Free

Życie Henryka Brulard

Text
Author:
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział XXVI

Ale wróćmy do panny Kubly. Jakże byłem daleki w owych czasach od zawiści i od obawy, że będę pomówiony o zawiść, i od myślenia w jakimkolwiek sposobie o innych! Życie zaczynało się dla mnie.

Była tylko jedna istota na świecie – panna Kubly; tylko jeden wypadek – czy miała grać tego wieczora, czy nazajutrz?

Co za rozczarowanie, kiedy nie grała i kiedy dawano jakąś tragedię!

Co za uniesienie radości czystej, tkliwej, tryumfalnej, kiedy czytałem jej nazwisko na afiszu! Widzę jeszcze ten afisz, jego kształt, papier, druk.

Szedłem czytać kolejno to drogie imię w trzech czy czterech miejscach, w których wywieszono afisze: przy Bramie Jakobinów, u wejścia do parku, na rogu domu dziadka. Czytałem nie tylko jej nazwisko; robiłem sobie tę przyjemność, aby odczytać cały afisz. Zużyte nieco czcionki lichego drukarza, który sporządzał ten afisz, stały mi się drogie i święte; przez długie lata kochałem je bardziej od najpiękniejszych.

Nawet przypominam sobie to: kiedy przybyłem do Paryża w listopadzie 1799, piękność czcionek raziła mnie; to nie były te, którymi drukowano nazwisko Kubly.

Wyjechała, nie umiem określić epoki. Przez długi czas nie byłem zdolny iść do teatru. Uzyskałem lekcje muzyki, nie bez trudu; dewocja mego ojca miała uprzedzenie do sztuki tak świeckiej, a dziadek nie miał najmniejszego zamiłowania do muzyki.

Wziąłem nauczyciela skrzypiec nazwiskiem Mention, człowieka najpocieszniejszego w świecie, wcielenie dawnej wesołości francuskiej pomieszanej z brawurą i miłością. Był bardzo biedny, ale miał serce artysty; jednego dnia, kiedy grałem gorzej niż zazwyczaj, zamknął nuty, mówiąc: „Nie uczę więcej”.

Udałem się do nauczyciela klarnetu nazwiskiem Hoffmann (ulica Bonne), poczciwego Niemca; grałem trochę mniej źle. Opuściłem tego nauczyciela nie wiem jak, aby przejść do pana Holleville, ulica Św. Ludwika, naprzeciw pani Barthélemy, naszej szewcowej. Skrzypek wcale znośny, był głuchy, ale rozróżniał najmniejszą fałszywą nutę. Spotykałem się tam z panem Feliksem Faure (dziś par Francji, prezydent Sądu, jeden z sędziów z sierpnia 1835). Nie wiem, jak opuściłem pana Holleville.

Wreszcie zacząłem chodzić na lekcje śpiewu, bez wiedzy rodziny, o szóstej rano, na plac Św. Ludwika, do bardzo dobrego śpiewaka.

Ale to było na nic; pierwszy miałem wstręt do tonów, jakie wydawałem. Kupowałem arie włoskie, jedną, między innymi, w której czytałem: „Amore – czy coś takiego – nel cimento80”; rozumiałem: w cemencie. Ubóstwiałem te włoskie arie, z których nic nie rozumiałem. Za późno zacząłem. Jeżeli mogło mnie coś zrazić do muzyki, to te okropne tony, jakie trzeba wydawać, aby ją posiąść. Jedynie klawikord pozwoliłby ominąć tę trudność, ale urodziłem się w rodzinie rdzennie nieharmonicznej.

Kiedy później pisałem o muzyce, przyjaciele moi czynili mi zasadniczy zarzut z tej nieznajomości. Ale muszę powiedzieć bez żadnej zarozumiałości, że równocześnie czułem w wykonywanym utworze odcienie, których oni nie spostrzegali. Tak samo z odcieniami fizjonomii w kopiach tego samego obrazu. Widzę te rzeczy jasno jak przez kryształ. Mój Boże, wezmą mnie za głupca!

Kiedy wróciłem do życia po kilku miesiącach nieobecności panny Kubly, byłem innym człowiekiem.

