Free

Kim

Text
Mark as finished
Kim
Kim
Free e-book
Details
Kim
Free e-book
Details
Font:Smaller АаLarger Aa

Wstrząsnął odważnie głową. Uczeni mnisi-lamaiści nie chodzą po prośbie, lecz ten lama był zapaleńcem w swoich poszukiwaniach.

– No dobrze – rzekł kustosz, uśmiechając się. – Pozwól teraz, bym ja zdobył zasługę. Jesteśmy obaj z jednego cechu. Oto jest nowy zeszyt z białego angielskiego papieru, tu zaś kilka ołówków grubych i cienkich, dobrych dla pisarza. A teraz użycz mi swych okularów.

Kustosz spojrzał przez nie. Były bardzo porysowane, ale siła szkieł była niemal ta sama co w jego okularach, które wręczył lamie, mówiąc:

– Spróbuj ich.

– Ależ, jak piórko! Jakbym piórko miał na twarzy! – starzec pokręcił głową z zachwytu i zmarszczył nos. – Prawie ich nie czuję, jakże wyraźnie przez nie widzę!

– One są bilaur, kryształowe, i nigdy się nie porysują. Niech ci one dopomogą zajść do twej rzeki, gdyż są twoją własnością.

– Wezmę je, jak też te ołówki i biały zeszyt – mówił lama – jako znak przyjaźni dwóch kapłanów… a teraz… – podłubał za pasem, wyciągnął inkrustowany piórnik żelazny i położył go na stole kustosza. – To na pamiątkę ode mnie… ten piórnik. Jest on nieco stary, jak i ja sam.

Był to wyrób chiński z żelaza, jakiego już dzisiaj nie leją, okryty starożytnym deseniem, a kustoszowi, w którym ozwała się żyłka kolektorska, serce rwało się do niego od pierwszego wejrzenia. Lama żadną miarą, mimo namowy kustosza, nie chciał z powrotem przyjąć swego daru.

– Gdy powrócę, odnalazłszy rzekę, przyniosę ci opatrzony napisami obraz Padma Samthory, jeden z tych, jakie malowałem na jedwabiu w klasztorze. Tak… i jeszcze obraz Koła Życia – zachichotał – gdyż jesteśmy obaj mistrzami jednego cechu.

Kustosz miał chętkę jeszcze go zatrzymać; już niewielu w świecie było takich, którzy znali tajemnicę tradycyjnych pędzelkowych malowideł buddyjskich, co to są jakby na wpół malowane, a na wpół pisane. Lecz lama, zadarłszy głowę, ruszył krokiem posuwistym i przystanąwszy na chwilę w zamyśleniu przed wielkim posągiem zadumanego Bodhisata, wymknął się przez drzwi obrotowe.

Kim poszedł za nim jak cień. To, co podsłuchał, podnieciło go niezmiernie. Ten człowiek był czymś zupełnie nowym we wszystkich jego przeżyciach, więc Kim postanowił go śledzić, całkiem jak gdyby chodziło tu o zbadanie nowego gmachu lub przyjrzenie się jakiemuś osobliwemu obchodowi w mieście Lahorze. Lama był jego odkryciem, więc chłopak zamierzał wziąć go w posiadanie. Matka Kima była też Irlandką!

Starzec zatrzymał się koło Zam-Zammah i rozejrzał się wokoło, aż wzrok jego padł na Kima. W tej chwili nie znać było w nim zapału, jaki ożywiał go w pielgrzymce; czuł się starym, porzuconym17 i doznawał dziwnej pustki.

– Nie wolno siadać pod tą armatą! – huknął policjant wyniośle.

– Hu-hu! Ty sowo! – odciął się Kim w obronie lamy. – Siądź pod armatą, staruszku, jeżeli masz ochotę. Kiedy to ukradłeś pantofle mleczarce, Dunnoo?

Była to potwarz zgoła nieuzasadniona, rzucona pod wrażeniem chwili, ale zdołała uciszyć policjanta Dunnoo, który wiedział, że donośny krzyk Kima potrafi zwołać, w razie potrzeby, zastępy złośliwych uliczników.

– Komu oddawałeś tam cześć? – ozwał się Kim uprzejmie, przycupnąwszy w cieniu obok lamy.

– Nie oddawałem czci nikomu, moje dziecię. Pokłoniłem się Wzniosłemu Prawu.

Kim bez wzruszenia posłyszał o tym nowym bożku; znał się już niecoś na podobnych sprawach.

– A czym ty się zajmujesz?

– Żebrzę. Przypomniałem sobie, że to już czas niemały, jak nie jadłem i nie piłem. Jaki jest w tym mieście zwyczaj zbierania jałmużny? W milczeniu, jak u nas w Tybecie, czy też głośno?

– Ci, którzy żebrzą po cichu, umierają też po cichu z głodu! – rzekł Kim, przytaczając ludowe przysłowie. Lama próbował powstać, lecz zwalił się z nóg i siadł powtórnie, wzdychając za swoim uczniem, który zmarł w odległym Kulu. Kim, odchyliwszy w bok głowę, przypatrywał mu się z zaciekawieniem i w zadumie.

