mojego urzędu, podpisałem trzy listy adresowane do ministrów, których nie znam nazwiska).

Wróćmy do stycznia albo lutego 1800. W istocie, miałem doświadczenie dziewięcioletniego dziecka, a prawdopodobnie dumę diabelską. Byłem w istocie najwybitniejszym uczniem Szkoły Centralnej. Przy tym, co było więcej warte, miałem zdrowe poglądy na wszystko, masę czytałem, ubóstwiałem lekturę: nowa książka, której nie znałem, pocieszała mnie po wszystkim.

Ale rodzina Daru, mimo sukcesów autora przekładów z Horacego, nie była zgoła literacka; była to rodzina dworaków Ludwika XIV, takich jakich maluje Saint-Simon. Kochano w młodym Daru jedynie fakt jego powodzenia; wszelka dyskusja literacka byłaby zbrodnią polityczną, jako zmierzająca do podania w wątpliwość chwały domu.

Jednym z nieszczęść mego charakteru jest to, że zapominam sukcesów, a pamiętam głęboko głupstwa, jakie strzeliłem. Pisałem w lutym 1800 do mojej rodziny: „Pani Cambon promieniuje władzę ducha, a pani Rebuffel zmysłów”. W dwa tygodnie potem wstydziłem się straszliwie mego stylu i samej rzeczy.

Był to fałsz, było to gorzej jeszcze: niewdzięczność. Jeżeli było miejsce, gdziem się czuł mniej skrępowany i bardziej naturalny, to salon tej przemiłej i ślicznej pani Rebuffel, która mieszkała na pierwszym piętrze naszego domu; mój pokój był, zdaje mi się, nad salonem pani Rebuffel. Wujaszek Gagnon opowiadał mi, w jaki sposób zbałamucił ją w Lyonie, podziwiając jej ładną nóżkę i namawiając, aby ją postawiła na walizie, iżby ją mógł lepiej podziwiać. Raz, gdyby nie pan Bartelon, pan Rebuffel byłby przyłapał mego wuja w pozycji bardzo niedwuznacznej. Pani Rebuffel, moja kuzynka, miała córkę Adelę, która zapowiadała wiele inteligencji; zdaje mi się, że nie dotrzymała słowa. Kochaliśmy się trochę miłością dziecinną; potem nienawiść, a potem obojętność zajęły miejsce tych dzieciństw, straciłem ją wreszcie zupełnie z oczu od 1804. Z dziennika z 1835 dowiedziałem się, że ten głupiec, jej mąż, baron August Petiet, ten sam, który zranił mnie szablą w lewą nogę, zostawił ją wdową z synem, uczniem Szkoły Politechnicznej.

Czy to w 1800 pani Rebuffel miała za kochanka pana Chieze, ciężkawego szlachcica w Walencji, przyjaciela mojej rodziny, czy dopiero w 1803? Czy to w 1800 czy w 1803 przezacny Rebuffel, człowiek z sercem i głową, na zawsze godzien szacunku w moich oczach, zaprosił mnie na obiad na ulicę Saint-Denis, do przedsiębiorstwa przewozowego, które prowadził z panną Barbereu, swą wspólniczką i kochanką?

Cóż za różnica dla mnie, gdyby dziadek Gagnon był mnie polecił panu Rebuffel zamiast panu Daru! Pan Rebuffel był siostrzeńcem pana Daru, mimo że młodszy tylko o siedem czy osiem lat. Z racji swej godności politycznej lub raczej administracyjnej pan Daru (generalny sekretarz całej Langwedocji: siedem departamentów!) chciał tyranizować pana Rebuffel, który w rozmowach, jakie mi opowiadał, łączył cudownie szacunek ze stanowczością. Przypominam sobie, że ton jego porównywałem z tonem Jana Jakuba Rousseau w jego Liście do Krzysztofa de Beaumonr, arcybiskupa paryskiego.

Pan Rebuffel byłby wszystko ze mnie zrobił; byłbym mądrzejszy, gdyby przypadek oddał mnie pod jego kierunek. Ale moim losem było wszystko zdobywać ostrzem szpady. Co za ocean gwałtownych wzruszeń miałem w życiu, zwłaszcza w tej epoce!

Miałem ich wiele z przyczyny małego wydarzenia, które opowiem. Ale w jakim sensie? Czego pragnąłem namiętnie? Nie przypominam już sobie.