Nie nienawidziłem już Serafii, zapomniałem o niej; co się tyczy ojca, pragnąłem tylko jednego: nie być z nim. Spostrzegłem z wyrzutem, że nie mam dla niego kropli czułości ani przywiązania.

„Jestem tedy potworem” – powiadałem sobie. I przez długie lata nie znalazłem odpowiedzi na ten zarzut. W mojej rodzinie mówiono bez ustanku i aż do wymiotów o czułości. Ci zacni ludzie nazywali czułością bezustanne udręki, jakimi mnie zaszczycali od pięciu czy sześciu lat. Zaczynałem spostrzegać, że oni się nudzą śmiertelnie i że, zbyt próżni, aby nawiązać ze światem, z którym niebacznie zerwali w epoce okrutnej straty, we mnie szukają ucieczki od nudów.

Ale nic nie mogło mnie już wzruszyć po tym, com świeżo przeżył. Studiowałem pilnie łacinę i rysunki, dostałem pierwszą nagrodę (nie wiem, z którego z tych przedmiotów), potem drugą. Tłumaczyłem z przyjemnością Życie Agrykoli Tacyta; to było prawie pierwszy raz, że łacina mi sprawiła przyjemność. Przyjemność tę mąciły gorzko kuksy, które mi dawał wielki Odru, ordynarny i ciemny chłop z Lumbin, który uczył się z nami i który nie miał o niczym pojęcia. Biłem się do upadłego z Giroudem, który miał czerwone ubranie. Byłem jeszcze dzieckiem na dobre pół mojej egzystencji.

A przecież burza moralna, której byłem pastwą przez szereg miesięcy, sprawiła, żem dojrzał, zaczynałem sobie mówić poważnie: „Trzeba coś postanowić i wydobyć się z tego śmietnika”.

Miałem tylko jeden sposób: matematyka. Ale uczono mnie jej tak głupio, że nie robiłem żadnych postępów; prawda, że moi koledzy robili ich jeszcze mniej, jeśli możliwe. Ten dryblas Dupuy tłumaczył nam twierdzenie jak zbiór przepisów na robienie octu.

Jednakże Bezout był moją jedyną ucieczką do wydostania się z Grenobli. Ale Bezout był taki tępy! Była to głowa taka jak Dupuy, nasz emfatyczny profesor.

Dziadek mój znał jakiegoś tępasa nazwiskiem Chabert, który „udzielał matematyki w pokoju”. To miejscowe wyrażenie doskonale nadaje się do tego człowieka. Uzyskałem z dość wielkim trudem to, aby chodzić do tego pokoju pana Chabert; bano się obrazić pana Dupuy, zresztą trzeba było płacić 12 franków na miesiąc, zdaje mi się.

Odpowiedziałem, że większość uczniów kursu matematyki w Szkole Centralnej chodzi do pana Chabert i że jeżeli ja nie będę chodził, będę ostatnim w klasie. Chodziłem tedy do pana Chabert. Chabert był to mieszczuch dość dobrze ubrany, ale który miał zawsze minę wyniedzieloną i zawsze jakby się bał zniszczyć swój surdut, kamizelkę i kaszmirowe zielonkawe spodenki; gębę miał mieszczańską, ale dosyć przystojną. Mieszkał przy ulicy Nowej, koło ulicy Św. Jakuba, prawie naprzeciwko Bourbona, handlarza żelaza, którego nazwisko zapamiętałem, bo w mojej kołtuńskiej rodzinie wymawiano je z oznakami najwyższej czci i najgłębszego oddania. Można by myśleć, że istnienie Francji było z nim związane!

Ale odnalazłem u pana Chabert ten brak życzliwości, który mnie gnębił w Szkole Centralnej i sprawił, że mnie nigdy nie wołano do tablicy. W małym pokoiku, wśród siedmiu czy ośmiu uczniów skupionych dokoła ceratowej tablicy, nie było nic niesmaczniejszego niż napierać się do tablicy, to znaczy tłumaczyć piąty czy szósty raz zadanie, które już czterech czy pięciu uczniów przerobiło. A jednak musiałem to czasem robić u pana Chabert, inaczej nigdy bym się nie dorwał do dowodu. Pan Chabert uważał mnie za minus habens i został przy tej fatalnej opinii. Nic zabawniejszego niż słyszeć go później, jak rozmawiał o moich matematycznych sukcesach.

