Free

Życie Henryka Brulard

Text
Author:
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział XXIV

Nie bardzo mi się wiodło z kolegami; widzę dzisiaj, że byłem wówczas bardzo śmieszną mieszaniną pychy i potrzeby bawienia się. Ich drapieżnemu egoizmowi przeciwstawiłem moje pojęcia hiszpańskiej wzniosłości. Byłem zrozpaczony, kiedy bawiąc się zostawiali mnie na uboczu; na domiar niedoli nie znałem tych gier, wnosiłem w nie szlachetność duszy, delikatność, które musiały się im wydać absolutnym szaleństwem. Spryt i sprawność egoizmu – egoizmu, jak sądzę, bez granic – to są jedyne rzeczy, które imponują dzieciom.

Na domiar moich niepowodzeń byłem nieśmiały wobec profesora: słowo wymówki powściągliwej i wyrzeczonej przypadkiem przez tego tępego pedanta z trafnym akcentem sprawiało, że łzy napływały mi do oczu. Te łzy były nikczemnością w oczach braci Gautier, panów Saint-Ferréol (o ile mi się zdaje), Roberta (dziś dyrektora włoskiego teatru w Paryżu), a zwłaszcza Odru. Ten Odru to był chłop bardzo silny i jeszcze bardziej brutalny, który był o stopę wyższy od nas wszystkich i którego nazywaliśmy Goliatem; miał wdzięk niedźwiadka, ale dawał nam tęgie kuksy, kiedy jego gruba inteligencja spostrzegła wreszcie, że my sobie drwimy z niego.

Miał ojca, bogatego wieśniaka, w Lumbin czy innej wiosce „w dolinie” (tak się tu mówi o przepięknej dolinie Izery pomiędzy Grenoblą a Montmélian, a właściwie ciągnie się ona aż do skały w Moirans).

Dziadek skorzystał ze zniknięcia Serafii, aby mnie posłać na kurs matematyki, chemii i rysunków.

Pan Dupuy, ten mieszczuch tak emfatyczny i tak ucieszny, był co do stanowiska obywatelskiego rodzajem nieudanego rywala doktora Gagnon. Płaszczył się przed szlachtą, ale tę przewagę nad doktorem Gagnon wyrównywał zupełny brak wdzięku i poglądów literackich, które wówczas były chlebem powszednim rozmowy. Pan Dupuy, zazdrosny, że dziadek jest członkiem komitetu i jego zwierzchnikiem, nie uwzględnił rekomendacji tego szczęśliwego rywala co do mej osoby; miejsce moje w sali matematyki zdobyłem jedynie własną zasługą, po trzech latach, przez które tę zasługę ustawicznie podawano w wątpliwość. Pan Dupuy, który mówił bez ustanku (nigdy za wiele) o Condillacu i o jego Logice, nie miał ani cienia logiki w głowie. Mówił ozdobnie i z wdziękiem, miał imponującą postawę i bardzo dworne maniery.

Miał bardzo piękną myśl w roku 1794, mianowicie podzielić stu uczniów zapełniających salę parterową na pierwszej lekcji matematyki na brygady po sześciu lub siedmiu, z których każda miała swego naczelnika.

Moim naczelnikiem był „duży”, to znaczy młody człowiek o stopę wyższy od nas, który już przekroczył wiek dojrzewania. Pluł ponad nas, przykładając zręcznie palec do ust. W pułku taki nazywa się „morowiec”. Skarżyliśmy się na tego „morowca” (nazywał się, o ile pomnę, Raimonet) przed panem Dupuy, który okazał się wzniosły, usuwając go. Pan Dupuy przywykł dawać lekcje młodym oficerom artylerii z Valence i bardzo był wrażliwy w kwestiach honoru (pchnięcie szpadą).

Przechodziliśmy nędzny podręcznik Bezouta, ale pan Dupuy był na tyle inteligentny, że nam wspomniał o książce Clairauta o nowym wydaniu tej książki, jakie sporządził Biot (ten pracowity szarlatan).

Clairaut miał wszelkie dane na to, aby otwierać głowę, gdy Bezout zatykał ją na zawsze. Każde twierdzenie w podręczniku Bezouta robiło wrażenie wielkiego sekretu pochodzącego od sąsiadki.