– Daj mi miseczkę. Znam ludzi w tym mieście… wszystkich, którzy są miłosierni. Daj, a odniosę ci ją pełną strawy.

Starzec potulnie jak dziecko wręczył mu miseczkę.

– Odpocznij sobie. Ja znam ludzi tutejszych.

Podreptał do straganu kundżri (przekupki z niskiej kasty), co znajdował się naprzeciwko toru tramwajowego, poniżej Bazaru Motee. Znała ona Kima od dawna.

– Oho! Czy stałeś się yogi, że chodzisz z tą miską żebraczą? – zawołała.

– Nie! – odparł Kim wyniośle. – W mieście zjawił się nowy kapłan… człowiek, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem.

– Stary kapłan, młody tygrys! – odezwała się z gniewem kobieta. – Oj, daliż mi się we znaki ci nowi kapłani! Złażą się jak muchy do moich towarów! Czyż ojciec mego syna jest studnią miłosierdzia, by dawać wszystkim, którzy proszą?

– Nie! – rzekł Kim. – Twój mąż jest nie tyle yogi (świątobliwy), co yagi (złego charakteru). Lecz ten kapłan jest zupełnie nowym przybyszem. Sahib z Domu Cudów gwarzył z nim za pan brat. No, matko, napełnijcie mi tę miskę! On czeka.

– Miskę… ciewy18! Toć to cebrzyk wielkości krowiego brzucha! Jesteś tu w łaskach, jak święty byk Shivy. On mi tu już rano wygarnął co najlepsze cebule z koszyka, a teraz, dalibóg, muszę tobie napełniać michę! On tu znów nadchodzi!…

Ogromny, myszaty byk bramiński torował sobie drogę wśród różnokolorowej gawiedzi, a z pyska zwisał mu skradziony banan. Zmierzał wprost do straganu, znając dobrze przywileje poświęcanego bydlęcia; pochylił łeb i sapał ciężko nad rzędem koszyków, jak gdyby w nich przebierając. Naraz wystrzelił w górę mały twardy obcas Kima i trzasnął buhaja w oślizgłe, sine nozdrza. Ów parsknął gniewnie i przeszedł na drugą stronę szyn tramwajowych, z wściekłością wstrząsając garbem.

– Widzisz! Uratowałem ci trzy razy więcej, niżby cię kosztowało napełnienie tej miski. No a teraz, matko, daj krzynkę ryżu, a na to trochę suszonej ryby… tak, i jeszcze nieco zupy jarzynowej.

Z głębi kramika19, gdzie leżał jakiś człowiek, doszedł pomruk.

– On odpędził byka – ozwała się baba półgłosem. – Dobrze przecie dać coś ubogiemu.

Wzięła miskę i odniosła ją pełną gorącego ryżu.

– Ależ mój yogi nie jest krową! – rzekł Kim poważnie, wygrzebując palcami dziurę w wierzchołku kopiastej strawy. – Przydałoby się trochę polewki i pieczonego ciasta, a kęs smażonych owoców też by go ucieszył, jak sądzę.

– Ten dołek jest tak duży, jak twoja głowa! – sarknęła baba; mimo to napełniła wgłębienie smaczną, dymiącą zupą jarzynową, przywaliła to z wierzchu sucharem, na sucharku położyła wiórko20 świeżo wybitego masła, a z boku pacnęła grudkę kwaśnej marmelady21 tamaryndowej. Kim z lubością wpatrywał się w ten stos.

– No, wystarczy! Ilekroć będę na targowicy22, byk nie zajrzy do tego domu. Bezczelny z niego żebrak!

– A ty? – zaśmiała się przekupka. – Ale wyrażaj no się dobrze o bykach. Czyżeś mi sam nie opowiadał, że kiedyś tam ma przyjść do ciebie z pola Ryży Byk, by ci pomagać. A teraz zabieraj to żarcie i poproś tego świątka o błogosławieństwo dla mnie. Może on też zna jakieś leki na bolące oczyska mojej córki. Zapytaj go o to, Mały Przyjacielu całego świata!

Lecz Kim wyfrunął jeszcze przed domówieniem tego zdania, wymykając się kundlom pariasów i zgłodniałym znajomkom.

– Tak zbieramy jałmużnę my, którzy wiemy, jak się brać do rzeczy! – rzekł chełpliwie do lamy, który wybałuszył oczy, ujrzawszy zawartość miski. – A teraz frygaj… i ja też z tobą się pożywię. Ohe bhistie! – zawołał na nosiwodę polewającego kleszczowiny23 koło muzeum. – Daj no tu wody! Nam, ludziom, chce się pić!

 

– Nam, ludziom! – rzekł bhistie, śmiejąc się. – Czy jedna łagiew skórzana wystarczy na dwu takich ludzi? Pijcież sobie w imię miłosierdzia.

Wypuścił cienki strumień wody na ręce Kima, który pił na sposób gminu; lecz lama uznał za konieczne wydobyć kubek z niewyczerpanego zanadrza i pił z przejęciem.