Ale w początkach to był dziwny brak dbałości – lub, aby rzec lepiej, rozsądku – ze strony moich krewnych – że się nie pytali o moje postępy i o to, ile razy na tydzień wołają mnie do tablicy; nie schodzili do tych szczegółów. Pan Chabert, który żywił wielki szacunek dla pana Dupuy, wołał do tablicy jedynie tych, którzy dostawali się do niej w Szkole Centralnej. Taki na przykład de Renneville, którego pan Dupuy wzywał do tablicy jako szlachcica i jako kuzyna Monvalów, był to głuptas prawie niemy, z wybałuszonymi oczami; kipiałem z oburzenia, kiedy widziałem, że Dupuy i Chabert wolą go ode mnie.

Usprawiedliwiam pana Chabert, musiał być ze mnie smarkacz bezgranicznie zarozumiały i arogancki. Dziadek i cała rodzina okrzyknęli mnie cudem świata: czyż od pięciu lat nie otaczali mnie wszelkimi staraniami?

Pan Chabert był w gruncie mniej ciemny niż pan Dupuy. Znalazłem u niego Eulera i jego zadania z liczbą jaj, które wieśniaczka przyniosła na targ, kiedy niegodziwiec ukradł jej piątą część, potem ona zostawiła połowę reszty etc., etc.

To mi otworzyło oczy, zrozumiałem, co to jest posługiwać się instrumentem zwanym algebrą. Niech mnie licho porwie, jeśli ktoś mi coś o tym wspomniał; bez ustanku pan Dupuy wygłaszał emfatyczne frazesy w tym przedmiocie, ale nigdy tego prostego słowa, że to jest podział pracy, który robi cudy jak wszystkie podziały pracy i pozwala inteligencji skupić wszystkie siły w jednym kierunku, na jedną właściwość.

Co za różnica byłaby, gdyby nam pan Dupuy powiedział: „Ten ser jest miękki albo twardy; biały albo niebieski; stary albo młody; jest mój, jest twój; jest lekki, jest ciężki. Z tylu właściwości rozważmy wyłącznie ciężar. Jakikolwiek będzie ten ciężar, nazwijmy go A. A teraz, nie myśląc już zgoła o serze, zastosujmy do wszystko, co wiemy o ilościach.

Tej rzeczy tak prostej nikt nam nie powiedział na tej zapadłej prowincji; od tego czasu Szkoła Politechniczna i idee Lagrange'a przeniknęły na prowincję.

Arcydziełem edukacji owego czasu był mały hultaj odziany zielono, grzeczny, obleśny, miły, który nie miał ani trzech stóp wzrostu i uczył się na pamięć twierdzeń, których dowodzono, ale nie troszcząc się zupełnie o ich zrozumienie. Ten faworyt zarówno pana Chabert, jak pana Dupuy nazywał się, jeśli się nie mylę, Paweł Emil Teysseyre. Egzaminator Szkoły Politechnicznej, ten głupiec Ludwik Monge, brat wielkiego geometry, który napisał owo sławne głupstwo (na początku Statyki), nie spostrzegł, że całą zasługą Pawła Emila była zdumiewająca pamięć.

Przeszedł do Politechniki; jego niezrównana obłuda, jego pamięć i jego ładna dziewczęca buzia nie miały tego sukcesu co w Grenobli; wyszedł wprawdzie oficerem, ale niebawem spłynęła nań łaska i został księdzem. Na nieszczęście umarł na piersi; byłbym śledził z przyjemnością jego karierę. Opuściłem Grenoblę z bezgranicznym pragnieniem, aby mu kiedyś móc wsunąć potężną porcję kuksów.

 

Zdaje mi się, że dałem mu już małą zaliczkę u pana Chabert, gdzie słusznie górował nade mną dzięki swej niezawodnej pamięci.

Co do niego, nie gniewał się nigdy o nic i znosił z najzimniejszą krwią epitety „mały hipokryta”, które spadały nań ze wszystkich stron i które zdwoiły się w dniu, kiedyśmy go ujrzeli uwieńczonego różami i odgrywającego rolę anioła na jakiejś procesji.