W sali rysunku uważałem, że pan Jay i pan Couturier (ze złamanym nosem), jego pomocnik, wyrządzali mi straszną niesprawiedliwość. Ale pan Jay w braku wszelkich innych danych miał emfazę, która zamiast nas rozśmieszać rozpłomieniała nas. Pan Jay miał wielki sukces, bardzo doniosły dla Szkoły Centralnej, spotwarzonej przez ks[ięży]. Miał dwustu czy trzystu uczniów.

Wszystko to siedziało w ławkach po siedmiu lub ośmiu i wciąż trzeba było robić nowe ławki. I co za modele! Liche akty rysowane przez pana Paiou i przez samego pana Jay, nogi, ręce, wszystko byle jak, ciężkie, grube, brzydkie. To był istny rysunek młodego Moreau albo tego pana Cochin, który tak pociesznie mówi o Michale Aniele i o Dominikinie w swoich trzech tomikach o Włoszech.

Wielkie głowy rysowane były sangwiną lub udawały ołówek. Trzeba przyznać, że zupełna nieznajomość rysunku mniej biła tam w oczy niż w aktach (nagich postaciach). Zaletą tych głów, które miały po osiemnaście cali wysokości, było to, że kreski były bardzo równoległe; co się tyczy naśladowania natury, nie było o tym mowy.

Niejaki Moulezin, głupi i niemożliwie nadęty, dziś bogaty i ważny obywatel Grenobli i z pewnością jeden z najzawziętszych wrogów zdrowego rozsądku, unieśmiertelnił się niebawem doskonałą równoległością swoich kresek sangwiną. Rysował akty i był uczniem pana Villonne (z Lyonu); mnie, uczniowi pana Le Roy, któremu choroba i dobry smak paryski nie pozwoliły zostać takim szarlatanem jak pan Villonne w Lyonie, rysownik wzorów na materie, dawano jedynie wielkie głowy, co mnie bardzo upokarzało, ale miało tę wielką korzyść, że było lekcją skromności.

Potrzebowałem jej bardzo, jeżeli mam mówić szczerze. Rodzina moja, której byłem dziełem, szczyciła się mymi talentami w mojej obecności; stąd uważałem się za najwybitniejszego młodzieńca w Grenobli.

Niższość moja w zabawach z kolegami z łaciny zaczęła mi otwierać oczy. Ławka z wielkimi głowami, gdzie mnie posadzono tuż obok dwóch synów szewca o pociesznych gębach (co za los dla wnuka pana Gagnon!), zrodziła we mnie postanowienie, że padnę albo muszę się wybić.

Oto historia mego talentu do rysunku. Rodzina moja, zawsze roztropna, orzekła po roku albo półtora roku lekcji u tego tak grzecznego człowieka, pana Le Roy, że ja rysuję bardzo dobrze.

Faktem jest, że ja nawet się nie domyślałem, że rysunek ma naśladować naturę. Rysowałem czarnym i twardym ołówkiem jakąś głowę z płaskorzeźby. (Przekonałem się w Rzymie w Braccio Nuovo, że to była głowa Musy, lekarza Augusta). Rysunek mój był czysty, zimny, bez żadnej wartości, jak rysunek młodego uczniaka.

Rodzina moja, która przy wszystkich frazesach o pięknie wsi i pięknych krajobrazach nie miała najmniejszego poczucia sztuki i nie posiadała ani jednego znośnego sztychu w domu, uznała, że jestem bardzo tęgi w rysunku. Pan Le Roy żył jeszcze i malował pejzaże gwaszem (gęsty kolor) mniej licho niż resztę.

Uzyskałem tyle, że pozwolono mi rzucić ołówek i zacząć malować gwaszem.

Pan Le Roy zrobił widok mostu Vence, między Bouisserate a Saint-Robert. Przechodziłem ten most dość często, udając się do Saint-Vincent: uważałem, że ten rysunek, zwłaszcza góra, są bardzo podobne, doznałem olśnienia. Zatem przede wszystkim i nade wszystko trzeba, aby rysunek podobny był do natury!

Nie było już mowy o doskonale równoległych kreskach. Po tym pięknym odkryciu robiłem szybkie postępy.

Biedny pan Le Roy niebawem umarł, żałowałem go. Mimo to byłem wówczas jeszcze niewolnikiem, a wszyscy młodzi ludzie chodzili do pana Villonne, rysownika wzorów na materię, wypędzonego z Wyzwolonej Gminy przez wojnę i gilotynę. Wyzwolona Gmina to było nowe miano dawane Lyonowi od czasu jego zdobycia.