– To pardesi (cudzoziemiec) – wyjaśnił Kim, gdy starzec niezrozumiałą gwarą wypowiedział coś, co ponoć było błogosławieństwem.

Zajadali pospołu z wielkim zadowoleniem, aż wyjedli do czysta całą miskę. Następnie lama zażył tęgi niuch z drewnianej tabakiery o baniastym, potwornym kształcie, przez chwilę przesuwał paciorki różańca i tak nieznacznie, w miarę jak wydłużał się cień Zam-Zammah, staruszek zapadł w snadny24 sen, właściwy jego wiekowi.

Kim powlókł się do najbliższej sklepikarki, co sprzedawała tytoń; była to mahometanka, osóbka jeszcze młoda i dość żwawa. Poprosił ją o mocno woniejące cygaro z gatunku, jaki sprzedają słuchaczom uniwersytetu pendżabskiego, małpującym zwyczaje angielskie. Zapalił je, usiadł pod lufą działa i podparłszy brodę kolanami, zamyślił się. Wynikiem rozmyślań była nagła wyprawa chyłkiem w stronę tartaku Nila Rama.

Lama nie obudził się, aż dopiero, gdy z nastaniem wieczoru zatętnił żywszy ruch w całym mieście, gdy rozbłysły latarnie i gdy biało ubrani urzędnicy oraz ich podwładni zaczęli wychodzić z biur rządowych. W oszołomieniu wytrzeszczał oczy na wszystkie strony, ale nikt nie zwracał nań uwagi, oprócz jakiegoś łobuziaka-Hindusa w brudnym zawoju i słomianego koloru szatkach. Nagle pochylił głowę na kolana i jęknął.

– Co ci to? – ozwał się chłopak, stając przed nim. – Czy cię okradziono?

– Mój nowy chela poszedł sobie precz ode mnie i nie wiem, gdzie się obraca.

– A jak wyglądał ten twój żak?

– Był to chłopiec zesłany mi z łaski niebios na miejsce tego, który umarł. Byłem przezeń wynagrodzon za zasługę, jaką pozyskałem, oddając tam oto pokłon Zakonowi – tu wskazał ręką w stronę muzeum. – Zjawił się, by pokazać mi drogę, którą straciłem był z oczu. Wprowadził mnie do Domu Cudów i swą gawędą ośmielił mnie do rozmowy ze Strażnikiem Wizerunków, tak iż stałem się rześki i silny na duchu. A gdy osłabłem z głodu, on żebrał o jadło dla mnie, jakby to czynił chela dla swego nauczyciela. Był mi nagle zesłany i nagle też odszedł ode mnie… a ja miałem zamiar uczyć go Zakonu, idąc z nim razem do Benares!…

Kim stał, olśniony tymi słowy. Wszak podsłuchał był rozmowę w muzeum i wiedział, że starzec mówił prawdę; a jest to rzecz, którą krajowiec rzadko przypisze cudzoziemcowi.

– Lecz teraz widzę, że on był mi zesłany tylko dla jakiegoś celu. Z tego wnoszę, że odnajdę pewną rzekę, której poszukuję.

– Rzekę Strzały? – rzekł Kim z uśmiechem wyższości.

– Czyżby to był jeszcze jeden zesłaniec niebios? – krzyknął lama. – Nikomu prócz Strażnikowi Wizerunków nie mówiłem o mych poszukiwaniach. Ktoś ty?

– Twój chela – rzekł Kim prostodusznie, przysiadając na piętach. – W życiu nie widziałem nikogo, kto by był tobie podobny. Pójdę z tobą do Benares. Poza tym sądzę, że człek tak stary jak ty, mówiący szczerą prawdę ludziom przypadkowo napotkanym o zmroku, bardzo potrzebuje ucznia.

– Ale ta rzeka… Rzeka Strzały?

– Ee! Słyszałem o niej wtedy, gdy rozmawiałeś z Anglikiem. Leżałem pod drzwiami.

Lama westchnął.

– Myślałem, że zostałeś mi z niebios zesłany na przewodnika. Takie rzeczy czasem się zdarzają… ale jam tego niegodzien. Więc ty nie wiesz nic o tej rzece?

– Nic mi do niej! – roześmiał się Kim jakoś przykro. – Ja chcę szukać… szukać byka… Ryżego Byka w zielonym polu, który ma mi pomagać.

Ilekroć ktoś ze znajomych wystąpił z jakim zamiarem, Kim – iście po chłopięcemu – na poczekaniu snuł własne pomysły; i również, jak to chłopak, naprawdę ze dwadzieścia minut wszystkiego myślał o przepowiedni swego ojca.

– W czym pomagać, dziecino? – zapytał lama.