Starszy syn pana Daru (będę go nazywał hrabią Daru mimo anachronizmu: został hrabią dopiero około 1809, zdaje mi się, ale przywykłem go tak nazywać), zatem hrabia Daru był w 1800 generalnym sekretarzem w Ministerium Wojny. Zabijał się pracą; ale trzeba przyznać, że mówił o tym bez ustanku i że zawsze był wściekły, gdy przyszedł na obiad. Czasami dawał czekać na siebie ojcu i całej rodzinie godzinę lub dwie. Przybywał wreszcie z fizjonomią wołu, przemęczony pracą, z czerwonymi oczami. Często wracał wieczorem do biura: w istocie wszystko było do zreorganizowania, a przygotowywano w tajemnicy kampanię Marengo.

Zaraz się urodzę, jak powiada Tristram Shandy; nareszcie czytelnik wyjdzie z dzieciństw.

Pewnego pięknego dnia pan Daru ojciec wziął mnie na stronę i przyprawił mnie o dreszcz; powiedział mi tyle: „Mój syn weźmie pana z sobą, abyś z nim pracował w Ministerium Wojny”. Prawdopodobnie zamiast podziękować zachowałem ponure milczenie, płynące z bezmiaru nieśmiałości.

Nazajutrz rano szedłem obok hrabiego Daru, którego podziwiałem, ale którego bałem się straszliwie; nigdy nie mogłem się z nim oswoić ani on, zdaje mi się, ze mną. Widzę się, jak idę ulicą Hillerin Bertin, bardzo wąską wówczas. Ale gdzie było to Ministerium Wojny, dokąd szliśmy razem?

Widzę tylko moje miejsce przy stole; przy drugim stole pracował pan Mazoїer, autor tragedii Tezeusz, bladej imitacji Racine'a.

Rozdział XLI

Na końcu ogrodu znajdowały się nieszczęśliwe lipy, krótko strzyżone, za które chodziliśmy się odlewać. Byli to pierwsi przyjaciele, których miałem w Paryżu. Los ich budził moją litość: tak krótko strzyżone! Porównywałem je z pięknymi lipami w Claix, które miały szczęście żyć wśród gór.

Ale czy byłbym chciał wrócić do tych gór?

Tak, zdaje mi się, gdybym nie miał tam spotkać ojca i mógł żyć z moim dziadkiem, owszem, ale wolny.

Oto do jakiego stopnia moja namiętność do Paryża spadła. I zdarzało mi się powiedzieć, że prawdziwy Paryż jest niewidzialny moim oczom.

Lipy z Ministerium Wojny czerwieniały górą. Pan Mazoїer (z pewnością) przypomniał mi wiersz Wergilego:

 
Nunc erubescit ver 111.
 

To nie tak; ale przypominam go sobie, pisząc, po raz pierwszy od trzydziestu sześciu lat; w gruncie Wergiliusz budził we mnie wstręt jako protegowany księży, którzy przychodzili do nas odprawiać mszę i mówić mi o łacinie. Nigdy, mimo wszystkich wysiłków mego rozsądku, Wergiliusz nie otrząsnął się dla mnie z wpływu tego lichego towarzystwa.

Lipy okryły się pączkami, wreszcie miały liście, byłem głęboko wzruszony – miałem tedy przyjaciół w Paryżu.

Za każdym razem, kiedy chodziłem się odlać za te lipy na końcu ogrodu, dusza moja czuła się odświeżona widokiem tych przyjaciół. Kocham je jeszcze mimo trzydziestu sześciu lat rozłąki.

Ale czy ci dobrzy przyjaciele istnieją? Tyle budowano w tej dzielnicy! Może to ministerium, gdzie pierwszy raz wziąłem do ręki urzędowe pióro, mieści się nadal przy ulicy Uniwersyteckiej, na wprost placu, którego nazwy nie pamiętam.

Pan Daru posadził mnie przy biurku i kazał mi przepisać list. Nie powiem nic o moim piśmie maczkiem, jeszcze gorszym niż dzisiaj; ale spostrzegł, że napisałem cela przez dwa „l”: „cella”.

Więc to był ten literat, ten świetny humanista, który kwestionował wartość Racine'a i który brał wszystkie nagrody w Grenobli!!

Podziwiam dzisiaj, ale dopiero dzisiaj, dobroć całej tej rodziny Daru. Co począć z bydlakiem tak zarozumiałym, a tak niedouczonym?