Zwierzyłem ojcu (ale przypadkiem, bez specjalnej myśli) moją pasję do gwaszów i kupiłem od pani Le Roy, za trzykrotną ich wartość, wiele gwaszów jej męża.

Bardzo pragnąłem dwóch tomów Powiastek La Fontaine'a z rycinami bardzo delikatnie wykonanymi, ale bardzo niedwuznacznymi.

„To ohyda – rzekła pani Le Roy ze swymi ładnymi, obłudnymi oczami subretki – ale to są arcydzieła”.

Przekonałem się, że nie zdołam przemycić kupna Powiastek La Fontaine'a w kupnie gwaszów. Otworzono Szkołę Centralną, nie myślałem już o gwaszach, ale odkrycie zostało mi: trzeba naśladować naturę; i to sprawiło może, że moje wielkie głowy, skopiowane z tych lichych rysunków, nie były tak okropne, jak mogły być. Przypominam sobie Oburzonego Żołnierza w Wypędzeniu Heliodora Rafaela; nie mogę spojrzeć na oryginał w Watykanie, aby sobie nie przypomnieć mojej kopii; technika ołówka, zupełnie dowolna, nawet fałszywa, widniała zwłaszcza w smoku sterczącym na kasku.

Kiedy który z nas zrobił coś znośnie, pan Jay siadał na miejscu ucznia, poprawiał trochę głowę i rezonował z emfazą, ale ostatecznie rezonował; wreszcie podpisywał głowę z tyłu, rodzaj ne varietur, aby ją można było z końcem roku przedstawić do konkursu. Rozpalał nas, ale nie miał najlżejszego poczucia piękna. Zrobił w życiu tylko jeden niegodziwy obraz, Wolność skopiowaną z własnej żony, krótką, przysadkowatą, bez linii. Aby ją uczynić lżejszą, zawalił pierwszy plan grobowcem, za którym Wolność była schowana po kolana.

Przyszedł koniec roku, egzaminy w obecności komitetu i, zdaje mi się, jednego członka Departamentu.

Zdobyłem jedynie nędzną promocję, i to jeszcze, jak sądzę, dano mi ją, aby zrobić przyjemność panu Gagnon, głowie komitetu, i panu Dausse, drugiemu członkowi komitetu, przyjacielowi pana Gagnon.

Dziadek czuł się upokorzony, powiedział mi to z doskonałą grzecznością i miarą. Jego wymówka tak prosta zrobiła na mnie silne wrażenie. Dodał, śmiejąc się: „Umiałeś nam tylko pokazać swój tłusty zadek”.

Tę mało interesującą pozycję zauważono przy tablicy w sali matematycznej.

Była to tablica mająca sześć stóp na cztery, wsparta na wysokości pięciu stóp na silnej ramie; wchodziło się po trzech stopniach.

Pan Dupuy kazał nam udowodnić twierdzenie, na przykład kwadrat przeciwprostokątni, lub też to zagadnienie: coś kosztuje 7 funtów 4 su 3 denary łokieć; robotnik zrobił dwa łokcie, pięć stóp, trzy cale. Ile mu się należy?

W ciągu roku pan Dupuy zawsze wołał do tablicy panów de Monval, którzy byli szlachcicami, pana de Pina, szlachcica i wstecznika, panów Anglès, de Renneville, szlachcica; mnie nigdy albo jeden raz.

Młodszy Monval, zakazana gęba, ale dobry matematyk (określenie szkolne), zginął zamordowany przez rozbójników w Kalabrii około 1806, zdaje mi się. Starszy, mimo dobrych stosunków z Pawłem Ludwikiem Courier, stał się wstrętnym starym „reakiem”. Został pułkownikiem, zrujnował w szpetny sposób pewną wielką damę z Neapolu; w Grenobli chciał siedzieć na dwóch stołkach w 1830, odkryto go ku powszechnej wzgardzie. Umarł z tej dobrze zasłużonej wzgardy, bardzo chwalony przez dewotów (patrz „Gazeta” z 1832 albo 1833). Był to piękny mężczyzna, łajdak bez czci i wiary.

 

Pan de Pina, mer Grenobli od 1825 do 1830. „Reak” zdolny do wszystkiego i zapominający o uczciwości przez wzgląd na swoich dziewięcioro czy dziesięcioro dzieci, zebrał 60 000 czy 70 000 franków renty. Ponury fanatyk i, jak sądzę, łajdak zdolny do wszystkiego, prawdziwy jezuita.