– Bogu to tylko wiadomo, ale tak mi mówił mój ojciec. Słyszałem w Domu Cudów twoje opowiadanie o tych najprzeróżniejszych dziwnych miejscowościach wśród gór; jeżeli więc ktoś tak stareńki i tak nawykły do mówienia prawdy może puszczać się w podróż dla rzeczy tak błahej, jak jakaś tam rzeka, to zdawało mi się, że i ja też powinienem ruszyć w drogę. Jeżeli naszym przeznaczeniem jest znaleźć te rzeczy, to je odnajdziemy – ty swoją rzekę, a ja swego Byka i te mocne Filary, i jeszcze kilka rzeczy, które już mi wyszły z pamięci.

– Ja chciałbym się uwolnić nie od Filarów, lecz od Błędnego Koła – rzekł lama.

– Wszystko jedno. Może mnie tam zrobią królem – rzekł Kim pogodnie, przygotowany na wszystko.

– W drodze nauczę cię innych i lepszych pragnień – odparł lama tonem zwierzchniczym. – Chodźmy do Benares.

– Nie teraz po nocy. Na drodze pełno zbójców. Zaczekajmy do dnia.

– Ależ tu nie ma gdzie zanocować.

Starzec przyzwyczajony był do klasztornego porządku i choć zgodnie z regułą sypiał na ziemi, jednak wolał i w tym przestrzegać przyzwoitości.

– Dostaniemy klawy nocleg w Seraju Kaszmirskim! – rzekł Kim, śmiejąc się z jego zafrasowania. – Mam tam przyjaciela. Chybaj za mną!

Skwarne i rojne targowiska świeciły blaskiem oślepiającym, gdy oni przebijali się przez ciżbę, złożoną ze wszystkich ras Górnych Indii; lama szedł po omacku, jak lunatyk. Była to pierwsza jego bytność w wielkim mieście fabrycznym, toteż przepełniony wagon tramwajowy przerażał go ustawicznym zgrzytem hamulców. Raz popychany, to znów ciągnięty za rękę, doszedł wreszcie do wysokich wrót Seraju Kaszmirskiego. Był to duży i odsłonięty plac naprzeciw dworca kolejowego, opasany sklepionymi podcieniami; obozowały tam karawany wielbłądów i koni powracających z Azji środkowej. Przebywali tu ludzie z wszelkich szczepów północnych, pilnując spętanych kucyków i klęczących wielbłądów; ładowali i wyładowywali juki i tłumoki; skrzypiącym żurawiem ciągnęli ze studni wodę na ugotowanie wieczerzy; rzucali sterty siana rżącym i łyskającym ślepiami ogierom; okładali razami warczące psy karawanowe, wypłacali należność poganiaczom wielbłądów, najmowali nową służbę, przeklinali, wrzeszczeli, kłócili się i targowali na zatłoczonym dziedzińcu. Podcienia, do których wiodły po trzy lub cztery murowane schodki, tworzyły przystań bezpieczną dokoła tego burzliwego morza. Większość ich wynajęto przekupniom, tak jak się wynajmuje arkady wiaduktów; przestrzeń między słupami była zamurowana lub podzielona przepierzeniami na izby, których broniły ciężkie, drewniane dźwierze25 i niezgrabne kłódki wyrobu krajowego. Tu i ówdzie zamknięte na głucho dźwierze świadczyły, że właściciel wyjechał, a nieco koszlawe26 – czasem nawet bardzo koszlawe – gryzmoły, wypisane kredą lub farbą, głosiły, dokąd się udał. Na przykład:

Lutuf Ulah pojechał do Kurdystanu”.

A poniżej rubaszny dopisek:

O Allachu, który pozwalasz wszom łazić po chałacie Kabula, czemuś pozwolił tej gnidzie, Lutufowi, żyć tak długo?

Kim, osłaniając lamę w ścisku rozgorączkowanych ludzi i zwierząt, szedł boczkiem wzdłuż krużganków aż do najdalszego zakątka, tuż przy dworcu kolejowym, gdzie przemieszkiwał handlarz koni, Mahbub Ali, ilekroć powrócił z owego tajemniczego kraju za przełęczami północnymi.

Kim miał już wiele styczności z Mahbubem Ali w ciągu swego krótkiego żywota – zwłaszcza w wieku od dziesięciu do trzynastu lat, a rosły i otyły Afgańczyk o brodzie ubarwionej farbką na szkarłatno (był bowiem już podstarzały i nie chciał, by widziano, że ma siwe włosy), cenił w chłopcu wybornego donosiciela plotek. Czasem polecał Kimowi śledzić człowieka, który nie miał nic wspólnego z końmi, chodzić za nim przez cały dzień boży i donosić o każdym, z kim ów rozmawiał. Wieczorem Kim zdawał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, a Mahbub przysłuchiwał się bez słowa, a choćby najmniejszego poruszenia. Kim wiedział, że to pachnie jakąś intrygą, ale jej wartość zasadzała się na tym, by nie pisnąć o tym nikomu prócz Mahbuba, który częstował go pysznymi, podanymi na gorąco, potrawami z jadłodajni u wnijścia do seraju, a raz nawet dał mu aż osiem ann w brzęczącej monecie.

– Stary jest w domu – rzekł Kim, palnąwszy w nos nadąsanego wielbłąda. – Hej, Mahbubie Ali!