To był prawie jedyny charakter, który zauważyłem w Szkole Centralnej. Tworzył on piękny kontrast z ponurym Benoît, którego spotkałem na kursie literatury pana Dubois-Fontanelle; cała jego szczytna wiedza polegała na miłości sokratycznej, której udzielił mu doktor Clapier, wariat.

Jest może dziesięć lat, jak nie myślałem o panu Chabert; pomału przypominam sobie, że był on w istocie o wiele mniej ograniczony od pana Dupuy, mimo że mówił jeszcze bardziej rozwlekle i że wygląd miał jeszcze bardziej kołtuński.

Cenił on Clairauta; była to olbrzymia zdobycz, że nas zapoznał z tym genialnym człowiekiem i wyprowadził po trosze z płaskiego Bezouta. Miał Bossuta, księdza Marie i od czasu do czasu dał nam przerabiać jakieś zadanie z tych autorów. Miał nawet w rękopisie jakieś drobiazgi Lagrange'a, z tych, które były dobre na naszą skromną miarę.

Zdaje mi się, że zadania rozwiązywaliśmy piórem w zeszytach i na ceratowej tablicy.

Moja niełaska rozciągała się na wszystko; może była skutkiem jakiejś niezręczności mojej rodziny, która zapomniała posłać na Boże Narodzenie indyka panu Chabert lub jego siostrom; bo miał siostry, i to bardzo ładne – gdyby nie moja nieśmiałość, byłbym się chętnie do nich umizgał. Miały wiele szacunku dla wnuka pana Gagnon, przychodziły zresztą do nas na mszę w niedzielę.

Chodziliśmy zdejmować plany z pomocą grafometra i stolika mierniczego; jednego dnia zdjęliśmy plan pola przy drodze des Boiteuses. Chabert kazał wszystkim innym wyciągnąć linie na stoliku; wreszcie przyszedłem i ja, ale ostatni czy przedostatni, po mnie już tylko jakieś dziecko. Byłem upokorzony i wściekły, zanadto przyciskałem pióro. „Ależ ja ci kazałem wykreślić linię – rzekł pan Chabert swoim śpiewającym akcentem – a ty wyciągasz sztabę”.

Miał słuszność. Zdaje mi się, że ten wybitny brak łask u panów Dupuy i Chabert oraz wyraźna obojętność pana Jay na kursie rysunku nie dały mi wyróść na głupca. Miałem do tego cudowne warunki; rodzina moja, której ponura dewocja wciąż występowała przeciw publicznemu wychowaniu, wmówiła w siebie bez trudu, że w ciągu pięciu lat starań – niestety zbyt pilnych – stworzyła arcydzieło, a tym arcydziełem byłem ja.

Jednego dnia powiadałem sobie (ale w istocie to było przed Szkołą Centralną): „Czy ja nie jestem może synem wielkiego monarchy, a wszystko, co słyszę o Rewolucji, i to trochę, co z niej widzę, czy to nie jest bajka służąca do mego wychowania, jak w Emilu?”.

Bo mój dziadek, człowiek miły w rozmowie, mimo swoich pobożnych postanowień wspomniał przy mnie o Emilu, mówił o Wyznaniu wiary wikarego sabaudzkiego etc., etc. Ukradłem tę książkę w Claix, ale nic z niej nie zrozumiałem, nawet niedorzeczności z pierwszej stronicy, i po kwadransie porzuciłem ją. Trzeba oddać sprawiedliwość smakowi mego ojca, był on entuzjastą Russa i mówił o nim czasem, za co – jako za nieostrożność wobec dziecka – często bywał łajany przez ciotkę Serafię.

Rozdział XXVII

Miałem i mam jeszcze gusty najbardziej arystokratyczne; zrobiłbym wszystko dla szczęścia ludu, ale wolałbym, jak sądzę, spędzić co miesiąc dwa tygodnie w więzieniu niż żyć ze sklepikarzami.

W tej epoce zbliżyłem się, nie wiem jak, z Franciszkiem Bigillion (który później się zabił, jak sądzę, wskutek utrapień z żoną).