Anglès, później prefekt policji, niestrudzony pracownik lubiący porządek, ale w polityce łajdak do wszystkiego; bądź co bądź, wedle mnie, nieskończenie mniejszy łajdak niż dwaj poprzedni, którzy w gatunku „łajdak” zajmują w moim pojęciu pierwsze miejsce.

Piękna hrabina Anglès była przyjaciółką hrabiny Daru, w której salonie ją poznałem. Ładny hrabia de Meffrey (z Grenobli, jak Anglès) był jej kochankiem. Biedna kobieta nudziła się, jak przypuszczam, bardzo, mimo dygnitarstw męża.

Ten mąż, syn sławnego skąpca i sam skąpy, to było najbardziej ponure bydlę, umysł najbardziej jałowy, najbardziej antymatematyczny. Zresztą paskudny tchórz, opowiem później historię o jego policzku. Około roku 1826 czy 1827 stracił prefekturę policji, zbudował sobie piękny zamek w górach blisko Roanne i wnet umarł tam bardzo nagle, jeszcze młodo. Było to skończone bydlę, miał wszystkie przywary charakteru delfinackiego, podły, chytry, małostkowy, wyzyskujący każdy drobiazg.

De Renneville, kuzyn Monvalów, był piękny i zwierzęco głupi. Ojciec jego był to najbrudniejszy i najpyszniejszy człowiek w całej Grenobli. Nie słyszałem o nim od czasu szkoły.

De Sinard, dobry uczeń, doprowadzony do torby żebraczej przez emigrację, protegowany i wspierany przez panią de Valserre, był moim przyjacielem.

Wróćmy do owej tablicy, przy której głowa wydającego lekcję była na dobrych osiem stóp nad ziemią. Ja, wywoływany raz na miesiąc, bynajmniej niewspomagany przez pana Dupuy, który rozmawiał z Monvalem lub z panem Pina, gdy ja przeprowadzałem dowód, bełkotałem wystraszony. Kiedy z kolei wyszedłem do tablicy przed sędziami, strach mój spotęgował się, zaplątałem się, patrząc na jury, a zwłaszcza na straszliwego pana Dausse, siedzącego po prawej stronie koło tablicy. Zdobyłem się na tę przytomność umysłu, aby na nikogo nie patrzeć, aby myśleć już tylko o moim rachunku, i wywiązałem się z niego poprawnie, ale zmęczywszy moich egzaminatorów. Co za różnica z tym, co miało być w roku 1799! Mogę powiedzieć, że to własną zasługą wybiłem się w matematyce i w rysunku.

Byłem gruby i nieduży, miałem surdut jasnoszary. Stąd ta wymówka: „Czemu nie dostałeś nagrody?” – pytał dziadek. „Nie miałem czasu”.

Kursy trwały w tym pierwszym roku, zdaje mi się, tylko cztery czy pięć miesięcy.

Chodziłem do Claix, oszalały na punkcie polowania; ale uganiając po polach na przekór ojcu, zastanawiałem się głęboko nad tymi słowami: „Czemu nie dostałeś nagrody?”.

Nie mogę sobie przypomnieć, czy chodziłem cztery, czy tylko trzy lata do Szkoły Centralnej. Jestem pewien daty wyjścia, egzamin z końcem 1799, oczekiwaliśmy Rosjan w Grenobli.

Arystokraci i moja rodzina, jak sądzę, powiadali:

O Rus, quando ego te aspiciam 79

Co do mnie, drżałem o egzamin, który miał mnie wydobyć z Grenobli! Jeżeli wrócę tam kiedy, archiwa Urzędu Departamentalnego w Prefekturze pouczą mnie, czy Szkołę Centralną otwarto w 1796, czy aż w 1797 roku.

Liczyło się wówczas lata wedle Republiki: był to rok V albo VI. Dopiero znacznie później, kiedy Cesarz głupio tak zarządził, nauczyłem się znać rok 1796, 1797. Widziałem wówczas rzeczy z bliska.

Cesarz zaczął wówczas wznosić tron Burbonów, a wspomagała go w tym bezgraniczna nikczemność pana de Laplace. Rzecz osobliwa, poeci mają odwagę, a tak zwani uczeni są służalcy i tchórze. Jakże służalczy i nikczemny wobec władzy był Cuvier! Budził wstręt nawet w roztropnym Sutton Sharpe. W Radzie Stanu baron Cuvier był zawsze po stronie najnikczemniejszych.