Zatrzymał się pod mroczną arkadą i szusnął poza plecy oszołomionego lamy.

Koniarz, rozpuściwszy na sobie ciemny, wzorzysty pas bucharski, wylegiwał się na parze jedwabnych czapraków, pykając gnuśnie z ogromnej srebrnej hookah27. Posłyszawszy wołanie, nieznacznie tylko odwrócił głowę, a widząc jeno wysoką, milczącą postać, zachichotał w głębi piersi:

– Allach! Lama! Czerwony lama! Z Lahory daleko do przełęczy górskich. Cóż ty tu porabiasz?

Lama odruchowo podniósł miskę żebracką.

– Klątwa boża na wszystkich niewiernych! – ozwał się Mahbub. – Nie dam nic wszawemu Tybetańczykowi, ale poproś moich Baltisów, tam poza wielbłądami. Oni ocenią twoje błogosławieństwa. Hej, koniuchy! Jest tu wasz krajan! Dowiedzcie się, czy nie głodny!

Wygolony, przygarbiony Baltis, który przybył z końmi, a był niejako niższego stopnia buddystą, jął nadskakiwać duchownemu i grubymi krtaniowymi dźwiękami zaprosił świątobliwego do ogniska koniuchów.

– Idź! – rzekł Kim, trącając go z lekka; lama oddalił się, pozostawiając Kima u węgła podcieni.

– Wynocha! – ozwał się Ali Mahbub, zabierając się znów do hookah. – Idźże na cztery wiatry, mały Hindusie! Przekleństwo boże na wszystkich niewiernych! O jałmużnę proś tych z mojej drużyny, którzy wyznają twoją wiarę!

– Maharadżo! – zaskomlał Kim, używając hinduskiego sposobu tytułowania i wielce ubawiony tą sytuacją – ojciec mi umarł… matka mi umarła… w żołądku mam pustkę…

– Proś moich ludzi, którzy pilnują tabunu, powiedziałem ci już! Wśród mojej czeladzi musi być kilku Hindusów.

– Ach, Mahbubie Ali, czyż ja jestem Hindusem? – rzekł Kim po angielsku.

Koniarz nie okazał po sobie zdziwienia, lecz spojrzał spod krzaczastych brwi.

– Mały Przyjacielu całego świata – przemówił – co to ma znaczyć?

– Nic. Jestem obecnie żakiem tego świętego człowieka i razem udajemy się w pielgrzymkę… do Benares, jak powiada. On ma ćwieka w głowie, a mnie już się znudziło w mieście Lahorze. Pragnę innej wody i innego powietrza.

– Lecz dla kogo pracujesz? Po coś przybył do mnie? – w głosie jego opryskliwym można było wyczuć podejrzenie.

– A do kogóż miałem przyjść? Nie mam pieniędzy. Niedobrze to podróżować bez grosza przy duszy. Ty sprzedasz oficerom wiele koni. Cacane konisie udało ci się nabyć!… jużem się im przyjrzał. Daj mi rupię, Mahbubie Ali, a gdy dochrapię się majątku, wystawię ci rewers i zapłacę.

– Hm! – rzekł Mahbub Ali, wpadłszy na nową myśl. – Nigdy mnie dotąd nie okłamałeś. Zawołaj tego lamę… i ukryj się w ciemności.

– O, nasze opowiadania będą zupełnie zgodne! – rzekł Kim, śmiejąc się.

– Idziemy do Benares – mówił lama, skoro zrozumiał treść pytań Mahbuba Alego. – Chłopiec i ja. Ja chcę szukać jednej rzeki…

– Niechta… ale chłopiec?

– Jest moim uczniem. Był mi, jak sądzę, zesłany z niebios, by zaprowadzić mnie do tej rzeki. Siedziałem pod armatą, gdy on nagle się zjawił. Oto, co zdarzyło się szczęśliwcowi, któremu dano mieć przewodnika. Ale przypominam sobie… on mówił, że jest z tego świata… jest Hindusem…

 

– A jak się nazywa?

– Nie pytałem go o to. Czy nie jest moim uczniem?

– A jego kraj… rasa… gmina? Muzułmanin, Hindus, sikh czy jain? Z niższej czy wyższej kasty?

– Na cóż go miałem o to pytać? Na Środkowej Drodze nie ma ani wysokich, ani niskich. Jeżeli on jest mym chela, to czyż ktoś zechce… zdoła… potrafi mi go odebrać?… Zważ, że bez niego nie odnajdę mej rzeki! – pokiwał uroczyście głową.

– Nikt ci go nie zabierze. Idź, siądź sobie pomiędzy moimi Baltisami – rzekł Mahbub Ali, a lama oddalił się uspokojony obietnicą.

– Czyż on nie jest zbzikowany całkowicie? – rzekł Kim, wysuwając się znów ku światłu – Czemuż bym miał cię okłamywać, Hadżi?

Mahbub pykał hookah, milcząc; nagle ozwał się niemal szeptem:

– Umballa jest na drodze do Benares…. o ile rzeczywiście obaj tam idziecie…

– Pff! Pff! Mówię ci, że on nie umie kłamać… jak to my obaj umiemy.