Był to człowiek prosty, naturalny, szczery, który nigdy nie silił się dać do zrozumienia jakąś ambitną odpowiedzią, że zna świat, kobiety etc. A to była w kolegium nasza największa ambicja i nasza główna próżnostka. Każdy z tych smarkaczy chciał wmówić w drugiego, że miał kobiety i że zna świat; nic podobnego u poczciwego Bigilliona. Odbywaliśmy razem długie spacery, zwłaszcza w stronę wieży Rabot i Bastylii. Wspaniały widok, jakiego zażywa się stamtąd, zwłaszcza ku Eybens, za którym widać najwyższe Alpy, podnosił naszą duszę. Rabot to jest stara wieża, a Bastylia to domek, położone na różnej wysokości na górze obejmującej miasto, bardzo śmieszne w 1795, ale przyzwoite podobno w 1836.

W czasie tych przechadzek dzieliliśmy się z całą szczerością wrażeniami, jakie w nas budził ten las straszliwy, posępny i rozkoszny, w który mieliśmy się zapuścić. Każdy się domyśli, że chodzi o społeczeństwo i o świat.

Bigillion miał wielkie przewagi nade mną:

1° Był wolny od dziecka, jako syn ojca, który go nie zanadto kochał i który umiał bawić się inaczej niż robiąc sobie lalkę ze swego syna.

2° Ojciec ten, bardzo zamożny rolnik, mieszkał w Saint-Ismier, wiosce odległej od Grenobli o jedną stację pocztową na wschód, bardzo ładnie położonej w dolinie Izery. Ten dobry wieśniak, amator wina, dobrej kuchni i wiejskich piękności, wynajął w Grenobli małe mieszkanko dla dwóch synów, którzy się tam kształcili. Starszy zwał się Bigillion, wedle zwyczaju naszej prowincji, a młodszy Rémy, kpiarz, dziwak, typ prawdziwie delfinacki, ale szlachetny, poza tym nieco zazdrosny, nawet wówczas, o przyjaźń, jaka mnie łączyła z jego bratem.

Przyjaźń ta, oparta na zupełnej szczerości, stała się faktem po upływie dwóch tygodni. Miał on wuja, uczonego mnicha – i zdaje mi się, bardzo mało mnicha – dobrego ojca Morlon, może benedyktyna, który w moim dzieciństwie zgodził się przez przyjaźń dla dziadka wyspowiadać mnie raz czy dwa razy. Bardzo byłem zdumiony jego słodyczą i uprzejmością, jakże różną od surowego pedantyzmu zgryźliwych chamów, którym ojciec wydawał mnie najczęściej, takich jak ksiądz Rambault.

Ten dobry ojciec Morlon miał wielki wpływ na moją inteligencję; miał Szekspira w przekładzie pana Letourneur; bratanek jego pożyczał dla mnie kolejno wszystkie tomy tego dzieła, obszernego jak dla dziecka, osiemnaście czy dwadzieścia tomów.

Zdawało mi się, że odżywam, czytając go. Po pierwsze, miał tę zaletę, że nie był chwalony i zalecany przez moją rodzinę jak Racine. Wystarczało, aby chwalili jakąś przyjemność, abym nabrał do niej wstrętu.

Iżby nic nie brakło urokowi Szekspira, zdaje mi się nawet, że ojciec źle się o nim wyrażał.

Byłem nieufny wobec rodziny we wszystkim; ale co się tyczy sztuk pięknych, pochwały jej wystarczały, aby mi wszczepić śmiertelną odrazę do najpiękniejszych rzeczy. Serce moje, o wiele bardziej rozwinięte niż umysł, czuło żywo, że oni je chwalą tak, jak Kings zachwalają dziś religię, to znaczy z ubocznym celem. Czułem mętnie, ale bardzo żywo i z ogniem, którego już nie mam, że wszelki cel moralny, to znaczy interes, zabija w artyście wszelkie dzieło sztuki. Czytałem ustawicznie Szekspira od 1796 do 1799. Racine, bez ustanku chwalony przez moją rodzinę, robił na mnie wrażenie płaskiego hipokryty. Dziadek opowiedział mi anegdotę, jak umarł z tego, że Ludwik XIV na niego nie popatrzył. Zresztą wiersze nudziły mnie jako coś, co przedłuża zdanie i pozbawia je jasności. Nienawidziłem „bieguna” w miejsce „konia”. Nazywałem to hipokryzją.