Faktem jest wszelako, że doskonale atakowałem Racine'a w moich rozmowach z panem Mazoїer. Było nas tam czterech urzędników, a dwaj pozostali, zdaje mi się, przysłuchiwali się, kiedym się ucierał z panem Mazoїer.

Miałem prywatną teorię, którą chciałem zredagować pod tytułem Filosofia nova, tytuł pół-włoski, pół-łaciński. Miałem podziw szczery, żywy, namiętny dla Szekspira, którego wszelako widziałem jedynie poprzez ciężkie i emfatyczne okresy pana Letourneur i jego wspólników.

Ariost także miał wielką władzę nad moim sercem (ale Ariost pana de Tressan, ojca sympatycznego kapitana grającego na klarnecie, który przyczynił się do tego, aby mnie nauczyć czytać, płaski „ultra” i marszałek polny około 1820).

Zdaje mi się, że to, co mnie broniło od złego gustu i od podziwiania Kleopedii hrabiego Daru i rychło potem księdza Delille, to była ta prywatna teoria oparta na szczerej przyjemności, przyjemności głębokiej, świadomej, dochodzącej aż do szczęścia, którą mi dali Cervantes, Szekspir, Corneille, Ariost, a nienawiść do błahostek Woltera i jego szkoły. Na tym punkcie, kiedy miałem odwagę mówić, byłem nieubłagany aż do fanatyzmu, bo nie miałem żadnej wątpliwości, że wszyscy ludzie zdrowi i niezepsuci złym wychowaniem literackim myślą jak ja. Doświadczenie nauczyło mnie, że większość pozwala kierować swoją naturalną wrażliwością autorowi w modzie: takim był Wolter w 1788, Walter Scott w 1828. A kto nim jest dziś, w 1836? Na szczęście nikt.

Ta miłość dla Szekspira, Ariosta – i Nowej Heloizy w drugim rzędzie – którzy byli panami mego literackiego serca za przybyciem do Paryża z końcem 1799, ustrzegła mnie od złego gustu (Delille bez jego wdzięku), który panował w salonach pana Daru i pani Cardon i który był dla mnie o tyle niebezpieczniejszy, o tyle zaraźliwszy, że hrabia Daru był autorem współczesnym, którego z innych względów cały świat podziwiał i którego ja sam podziwiałem. Zamianowano go wówczas właśnie naczelnym intendentem, zdaje mi się, owej armii helweckiej, która ocaliła Francję pod Zurychem, pod wodzą Masseny.112 Stary Daru powtarzał nam bez ustanku, że generał Massena mówił wszystkim o jego synu: „Oto człowiek, którego mogę przedstawić moim przyjaciołom i moim wrogom”.

Mimo to Massena, którego dobrze znałem, kradł jak sroka, to znaczy z instynktu; jeszcze o nim mówią w Rzymie (monstrancja rodziny Doria, u Św. Agnieszki, plac Navone, zdaje mi się), a pan Daru nigdy nie ukradł ani szeląga.

Ale, wielki Boże, co za paplanie! Nie mogę dopłynąć do mówienia o Arioście, którego figury, masztalerze i osiłki, tak mnie nudzą dzisiaj. Od 1796 do 1804 Ariost nie wywierał na mnie właściwego wrażenia. Brałem zupełnie serio czułe i romansowe ustępy. Żłobiły sobie bez mojej wiedzy jedyną drogę, jaką wzruszenie mogło dojść do mej duszy. Mogę być wzruszony aż do rozczulenia jedynie po ustępie komicznym.

Stąd moja miłość, wyłączna niemal, dla opera buffa; stąd przepaść, która dzieli moją duszę od duszy barona Poitou (patrz przedmowa do de Brosses'a na końcu tomu, która tak oburzyła Colomba) i od całego pospólstwa z 1830, które widzi odwagę jedynie z wąsami.

Tam tylko, na opera buffa, mogę się wzruszyć aż do łez. Pretensja do wzruszania, jaką ma opera seria, natychmiast poraża u mnie możliwość wzruszenia się. Nawet w życiu realnym ubogi, który prosi o jałmużnę z żałosnymi jękami, nie tylko nie budzi we mnie litości, ale każe mi z całą filozoficzną surowością myśleć o pożytku domu karnego.

Biedny, który nie mówi do mnie ani słowa, który nie wydaje rozpaczliwych i tragicznych jęków, jak jest obyczaj w Rzymie, i je na przykład jabłko, wlokąc się po ziemi (jak ów kaleka bez nóg sprzed tygodnia), wzrusza mnie natychmiast prawie do łez.