– I jeżeli zajdziesz z mym zleceniem do samej Umballi, to dam ci pieniądze. Chodzi tu o konia… białego ogiera, którego sprzedałem jednemu oficerowi, ostatnim razem, gdy wracałem z przesmyków górskich. Lecz wtedy… stań bliżej i podnieś ręce, jakbyś żebrał… rodowód siwego ogiera nie został jeszcze całkowicie stwierdzony i ów oficer, który jest w Umballi, prosił mnie o wyjaśnienia – (tu Mahbub opisał konia i wygląd oficera). – Więc zlecenie, które ci daję do tego oficera, brzmi jak następuje: „Rodowód siwego ogiera jest całkowicie ustalony”. Tym sposobem on pozna, że przychodzisz ode mnie. On wtedy zapyta: „jaki masz dowód?” a ty odpowiesz: „Mahbub Ali dał mi dowód”.

– I to wszystko dla białego ogiera! – ozwał się Kim, parskając śmiechem, a oczy mu się zaświeciły.

– Ten rodowód dam ci zaraz… moim sposobem… a przy tym kilka przykrych słów.

Jakiś cień przemknął się za Kimem i za żującym wielbłądem… Mahbub Ali podniósł głos:

– Na Allacha! Czy jesteś jedynym żebrakiem w mieście? Matka ci umarła, ojciec umarł… tak to bywa u nich wszystkich! Dobrze, dobrze… – odwrócił się, jakby szukał czegoś na podłodze za sobą, i cisnął chłopcu pulchną i tłustą grzankę mahometańską. – Idź i prześpij się wraz z lamą pomiędzy koniuchami. Jutro dam ci jakieś zajęcie.

Kim wymknął się, a zatopiwszy zęby w grzance znalazł w niej, jak się spodziewał, mały zwitek welinowego papieru zawinięty w ceratę oraz trzy srebrne rupie… niebywała hojność! Uśmiechnął się i włożył pieniądze wraz z papierem do skórzanej sakiewki z amuletami. Lama, wspaniale nakarmiony przez Baltisów Mahbuba Alego, spał już w kącie stajni. Kim położył się obok niego i wybuchnął śmiechem. Wiedział, że wyświadczył jakąś przysługę Mahbubowi Ali, i ani na chwilę nie wierzył bujdzie o rodowodzie ogiera.

Atoli Kim nie podejrzewał wcale, że Mahbub Ali, znany jako jeden z najlepszych koniarzy w Pendżabie, bogaty i przedsiębiorczy kupiec, którego karawany docierały aż hen poza tamtą połać świata, był zarejestrowany w jednej z tajnych ksiąg Indyjskiego Oddziału Topograficznego jako C-25 I. B. Dwa lub trzy razy do roku C-25 przysłał tam krótką opowieść, napisaną niewytwornie, ale bardzo zajmującą i zazwyczaj (potwierdzały to raporty R-17 i M-4) najzupełniej prawdziwą. Była w niej mowa o najrozmaitszych odległych księstewkach górskich, o podróżnikach narodowości innej niżeli angielska, o handlu bronią… słowem była to drobna cząstka owej nieprzebranej ilości „otrzymanych wiadomości”, na jakich opiera się rząd indyjski. Lecz niedawno pięciu sprzymierzonych królów, którzy nie mieli powodu do zawierania przymierza, dostało wiadomość od pewnego życzliwego im mocarstwa północnego, że z ich obszarów przedostają się wieści do Indii angielskich. Przeto pierwsi ministrowie owych królów, poważnie zaniepokojeni, postanowili zaradzić temu iście wschodnim sposobem. Mieli w podejrzeniu, pomiędzy wielu innymi, gburowatego, rudobrodego koniarza, którego karawany brnęły przez ich warownie, zapadając się po brzuchy w śniegu; w każdym razie w tym właśnie czasie urządzono dwukrotnie zasadzkę na karawanę i ostrzeliwano ją, a ludzie Mahbuba donosili o trzech nieznanych opryszkach, którzy, kto wie, czy nie byli najęci do tej sprawki. Dlatego Mahbub nie popasał28 w parszywym mieście Peshawur i nie zatrzymując się poszedł na przełaj do Lahory, gdzie, znając swoich ziomków, spodziewał się ciekawego obrotu dalszych wypadków.