W jaki sposób, żyjąc samotnie na łonie rodziny wysławiającej się bardzo dobrze, byłbym mógł odczuwać język mniej lub bardziej szlachetny? Skąd byłbym wziął język niewytworny?

Corneille mniej mi się nie podobał. Autorzy, którzy podobali mi się wówczas do szaleństwa, to byli Cervantes, Don Kiszot, Ariost, obaj w tłumaczeniu. Bezpośrednio potem szedł Rousseau, który miał tę podwójną wadę, że chwalił ks[ięży] i że jego chwalił mój ojciec. Czytałem z rozkoszą Powiastki La Fontaine'a i Felicję. Ale to nie były przyjemności literackie. To są te książki, które czyta się tylko jedną ręką, jak powiadała pani pani de***.

Kiedy w 1824, w chwili gdy miałem się zakochać w Klementynie, siliłem się nie dać się pochłonąć kontemplacji jej wdzięków, (przypominam sobie wielką walkę pewnego wieczora na koncercie pani Dubignon, gdzie siedziałem obok słynnego generała Foy; Klementyna, reakcjonistka, nie bywała w tym domu), kiedy, powiadam, pisałem moją książkę Racine i Szekspir, obwiniano mnie, że gram komedię i że zapieram się pierwszych wrażeń dzieciństwa. Czytelnik widzi, jak dalece prawdą było to, czego się nie ważyłem powiedzieć (jako rzeczy nie do uwierzenia), że moją pierwszą miłością był Szekspir, między innymi Hamlet i Romeo i Julia.

Bigillionowie mieszkali przy ulicy Chenoise (nie jestem pewny nazwy), przy tej ulicy, która wychodzi na placyk pomiędzy kościołem Marii Panny a rzeczką z wznoszącym się na niej klasztorem Augustynów. Był tam słynny antykwarz, którego odwiedzałem często. Wyżej był klasztor, gdzie mój ojciec spędził w więzieniu kilka dni z panem Colomb, ojcem Romana Colomb, najstarszego z moich przyjaciół (w 1836).

W tym mieszkaniu, położonym na trzecim piętrze, mieszkała z Bigillionami ich siostra, panna Wiktoryna Bigillion, bardzo prosta, bardzo ładna, ale bynajmniej nie grecką pięknością; przeciwnie, była to fizjonomia najzupełniej allobrocka. Zdaje mi się, że dziś nazywa się to rasą gaelicką. (Patrz dr Edwards, a zwłaszcza Adrian de Jussieu, który przekonał mnie o słuszności tej klasyfikacji).

Panna Wiktoryna była inteligentna i dużo myślała; była uosobieniem świeżości. Twarz jej była w zupełnej harmonii z okienkami mieszkania, które zajmowała z braćmi, ciemnego, mimo że od południa i na trzecim piętrze; ale bo naprzeciwko stał ogromny dom. Ta doskonała harmonia uderzała mnie lub raczej czułem ją, ale nie rozumiałem.

Często byłem obecny przy wieczerzy tego rodzeństwa. Służąca z ich stron, prosta jak oni, przyrządzała posiłek; jedli razowy chleb, co mi się zdawało niepojęte, mnie, który jadałem tylko chleb biały.

Tam miałem w stosunku do nich wszystkie przewagi; w ich oczach należałem do wyższej sfery: wnuk pana Gagnon, członka komitetu Szkoły Centralnej, był szlachcicem, a oni mieszczanie, prawie chłopi, Nie znaczy to, aby oni czuli jakiś żal albo głupi podziw; woleli na przykład chleb razowy od białego, zależało tylko od nich dać pytlować mąkę, aby mieć chleb biały.

Żyliśmy tam w zupełnej niewinności, dokoła tego orzechowego stołu przykrytego obrusem z grubego płótna. Bigillion starszy miał czternaście albo piętnaście lat, Rémy dwanaście, Wiktoryna trzynaście, ja trzynaście, służąca siedemnaście.