W czasie stworzenia Orderu Zjednoczenia byłem w samym sercu dworu; przyszedł dosłownie płakać, aby dostać ten order. Przytoczę w swoim czasie odpowiedź Cesarza. Wybili się przez nikczemność: Bacon, Laplace, Cuvier. Lagrange był mniej nikczemny, zdaje mi się.

Pewni chwały swoich pism, panowie ci mają wiarę, że uczony przesłoni polityka; w sprawach pieniężnych, jak i w kwestii odznaczeń są utylitarystami. Sławny Legendre, pierwszorzędny geometra, kiedy dostał krzyż Legii, przypiął go do fraka, popatrzył w lustro i podskoczył z radości. Mieszkanie było niskie, uderzył się głową o sufit i upadł półmartwy. Byłaby to godna śmierć dla tego następcy Archimedesa!

Ileż nikczemności spełniono w Akademii Nauk od 1815 do 1830 i później, aby wyżebrać krzyże! To nie do wiary, mam szczegóły tego od panów de Jussieu, Edwardsa, Milne-Edwardsa przez salon barona Gérard. Zapomniałem tyle świństw.

Mąż stanu mniej jest nikczemny, kiedy mówi otwarcie: „Zrobię wszystko, co trzeba, aby się wywindować”.

Rozdział XXV

Dusza moja, oswobodzona od tyranii, zaczynała nabierać prężności. Pomału przestało mnie oblegać to tak wyczerpujące uczucie – bezsilna nienawiść.

Poczciwa ciotka Elżbieta była moją opatrznością. Bywała prawie co wieczór na partyjce u pani Colomb albo pani Romagnier. Te zacne siostry były kołtunkami tylko w pewnych maniach i nawykach. Miały piękne dusze, rzecz tak rzadka na prowincji, i były tkliwie przywiązane do ciotki Elżbiety.

Jeszcze nie dość mówię dobrego o tych zacnych kuzynkach, to były dusze wielkie, szlachetne, dały tego osobliwe dowody w ważnych okolicznościach swego życia.

Ojciec mój, coraz bardziej pogrążony w swojej pasji do gospodarstwa i do Claix, spędzał tam trzy albo cztery dni tygodniowo. Dom dziadka, gdzie jadał obiad i wieczerzę od śmierci żony, pociągał go już znacznie mniej. Mówił szczerze tylko z Serafią. Hiszpański charakter ciotki Elżbiety nakazywał mu uszanowanie; rozmawiali z sobą bardzo niewiele. Przyziemny delfinacki sprycik oraz przykra nieśmiałość ojca nie bardzo się godziły ze szlachetną szczerością oraz prostotą ciotki. Panna Gagnon nie lubiła mego ojca, który znowuż nie był zdolny podtrzymywać rozmowę z dziadkiem; był pełen szacunku i grzeczny, dziadek był bardzo grzeczny, to i wszystko. Ojciec nie poświęcał tedy nic, spędzając kilka dni w tygodniu w Claix. Mówił do mnie parę razy, kiedy mnie zmusił, abym mu towarzyszył do Claix, że smutno jest w jego wieku nie mieć swego domu.

Kiedy wracałem, aby wieczerzać z ciotką Elżbietą, dziadkiem i dwiema siostrami, nie potrzebowałem tedy obawiać się zbyt surowego śledztwa. Zazwyczaj mówiłem, śmiejąc się, że byłem po ciotkę u pani Romagnier i pani Colomb; często w istocie odprowadzałem ją do tych pań, aż do bramy, po czym zbiegałem pędem, aby wałęsać się pół godziny w parku, który wieczorem w lecie, przy świetle księżyca, pod wspaniałymi kasztanami wysokimi na osiemdziesiąt stóp, służył za miejsce schadzki wszystkiemu, co było młodego i żywego w mieście.

Stopniowo ośmieliłem się, chodziłem częściej do teatru, zawsze na stojący parter.

Czułem jakąś tkliwość w sercu, patrząc na młodą aktorkę nazwiskiem panna Kubly. Niebawem zakochałem się w niej bez pamięci; nigdy z nią nie rozmawiałem.

Była to młoda kobieta, szczupła, dość wysoka, z orlim nosem, ładna, smukła, dobrze zbudowana. Miała jeszcze szczupłą linię młodej dziewczyny, ale twarz poważną i często melancholiczną.