To właśnie było powodem, że Mahbub Ali ani na godzinę dłużej, niż należało, nie chciał zatrzymywać przy sobie owego drobno złożonego świstka welinowego papieru, owiniętego w ceratę… inaczej mówiąc, owego bezimiennego, niezaadresowanego doniesienia z pięciu ledwo dostrzegalnymi nakłuciami w rożku, które w najhaniebniejszy sposób zdradzało pięciu sprzymierzonych królów, życzliwe im mocarstwo północne, hinduskiego bankiera w Peshawur, firmę rusznikarską w Belgii i wpływowego, na wpół niezależnego władcę mahometańskiego na południu. To ostatnie było sprawozdaniem R-17, które Mahbub zabrał z sobą za przełęczą Dora i przyniósł w zastępstwie R-17, gdyż ów wskutek okoliczności od niego niezależnych nie mógł opuścić swego posterunku. Dynamit był rzeczą niewinną i błahostką wobec tego raportu C-25; a nawet człowiek Wschodu, mający wschodnie poglądy co do wartości czasu, zdawał sobie sprawę, że im prędzej dostanie się to do rąk właściwych, tym lepiej dla niego. Mahbub nie miał zbyt wielkiej ochoty umrzeć śmiercią gwałtowną, ponieważ czekało go kilka niedokończonych krwawych porachunków rodzinnych za granicą, a dopiero po ich załatwieniu zamierzał osiąść gdzieś na stałe jako mniej więcej cnotliwy obywatel. Przez dwa dni po owym przybyciu nie przekroczył ani razu bramy seraju, tylko sterczał na widoku ludzkim, wysyłając telegramy to do Bombaju, gdzie umieścił część swych pieniędzy, to do Delhi, gdzie jego wspólnik, z tego co on plemienia, sprzedawał konie ajentowi państewka radżputańskiego, to znów do Umballi, gdzie jakiś Anglik natarczywie domagał się rodowodu białego ogiera. Uliczny skrybent, umiejący po angielsku, układał świetne telegramy, jak np.: Creighton, Laurel Bank, Umballa, Koń jest arabski, jak już donoszono. Zmartwiony opóźnieniem rodowodu, który tłumaczę. Później pod tymże adresem: Bardzo zmartwiony zwłoką. Rodowód poślę. Do wspólnika w Delhi telegrafował: Lutuf Ullah. Telegrafowałem dwa tysiące rupij twój rachunek bank Luchmana Naraina. Były to sprawy czysto kupieckie, lecz każdy z owych telegramów był wielokrotnie omawiany przez ludzi postronnych, snadź bardzo w tym zainteresowanych, jeszcze zanim dostały się na stację kolejową, zaniesione przez głupkowatego Baltisa, który wszelkim ludziom pozwalał odczytywać je po drodze.

Gdy Mahbub Ali, mówiąc własnym jego obrazowym językiem, zamącił źródła dociekań kijem ostrożności, spadł mu na kark Kim, jakby z nieba zesłany – więc równie sprytny, jak nieliczący się z niczym koniarz, nawykły do korzystania z wszelkich ryzykownych sposobności, zaprzągł go natychmiast do roboty.

Wędrowny lama i chłopiec z gminu, pielgrzymując po Indiach, kraju pielgrzymów, mogli na chwilę wzbudzić czyjeś zaciekawienie, lecz nikomu nie przyszłoby na myśl, by ich podejrzewać o cokolwiek, lub, co gorsza, ograbić.

Kazał sobie podać nową fajerkę do hookah i zamyślił się nad tą sprawą. Gdyby się to stało, co mogło się stać najgorszego, tj. gdyby chłopcu przydarzyło się jakieś nieszczęście, to świstek papieru nie mógł obwiniać nikogo. A sam Mahbub wolnym czasem29 udałby się do Umballi i – ryzykując nieco, że wzbudzi nowe podejrzenia – powtórzyłby ustnie swą opowieść osobom zainteresowanym.

Jednakowoż jądrem całej sprawy był raport R-17 i byłby to wyraźny pech, gdyby ów nie doszedł do rąk właściwych. Bądź co bądź, Bóg jest wielki, a Mahbub Ali miał przeświadczenie, że uczynił na razie wszystko, co się dało. Kim był jedyną w świecie istotą, która nigdy go nie okłamała. Byłoby to fatalną skazą w charakterze Kima, gdyby Mahbub nie wiedział, że wobec innych ludzi, dla własnych celów lub w interesach Mahbuba, Kim umiał łgać jak prawy syn Wschodu.

Następnie Mahbub Ali przetoczył się przez seraj ku bramie harpij, podmalowujących sobie oczy i zastawiających sidła na cudzoziemców, i zadał sobie niejaki wysiłek, by odwiedzić jedną z tych dziewek; jak miał powody przypuszczać, była ona osobistą przyjaciółką gładkolicego pandita kaszmirskiego, który zaczepiał prostodusznego Baltisa na drodze, dopytując się o telegramy. Był to ze strony Mahbuba postępek bardzo niedorzeczny; albowiem wbrew przykazaniom proroka oboje zaczęli pić wonną wódkę, przy czym Mahbub przedziwnie się strąbił, iż rozwarły się wrzeciądze ust jego, zaś następnie jął na chwiejnych od trunku nogach uganiać się za Kwiatem Rozkoszy, aż upadł jak długi na poduszki, gdzie Kwiatuchna z pomocą kaszmirskiego gładysza-pandita obszukała go jak najstaranniej od stóp do głowy.