Tworzyliśmy towarzystwo bardzo młode, jak widzicie; przy tym nikogo ze starszych krewnych, który by nas krępował. Kiedy stary Bigillion przybywał do miasta na dzień lub dwa, nie śmieliśmy pragnąć jego nieobecności, ale krępował nas.

Może mieliśmy wszyscy o rok więcej, ale to już najwyżej; moje bowiem ostatnie dwa lata, 1799 i 1798, w zupełności pochłonęła matematyka i Paryż jako cel; było to więc w 1797 lub raczej w 1796; otóż w 1796 miałem trzynaście lat.

Żyliśmy wówczas jak młode króliki igrające w lesie i szczypiące macierzankę. Panna Wiktoryna była gosposią; częstowała mnie suszonymi winogronami na winnym liściu, które lubiłem prawie tak samo jak jej uroczą towarzyszkę. Czasami prosiłem ją o drugie grono; często odmawiała mi, mówiąc: „Mamy już tylko osiem, a trzeba dobić do końca tygodnia”.

Co tydzień, raz albo dwa razy, przybywały zapasy z Saint-Ismier. Taki jest zwyczaj w Grenobli. Pasja każdego mieszczucha to jego folwarczek; woli sałatę, która pochodzi z jego posiadłości, na przykład z Montbonnot, Saint-Ismier, Corenc, Voreppe, Saint-Vincent albo z Claix, Échirolles, Eybens, Domène etc., i która go kosztuje 4 su, od tej samej sałaty kupionej za 2 su na targu. Ten mieszczuch miał 10 000 franków ulokowanych na 5% u Pierierów (ojciec i stryj Kazimierza, ministra w 1832), lokuje je w ziemi, która mu daje 2% albo 2½, i jest zachwycony. Przypuszczam, że za resztę starczy mu próżność, przyjemność powiedzenia z ważną miną: „Muszę jechać do Montbonnot” albo: „Wracam z Montbonnot”.

Nie kochałem się w Wiktorynie, serce moje było jeszcze całe obolałe wyjazdem panny Kubly, a przyjaźń moja z Bigillionem była tak serdeczna, że zdaje mi się, iż, w zwięzły sposób, z obawy śmieszności, ośmieliłem się zwierzyć mu moje szaleństwo.

Nie spłoszyło go to, był to chłopiec najlepszy i najprostszy w świecie, a cenne te przymioty szły u niego w parze z najdelikatniejszą inteligencją, ze zdrowym rozsądkiem cechującym tę rodzinę, a wzmocnionym jeszcze u niego przez rozmowy z Rémym, jego bratem i serdecznym przyjacielem, chłopcem mało wrażliwym, ale nieubłaganie rozsądnym. Rémy spędzał czasem całe popołudnie, nie otwierając ust.

 

Na tym trzecim pięterku spłynęły najszczęśliwsze chwile mego życia. Rychło potem Bigillionowie opuścili ten dom, aby zamieszkać w Montée du Pont de Bois; a może, przeciwnie, z Pont de Bois przenieśli się na ulicę Chenoise, zdaje mi się, w każdym razie na tę ulicę, na którą wychodzi ulica Pont-Saint-Jaime. Pamiętam doskonale trzy okna, całe z małych szybek, i ich położenie w stosunku do ulicy Pont-Saint-Jaime. W chwili kiedy to piszę (w Rzymie w styczniu 1836), moja pamięć robi niezwykłe odkrycia. Zapomniałem przecież w trzech czwartych wszystko, o czym od dwudziestu lat nie myślę nawet kilka razy na rok.

Byłem bardzo nieśmiały z Wiktoryną, pączki jej piersi przejmowały mnie zachwytem; ale zwierzałem się jej ze wszystkiego, na przykład z prześladowań Serafii, z których zaledwie się wyzwoliłem. Przypominam sobie, że mi nie chciała wierzyć, co mi sprawiało śmiertelną przykrość. Dawała mi do zrozumienia, że ja mam zły charakter.

80Amore nel cimento (wł.) – Miłość w niebezpieczeństwie. [przypis redakcyjny]