Wszystko było nowe dla mnie w osobliwym szaleństwie, które nagle opanowało wszystkie moje myśli. Wszystkie inne zainteresowania zgasły dla mnie. Zaledwie rozpoznałem uczucie, którego obraz oczarował mnie w Nowej Heloizie, tym mniej była to rozkosz Felicji. Stałem się nagle obojętny i sprawiedliwy dla wszystkiego, co mnie otaczało; w tej epoce zgasła moja nienawiść do nieboszczki ciotki Serafii.

Panna Kubly grała w komedii role pierwszych amantek, śpiewała także w operach komicznych.

Łatwo zrozumieć, że prawdziwa komedia nie była mi dostępna. Dziadek oszałamiał mnie zawsze wielkim słowem: „znajomość serca ludzkiego”. Ale co ja mogłem wiedzieć o tym „sercu ludzkim”? Parę spostrzeżeń zaledwie, pochwytanych z książek, szczególnie z Don Kiszota, jedynej prawie książki, która nie budziła we mnie nieufności; wszystkie inne były z porady moich tyranów, bo dziadek (świeżo nawrócony, jak sądzę) nie pozwalał sobie na żarty z książek, które wtykali mi ojciec i Serafia.

Trzeba mi było tedy teatru romantycznego, to znaczy dramatu niezbyt ponurego, przedstawiającego niedole miłosne, a nie pieniężne (ponury i smutny dramat opierający się na braku pieniędzy zawsze mnie mierził jako zbyt mieszczański i zbyt prawdziwy; „Moja d… to także natura” – powiedział Préville pewnemu autorowi).

Panna Kubly święciła tryumfy w Klaudynie Floriana.

Młoda Sabaudka, która miała małe dziecko w Montenvers z młodym wykwintnym podróżnym, przebiera się za mężczyznę i wraz ze swoim bębnem pełni rzemiosło czyściciela ulic w Turynie. Odnajduje swego kochanka, którego wciąż kocha, i zostaje jego służącym; ale kochanek ma się żenić.

Aktor, który grał kochanka, nazwiskiem Poussi, zdaje mi się, przypomniało mi się nagle to nazwisko po tylu latach – mówił zupełnie naturalnie: „Klaudiuszu! Klaudiuszu!”, łając swego służącego, kiedy ten mówił źle o jego przyszłej. Ten głos, akcent słyszę jeszcze w duszy, widzę aktora.

Przez wiele miesięcy utwór ten, często żądany przez publiczność, sprawiał mi najżywszą przyjemność, powiedziałbym najżywszą, jakiej zaznałem w dziele sztuki, gdyby od dawna przyjemnością moją nie była najbardziej oddana i szalona, najtkliwsza admiracja.

Nie śmiałem wymówić nazwiska panny Kubly; jeśli ją ktoś nazwał w mojej obecności, czułem osobliwe ściskanie serca, zdawało mi się, że padnę. Była niby burza w mojej krwi.

Jeżeli ktoś powiedział „Kubly” zamiast „panna Kubly”, czułem nienawiść i oburzenie, które zaledwie mogłem powstrzymać.

Śpiewała swoim małym głosikiem w Nieważnym traktacie, operze Gaveaux (słaba głowa, umarł niepoczytalny w kilka lat potem).

Tam zaczęła się moja miłość muzyki, która była może moją najsilniejszą i najkosztowniejszą namiętnością; trwa jeszcze w pięćdziesiątym drugim roku, żywsza niż kiedykolwiek. Nie wiem, ile mil zrobiłbym pieszo lub na ile dni więzienia naraziłbym się, aby usłyszeć Don Juana lub Matrimonio segreto, i nie wiem, dla jakiej innej rzeczy zrobiłbym ten wysiłek. Ale na moje nieszczęście nienawidzę muzyki miernej. (W moich oczach jest ona karykaturą dobrej, na przykład Furioso Donizettiego, wczoraj wieczorem, Rzym, „Valle”. Włosi, bardzo różni w tym ode mnie, nie mogą ścierpieć muzyki, skoro ma więcej niż pięć albo sześć lat. Któryś z nich mówił raz przy mnie u pani 120: „Czy muzyka, która ma więcej niż rok, może być ładna?”).

Co za nawias, wielki Boże! Przepisując, będę musiał wykreślić lub przenieść w inne miejsce połowę tego rękopisu.