Stąd moja zupełna obojętność dla tragedii, moja obojętność aż do ironii wobec tragedii wierszem.

Istnieje wyjątek: ten prosty i wielki człowiek, Piotr Corneille, wedle mnie nieskończenie wyższy od Racine'a, dworaka zręcznego i gładkiego w słowach. Rzekome prawidła Arystotelesa były przeszkodą dla tego oryginalnego poety, zarówno jak wiersz. Racine jest oryginalny w oczach Niemców, Anglików etc. jedynie dlatego, że oni nie mieli jeszcze wykwintnego dworu jak dwór Ludwika XIV, zmuszającego wszystkich bogatych i dobrze urodzonych ludzi spędzać codziennie osiem godzin wspólnie w salonach Wersalu.

Przyszłość doprowadzi Anglików, Niemców, Amerykanów i innych ludzi z pieniędzmi lub szalonymi marzeniami do zrozumienia dworackiej zręczności Racine'a. Nawet najniewinniejsza naiwna, Junia albo Arycja, ucukrowane są w sprycie uczciwej ladacznicy. Racine nigdy nie umiał zrobić takiej pani de La Vallière113, ale zawsze dziewczynę nader sprytną i może cnotliwą fizycznie, ale z pewnością nie moralnie. Koło roku 1900 Niemcy, Amerykanie, Anglicy dojdą może do zrozumienia całego dworactwa duchowego Racine'a. W sto lat później zrozumieją, że on nigdy nie umiałby oddać takiej La Vallière.

 

Ale w jaki sposób ci słabeusze zdołają spostrzec gwiazdę tak bardzo zbliżoną do słońca? Podziw tych grzecznych i skąpych chamów dla cywilizacji dającej cudowny polor nawet marszałkowi de Boufflers (zmarłemu w 1712), który był głupcem, nie pozwoli im odczuć zupełnego braku prostoty i naturalności u Racine'a, a zrozumieć tych słów Kamili:

 
Tout ce que je voyais me semblait Curiace 114.
 

Że to piszę w pięćdziesiątym trzecim roku, to bardzo proste; ale żem to czuł w 1800, że miałem wstręt do Woltera i do wdzięcznego mizdrzenia się Alzyry, mimo mojej zrozumiałej pogardy, prawie nienawiści, dla r[eligii], oto co mnie dziwi, mnie, wychowanka pana Gagnon, który miał sobie za najwyższy zaszczyt, że był trzy dni gościem Woltera w Ferney, ja, wychowany u stóp małego biustu tego wielkiego człowieka, umocowanego na hebanowej nóżce.

Czy to ja, czy wielki człowiek jest na hebanowej nóżce?

Słowem, podziwiam to, czym byłem literacko w lutym 1800, kiedy pisałem „cella”.

Hrabia Daru, tak nieskończenie wyższy ode mnie i od tylu innych jako człowiek pracy, jako doradca prawny, nie miał na tyle inteligencji, aby odgadnąć wartość tego zarozumiałego szaleńca.

Pan Mazoїer, mój sąsiad w biurze, którego widocznie mniej nudziło moje szaleństwo zaprawne pychą niż tępota dwóch innych sekretarzy z płacą 2500 franków, okazywał mi pewne względy, na co byłem obojętny. Każdy, kto podziwiał tego zręcznego dworaka zwanego Racine'em, zdawał mi się niezdolny ujrzeć i odczuć prawdziwe piękno, którym w moich oczach była naiwność Imogeny wykrzykującej:

 
A teraz pokój tobie, biedny domu,
Co sam się strzeżesz115
 

Wyzwiska skierowane pod adresem Szekspira przez pana Mazoїer – i to z jaką wzgardą!! – w roku 1800 rozczulały mnie do łez dla tego wielkiego poety. W przyszłości nic tak nie wzmagało mego ubóstwienia dla pani Dembowskiej jak krytyki, jakimi ją ścigały prozaiczne dusze w Mediolanie. Mogę wymienić tę uroczą kobietę, któż pamięta o niej dzisiaj? Czyż nie ja jeden, po jedenastu latach, jak opuściła tę ziemię? To samo odnosi się do hrabiny Aleksandry Petit. Czy nie jestem dziś jej najlepszym przyjacielem, po dwudziestu dwu latach? I kiedy się to ukaże (jeśli kiedy księgarz nie będzie się bał stracić swego czasu i papieru!), kiedy się to ukaże po mojej śmierci, kto będzie jeszcze myślał o Metyldzie i o Aleksandrze? I mimo ich kobiecej skromności oraz tej ich niechęci do zajmowania sobą publiczności, jeżeli ujrzą wydaną tę książkę z miejsca, gdzie przebywają, czy nie będą bardzo rade?