Mniej więcej o tej samej godzinie Kim posłyszał ciche stąpania w opuszczonej stajni Mahbuba. Koniarz (rzecz dość dziwna!) nie zaryglował był drzwi, wychodząc, a ludzie jego, otrzymawszy całą owcę z łaski pana, święcili uroczyście dzień powrotu do Indii. Gracki młodzieniec z Delhi, uzbrojony pękiem kluczy, które Kwiat Rozkoszy odwiązała nieprzytomnemu od pasa, przetrząsnął każdą z osobna skrzynkę, tobołek, siennik i kulbakę należącą do Mahbuba, jeszcze dokładniej, aniżeli Kwiat i pandit obmacali samego właściciela.

– A ja sądzę – odezwała się pogardliwie Kwiatuchna w godzinę później, opierając się zgiętym łokciem na chrapiącym cielsku – że on jest po prostu tylko pospolitą świnią, afgańskim koniarzem, co myśleć nie umie o niczym, ino o koniach i kobietach. Zresztą on mógł to już dawno wysłać… jeżeli w ogóle było coś podobnego.

– Nie… to, co się tyczy pięciu królów, kryje się pewno przy samym jego czarnym sercu! – rzekł pandit. – Czy tam nic nie było?

Człowiek z Delhi, który wszedł w tej chwili, roześmiał się i poprawił zawój.

– Szukałem pod podeszwami jego pantofli, tak jak Kwiatuchna przemyszkowała jego odzież. To nie ten człowiek, ale ktoś inny. Przed moim wzrokiem mało co się ukryje.

– Oni nie mówili, że to ten sam człowiek – rzekł pandit w zamyśleniu. – Powiedzieli mi tylko: zbadaj, czy to on, ponieważ pokrzyżowano nasze zamysły.

– Ten kraj północny roi się od koniarzy jak stary chałat od wszy. Tam kupczą: Sikandar-chan, Nur Ali beg, Farrukh-szach… wszystko naczelnicy Kafilów – wtrąciła Kwiatuchna.

– Ci jeszcze tu nie zawitali – rzekł pandit – musisz ich później usidlić.

– Tfy! – ozwała się Kwiatuchna z głębokim obrzydzeniem, strącając ze swych kolan głowę Mahbuba. – Ale też haruję na te pieniądze! Farrukh-szach to niedźwiedź, Ali beg haraburda, a stary Sikandat-chan… o rety! No wynocha! idę spać. Ten wieprz ani się nie ruszy do białego dzionka.

Gdy Mahbub się ocucił, Kwiatuchna palnęła mu tęgie kazanie o grzechu pijaństwa. Azjaci ani okiem nie mrugną, gdy im się uda wywieść wroga w pole, atoli gdy Mahbub Ali przepłukał sobie gardło, przyciągnął pasa i zataczając się, wyszedł na świat, wyiskrzony jeszcze od zarannych gwiazd – niewiele brakowało, a byłby się zdradził.

– Ależ to szczenięcy kawał! – mówił sam do siebie. – Jak gdyby pierwsza lepsza dziewka w Peshawur już nie próbowała tej sztuczki! Ale wykonane było co się zowie! Teraz Bogu tylko wiadomo, ilu tam jeszcze po drodze jest takich, którzy mają polecenia, by zbadać mnie… może nawet nożem. Na tym więc stanęło, że chłopiec musi ruszyć do Umballi… i to koleją… gdyż pismo jest rzeczą naglącą. Ja pobędę sobie tutaj, przywalając się do Kwiatuchny i trąbiąc wino, jak przystało na koniarza afgańskiego.

Zatrzymał się koło stajni sąsiadującej z jego własną. Ludzie jego spoczywali, ujęci twardym snem – Kim i lama zginęli bez śladu.

– Wstawaj! – trącił jednego ze śpiących. – Gdzie poszli ci, którzy tu dzisiaj nocowali… ten lama i chłopiec? Czy co nie zginęło?

– Nie – stęknął parobek. – Stary wariat zerwał się za drugim pianiem koguta, mówiąc, że chce iść do Benares, i a ten brzdąc kajsi30 go wyprowadził.

17czuł się starym, porzuconym – daw. konstrukcja z przym w N., dziś w B.: czuł się stary, porzucony. [przypis edytorski]
18ciewy (gw.) – też coś. [przypis edytorski]
19kramika – dziś: kramiku. [przypis edytorski]
20wiórko – dziś: wiórek. [przypis edytorski]
21marmelada – dziś: marmolada. [przypis edytorski]
22targowica – tu: targowisko. [przypis edytorski]
23kleszczowina – roślina, z której wyrabiają znany olejek rycynowy. [przypis tłumacza]
24snadny (daw.) – łatwy. [przypis edytorski]
25dźwierze (daw.) – drzwi. [przypis edytorski]
26koszlawy – dziś: koślawy; krzywy, niezgrabny. [przypis edytorski]
27hookah – długa fajka z chłodnicą. [przypis redakcyjny]
28popasać – robić postój w podróży. [przypis edytorski]
29wolnym czasem – dziś: w wolnym czasie. [przypis edytorski]
30kajsi (gw.) – gdzieś. [przypis edytorski]