Nauczyłem się na pamięć – i z jakim upojeniem! – tej ciągnącej się i przerywanej niteczki octu, którą nazywają Nieważnym traktatem.

Niezły aktor, który grał wesoło rolę służącego (widzę dziś, że grał ze szczerą beztroską biedaka, który ma w domu jedynie same smutki i który oddaje się ze szczęściem swej roli), dał mi pierwsze pojęcie komizmu, zwłaszcza w chwili gdy prowadzi kontredansa kończącego się: „Małgosia nas słyszała…”.

Krajobraz kształtu i rozmiarów blankietu wekslowego, gdzie było wiele gumiguty wzmocnionej bistrem, zwłaszcza na pierwszym planie po lewej, który kupiłem u pana Le Roy i który kopiowałem wówczas z rozkoszą, wydawał mi się absolutnie tym samym, co gra tego komika, który mnie rozśmieszał szczerze, ilekroć panny Kubly nie było na scenie; kiedy się zwracał do niej, byłem roztkliwiony, zachwycony. Stąd może pochodzi, że jeszcze dziś obraz albo utwór muzyczny często dają mi to samo wrażenie. Ileż razy znalazłem tę tożsamość w muzeum Brera w Mediolanie (1814–1821)!

 

To jest tak prawdziwe i tak mocne, że trudno mi to wyrazić; zresztą niełatwo by mi kto uwierzył.

Ścisły związek – rzec można, małżeństwo – tych dwóch sztuk skojarzył się na zawsze, kiedy miałem dwanaście albo trzynaście lat, przez kilka miesięcy najżywszego szczęścia, rozkoszy najsilniejszej, jakiej kiedykolwiek doznałem, dochodzącej niemal bólu.

Obecnie widzę (ale widzę z Rzymu, w pięćdziesięciu dwu latach), że miałem pociąg do muzyki przed tym Nieważnym traktatem, tak podskakującym, tak nikłym, tak francuskim, ale który umiem jeszcze na pamięć. Oto moje wspomnienia: 1° dźwięk dzwonów Św. Andrzeja, zwłaszcza gdy dzwoniono w nie na wybory, w roku, gdy mój krewniak Abraham Mallein (ojciec mego szwagra Aleksandra) był prezydentem albo po prostu wyborcą; 2° zgrzyt pompy na placu Grenette, kiedy służące wieczór pompowały wielkim żelaznym prętem; 3° wreszcie, ale najmniej ze wszystkiego – dźwięk fletu, na którym grał jakiś młody sklepikarz na czwartym piętrze, na placu Grenette.

Już te rzeczy dały mi przyjemności, które bez mojej wiedzy były przyjemnością muzyczną.

Panna Kubly grała też w Wiejskiej próbie Grétry'ego, o wiele mniej lichej niż Nieważny traktat. Tragiczna sytuacja przejęła mnie dreszczem w Raulu, panu de Créqui; słowem, wszystkie liche operzątka z roku 1794 stały się dla mnie czymś wzniosłym dzięki obecności panny Kubly; nic nie mogło być płaskie ani pospolite, skoro ona się zjawiała.

Jednego dnia zdobyłem się na olbrzymią odwagę, aby spytać kogoś, gdzie mieszka panna Kubly. To był prawdopodobnie najodważniejszy czyn mego życia.

„Ulica de Clercs” – brzmiała odpowiedź.

O wiele wcześniej odważyłem się spytać, czy ona ma kochanka. Zapytany odpowiedział mi jakimś grubym przysłowiem, nie wiedział nic o jej życiu.

Wałęsałem się po ulicy des Clercs w dnie przypływu odwagi; serce mi biło, byłbym może zemdlał, gdybym ją spotkał; oddychałem z ulgą, kiedy, doszedłszy do końca ulicy, byłem pewny, że jej nie spotkam.

Jednego ranka wszakże, kiedym się przechadzał sam w alei kasztanowej w parku miejskim, myśląc o niej, jak zawsze, ujrzałem ją na drugim końcu ogrodu koło muru Intendentury, szła ku terasie. Słabo mi się zrobiło, wreszcie uciekłem, jakby mnie diabeł gonił, wzdłuż kraty ogrodzenia, po linii F; panna Kubly była dopiero w K, zdaje mi się, i na szczęście nie spostrzegła mnie. Zważcie, że ona mnie absolutnie nie znała. Oto jeden z najwybitniejszych rysów mego charakteru, taki byłem zawsze (nawet przedwczoraj). Szczęście widzenia jej z bliska, na pięć czy sześć kroków, było za wielkie, paliło mnie, uciekałem przed tym sparzeniem, przykrością zupełnie realną.