But who to dumb forgetfulness a prey 116, czy nie jest miło po tylu latach wiedzieć, że jego imię wymawiają przyjazne usta?

Ale gdzie ja, u diabła, byłem? W moim biurze, gdzie napisałem „cella”.

O ile czytelnik ma duszę pospolitą, wyobrazi sobie, że ta dygresja ma na celu ukrycie wstydu, że napisałem „cella”. Myli się; ja jestem inny człowiek. Błędy człowieka z 1800 to są odkrycia, które robię przeważnie, spisując to. Pamiętam, po tylu latach i wypadkach, jedynie uśmiech kobiety, którą kochałem. Kiedyś zapomniałem kolor jednego z mundurów, które nosiłem. Otóż, czy ty wiesz, życzliwy czytelniku, co to jest mundur w armii zwycięskiej, będącej jedynym celem oczu całego narodu, jak armia Napoleona?

Dziś, dzięki niebu, mównica zaćmiła armię.

Stanowczo nie mogę sobie przypomnieć ulicy, gdzie znajdowało się owo biuro, w którym ująłem po raz pierwszy pióro urzędnicze. Było to gdzieś na końcu ulicy Hillerin Bertin, wówczas okolonej ogrodami. Widzę siebie, jak kroczę poważnie obok hrabiego Daru idącego do biura po ponurym i zimnym śniadaniu w domu nr 505, na rogu ulicy Bellechasse i de Lille.

Co za różnica byłaby dla mnie, gdyby pan Daru mi powiedział: „Kiedy piszesz list, zastanawiaj się dobrze nad tym, co chcesz powiedzieć, a następnie nad odcieniem nagany czy rozkazu, który minister mający podpisać twój list chciałby wyrazić. To rozstrzygnąwszy, pisz śmiało”.

Zamiast tego starałem się naśladować formę listów pana Daru; on powtarzał zbyt często słowo „w istocie”, ja nadziewałem moje listy słowem „w istocie”.

Jakaż to daleka droga do olbrzymich listów, jakie komponowałem w Wiedniu w 1809, mając straszliwego syfa, troskę o szpital z czterema tysiącami rannych, kochankę, którą rżnąłem, i kochankę, którą ubóstwiałem! Cała ta odmiana dokonała się jedynie siłą własnej refleksji, pan Daru nie dał mi nigdy innej wskazówki prócz swojej złości, kiedy mazał moje listy.

Dobry Marcjal Daru był zawsze ze mną na stopie żartobliwej. Przychodził często do Ministerium Wojny, to był dwór dla komisarza wojennego. Miał w 1800 zarząd szpitala Val-de-Grâce, zdaje mi się, a bez wątpienia hrabia Daru, najtęższa głowa w tym ministerium w 1800 (to niewiele powiedziane), miał sekrety armii rezerwowej. Wszystkie próżnostki komisarzy wojennych wrzały wskutek sprawy stworzenia korpusu lub raczej ustalenia munduru inspektorów rewii. Zdaje się, że widziałem wówczas generała Olivier z jego drewnianą nogą, świeżo mianowanego naczelnym inspektorem rewii. Próżność ta, uwieńczona haftowanym kapeluszem i czerwonym frakiem, była tematem rozmów w domach Daru i Cardon. Edmund Cardon, popychany przez sprytną matkę i schlebiający otwarcie hrabiemu Daru, miał przyrzeczone miejsce zastępcy komisarza wojennego.

Dobry Marcjal ukazał mi niebawem możliwość tego zachwycającego munduru dla mnie.

Zdaje mi się, że pisząc to widzę, iż Cardon nosił ten mundur: błękitny kubrak, złoty haft na kołnierzu i na rękawach.

Na ten dystans w sprawach próżności (namiętność u mnie drugorzędna) rzeczy wyrojone i rzeczy widziane spływają się.

Kochany Marcjal odwiedziwszy mnie w moim biurze zauważył, że wysyłam do biura list z nagłówkiem „informacje”. „Tam do licha – rzekł, śmiejąc się – już tak puszczasz w kurs listy!” Był to, zdaje mi się, po trosze przywilej co najmniej zastępcy szefa, a ja byłem ostatnim z nadliczbowych.