Dziwactwo to nasuwa mi myśl, że co się tyczy miłości, należę do natur melancholicznych, wedle Cabanisa.

W istocie, miłość była zawsze dla mnie najważniejszą sprawa lub raczej jedyną. Nigdy nie bałem się niczego więcej niż ujrzeć, że kobieta, którą kocham, wymienia poufne spojrzenie z moim rywalem. Nie mam prawie urazy do tego rywala: on robi swoje (myślę sobie); ale ból mój jest straszliwy, przeszywający, do tego stopnia, że muszę przysiąść na kamiennej ławce pod domem. Podziwiam wszystko w moim zwycięskim rywalu (major Gibory i pani Martin, palazzo Aguissola, Mediolan). Żadna inna przykrość nie działa na mnie ani w tysiącznej części w ten sposób.

Przy Cesarzu byłem baczny, gorliwy, niemyślący zgoła o moim krawacie, bardzo odmiennie od innych. (Przykład: pewien wieczór, godzina siódma, w Łużycach, kampania 1813, nazajutrz po śmierci księcia de Frioul).

Nie jestem ani nieśmiały, ani melancholijny, gdy piszę i narażam się na ryzyko wygwizdania; czuję się pełen odwagi i dumy, kiedy piszę zdanie, którym wzgardziłby jeden z tych dwóch olbrzymów (z roku 1835): Chateaubriand albo Villemain.

Bez wątpienia w roku 1880 znajdzie się jakiś szarlatan zręczny, wyrachowany, modny, jak ci panowie dzisiaj. Ale jeżeli ktoś to przeczyta, będzie mnie uważał za zawistnika, to mi jest bardzo przykre; ta nędzna mieszczańska przywara jest, jak sądzę, zupełnie obca mojej naturze.

W istocie jestem śmiertelnie zazdrosny jedynie o ludzi nadskakujących kobiecie, którą kocham; co więcej, jestem zazdrosny nawet o tych, którzy jej nadskakiwali dziesięć lat przede mną. Na przykład pierwszy kochanek Babet (w Wiedniu, w 1809): „Przyjmowałaś go w swojej sypialni!” – „Wszystko było dla nas sypialnią, byliśmy sami w zamku, on miał klucze”.

Czuję jeszcze ból, jaki mi sprawiły te słowa, a to było wszakże w 1809, dwadzieścia siedem lat temu; widzę uroczą naiwność młodej Babet; patrzyła mi w oczy.

Znajduję, to pewna, wiele przyjemności w tym, co piszę od godziny, w tym wysiłku, aby bardzo ściśle odmalować moje wrażenia z czasów panny Kubly; ale kto, u licha, będzie miał odwagę przeczytać tę olbrzymią kupę „ja” i „mnie”? To mi się wydaje cuchnące mnie samemu. To jest wada tego rodzaju pisanin; przy tym nie umiem poprawić mdłego smaku żadnym sosem szarlatanizmu. Czy ośmielę się dodać: jak Wyznania Russa? Nie, mimo całej niedorzeczności zarzutu będą mnie znowu uważali za zawistnego lub też silącego się narzucić porównanie, przerażające swym absurdem, z arcydziełem tego wielkiego pisarza.

Oświadczam uroczyście jeszcze raz i raz na zawsze, że mam głęboką wzgardę dla panów Pariset, de Salvandy, Saint-Marc Girardin i innych pyskaczy, płatnych pedantów i jezuitów z „Debatów”, ale dlatego nie uważam siebie za bliższego wielkich pisarzy. Nie przypisuję sobie innej zasługi prócz tego, że maluję naturę podobną, tę naturę, która objawia mi się tak jasno w pewnych chwilach. Po wtóre, jestem pewien mojej najlepszej wiary, mego uwielbienia dla prawdy; po trzecie, przyjemności, jaką znajduję w pisaniu, przyjemności, która dochodziła do szaleństwa w 1817 w Mediolanie, u pana Peronti, corsia del Giardino.

79„O Rus, quando ego te aspiciam!” – „Kiedyż cię, wsi, zobaczę”. Cytat z Horacego (Satyry, II,6); tu użyty na zasadzie gry słów: rus (wieś) wymawia się po francusku tak jak Russe (Rosjanin). [przypis redakcyjny]