Na to słowo „informacje” biuro żołdu, na przykład, dawało informacje w kwestii żołdu; biuro umundurowania w kwestii umundurowania. Przypuśćmy sprawę oficera umundurowania siódmego pułku szwoleżerów, mającego zwrócić ze swego żołdu 107 franków, cenę jakiegoś materiału, który otrzymał nieprawnie: trzeba by mi informacji dwóch wymienionych biur, aby sporządzić list, który pan Daru, sekretarz generalny, musiałby podpisać.

Jestem przekonany, że niewiele moich listów dochodziło do pana Daru; pan Barthomeuf, człowiek pospolity, ale dobry urzędnik, zaczynał wówczas karierę jako jego sekretarz prywatny (to znaczy urzędnik płatny przez Ministerium Wojny). Zatrudniony w pokoju, w którym pisał pan Daru, cierpiał wszystkie napady humorów oraz nadmiar pracy, jakiej ten człowiek, straszliwy dla siebie i dla drugich, żądał od wszystkich, z którymi miał do czynienia. Niebawem udzielił mi się zaraźliwy strach, jaki budził pan Daru, i nigdy w stosunku do niego nie opuszczało mnie to uczucie. Urodziłem się nadzwyczaj wrażliwy, a brutalność jego słów była bez granic i bez miary.

Długi czas wszelako byłem za małą figurą, aby być maltretowany przez niego. I teraz, kiedy się nad tym rozsądnie zastanowię, widzę, że nigdy mnie naprawdę nie maltretował. Nie wycierpiałem ani setnej części tego, co wycierpiał pan de Baure, eks-generalny adwokat przy Parlamencie w Pau. (Czy istniał taki parlament? Nie mam w Civitavecchia żadnej książki, aby go poszukać; ale tym lepiej, ta książka, pisana jedynie z pamięci, nie będzie przepisana z innych książek).

Spostrzegam teraz, że między panem Daru i mną zawsze był jakby kawałek łożyska armatniego, porwany przez nieprzyjacielską kulę i stanowiący materac, który łagodzi uderzenie tej kuli (jak się zdarzyło nad Ticino w roku 1800).

Moim materacem był Joinville (dzisiaj baron Joinville, intendent wojskowy pierwszej dywizji w Paryżu), a później pan de Baure. Przychodzi mi do głowy myśl zupełnie dla mnie nowa: czy pan Daru nie chciał mnie oszczędzać? To bardzo możliwe. Ale strach był zawsze tak wielki, że ta myśl zjawia się dopiero w marcu 1836.

Wszystko w Ministerium Wojny drżało, wchodząc do gabinetu pana Daru. Co do mnie, bałem się już patrząc na jego drzwi. Pan Daru zauważył widocznie to uczucie w moich oczach i ze względu na swój charakter, teraz dla mnie zrozumiały (charakter bojaźliwy, który budząc trwogę tworzył szaniec przed samym sobą), musiał odczuwać mój strach jako rodzaj hołdu. Istoty pospolite, jak (w moim mniemaniu) pan Barthomeuf, musiały mniej odczuwać nieprawdopodobne słowa, jakimi ten wściekły wół obrzucał każdego, kto się doń zbliżał, gdy był zawalony pracą.

111Nunc erubescit ver – „Właśnie czerwieni się wiosna” [komentatorzy Stendhala nie znajdują tych słów u Wergilego; red. WL]. [przypis redakcyjny]
112armii helweckiej, która ocaliła Francję pod Zurychem, pod wodzą Masseny – we wrześniu 1799 r. gen. Massena rozgromił pod Zurychem wojska drugiej koalicji. [przypis autorski]
113pani de La Valliere – Metresa Ludwika XIV. [przypis redakcyjny]
114Tout ce que je voyais me semblait Curiace – „Wszystko dokoła wydawało mi się Kuriacjuszem”, Corneille, Horacjusz, akt I, sc. 2. [przypis redakcyjny]
115A teraz (…) strzeżesz – Szekspir, Cymbelin, akt III, sc. 6. Zdanie to wypowiada nie Imogena, lecz Belarius. [przypis redakcyjny]
116But who to dumb forgetfulness a prey – „Dla tego, kto staje się pastwą milczącego zapomnienia” Thomas Gray, Elegia pisana na wiejskim cmentarzu, strofa 22. [przypis redakcyjny]