Free

Kim

Text
Mark as finished
Kim
Kim
Free e-book
Details
Kim
Free e-book
Details
Font:Smaller АаLarger Aa

– Więc sądzisz, że powinienem raczej się wynieść? – rzekł Hurree Babu, podnosząc się. – Są to, prawdę powiedziawszy, zjawiska zdematerializowane. Spencer mówi…

Opętanie Huneefy, jak to bywa nieodbicie w takich razach, przeszło w paroksyzm wycia, a na wargi jej wybiegła piana. Wyczerpana i bezwładna spoczęła koło Kima; owe wariackie głosy ucichły.

– Uff! Już się skończyła ta robota. Żeby to tylko chłopcu wyszło na dobre; a Huneefa to ćwik-baba w robieniu dawut. Pomóż mi ją przenieść, babu. Nie bój się!

– Jakżebym mógł się obawiać rzeczy zgoła nieistniejących? – odparł Hurree Babu, umyślnie mówiąc po angielsku, by nabrać otuchy. – Byłożby to rzeczą okropną bać się guseł, które się bada z miną wyższości… zbierać przyczynki ludoznawcze dla Towarzystwa Królewskiego, a jednocześnie wierzyć szczerze we wszystkie moce ciemności.

Mahbub parsknął śmiechem. Bywał ci on już przódziej154 nieraz na włóczędze z Hurreem.

– Dokończmyż tego malowania – rzekł. – Chłopak jest już zabezpieczony na dobre, jeżeli… jeżeli panowie przestworza mają uszy do słuchania. Sam jestem sufi (wolnomyślny), lecz kiedy można utrafić w słabą stronę kobiety, ogiera lub diabła, to czemuż napraszać się guza? Pokieruj no nim teraz, babu, i uważaj, żeby go ten stary czerwony kapelusz nie zaprowadził w jakieś miejsce, gdzie byśmy chłopaka nie mogli capnąć. Ja wracam do swych koni.

– All raight155 – rzekł Hurree Babu. – Na razie mamy z niego ciekawe widowisko.

Około trzeciego piania kogutów Kim ocknął się jakby z tysiącletniego snu. Huneefa chrapała ciężko w kącie, ale Mahbuba już nie było.

– Przypuszczam, że kawaler się nie przestraszył – ozwał się ckliwy głos tuż za jego plecami. – Przyglądałem się całej brewerii, która była wielce ciekawa z etnologicznego punktu widzenia. Był to wyśmienity dawut.

– Phu! – rzekł Kim, poznając Hurreego Babu, który uśmiechał się przychylnie.

– Ponadto doznałem tego zaszczytu, żem ci przywiózł od Lurgana obecną twą odzież. Nie jest to mym zwyczajem zanosić oficjalnie takie stroje podwładnym, ale – parsknął śmiechem – ten wypadek ciebie się tyczący oznaczono w księgach jako wyjątkowy. Spodziewam się, że pan Lurgan zakarbuje sobie w pamięci mój postępek.

Kim ziewnął i przeciągnął się. Tak mu było lubo wykręcać się znowu i obracać z boku na bok w swobodnych szatach.

– Cóż to takiego? – zapytał, spoglądając z zaciekawieniem na ciężką wełnianą materię przesiąkniętą zapachami dalekiej północy.

– Oho! To jest nie budzące podejrzeń ubranie, jakie winien nosić chela w służbie u lamaistycznego lamy. Najdokładniejsze we wszystkich szczegółach! – rzekł Hurree Babu, wytaczając się na balkon, by wypłukać sobie zęby nad miską. – Jestem zdania, że twój stary jegomość nie wyznaje akurat tej religii, lecz jedną z jej odmian. Uwagi na ten temat posłałem do Kwartalnika Azjatyckiego, ale je odrzucono. Otóż rzecz dziwna, że sam stary jegomość jest całkowicie pozbawiony religijności. Nie ma w nim nic osobliwego.

– Czy go pan zna?

Hurree Babu podniósł rękę na znak, że jest zajęty przepisowymi obrządkami, które towarzyszą czyszczeniu zębów i innym tego rodzaju czynnościom u szlachetnie urodzonych Bengalczyków. Potem zmówił po angielsku teistyczną modlitwę Aria-Samadżu156 i zapchał sobie usta betelem i pan.

– Oo, tak! Kilka razy nagabywałem go w Benares, a także i w Buddh Gaya o różne kwestie religijne i o kult szatanów. Jest to istny niedowiarek… coś jak ja.

Huneefa ruszyła się we śnie. Hurree Babu poskoczył nerwowo ku miedzianej kadzielnicy, całej zakopconej i przyćmionej światłością poranku, umazał palec w warstwie sadzy i zrobił nim krychę na ukos twarzy.

– Kto zmarł w tym domu? – ozwał się Kim językiem krajowym.

– Nikt. Ale ta jędza mogłaby mnie urzec swym diabelnym okiem.

– A więc, cóż teraz zamyślasz?

– Wyprawię cię do Benares, jeżeli się tam wybierasz, i powiem ci, co winni znać wszyscy „nasi”.

– Jadę tam. O której godzinie odjeżdża te-rain?

Powstał na równe nogi, obejrzał całą izbę i żółtą jak wosk twarz Huneefy; promienie wschodzącego słońca słały się nieznacznie na podłodze.

– Czy trzeba zapłacić tej wiedźmie?

– Nie. Ona cię zaczarowała przeciwko wszelkim diaskom i wszelkim niebezpieczeństwom… w imieniu swoich czartów. Takie było życzenie Mahbuba.

Po czym dodał po angielsku:

– Zdaje mi się, że jest on bardzo zacofany, skoro ulega takim przesądom. Przecież to wszystko polega na brzuchomówstwie… gadaniu brzuchem… hę?

Kim mimowolnie strzelił palcami, by zażegnać wszelkie licho (wiedział, że Mahbub nie życzył mu nic złego) – jakie mogło się zaplątać w zaklątki Huneefy. Hurree zaśmiał się ponownie; lecz gdy przechodził przez izbę, baczył pilnie, żeby nie przydeptać skulonego, krępego cienia Huneefy na podłodze. Jędze, gdy przyjdzie ich pora, mogą capnąć za pięty człowieka, który by się ważył to uczynić.

– Teraz musisz słuchać uważnie! – rzekł babu, gdy wydostali się na świeże powietrze. – Do obrzędów, których byliśmy świadkami, należy między innymi dostarczenie skute-ecznego amuletu dla członków naszego wydziału. Poma-acaj się po szyi, a znajdziesz srebrny amulecik, ba-arrdzo tani. To jest nasz amulet. Rozumiesz?

– O tak, hawa-dilli (podnosiciel serc) – rzekł Kim, obmacawszy szyję.

– Huneefa wyrabia je po 2 rupie 12 ann wraz… z wszelkimi zażegnaniami. Są zupełnie pospolite, z tą różnicą, że są miejscami czarno-emaliowane, a w każdym znajduje się papier zapisany imionami miejscowych świątków i innymi bazgrotami. Widzisz, tak to się przedstawia Huneefa! Huneefa robi je ty-ylko dla nas, lecz w razie, gdyby tego nie uczyniła, to my, dostawszy je, wkładamy dla uniknięcia wątpliwości okruszek turkusu; daje nam je pan Lurgan. Nie ma innego źródła ich nabywania; ale to wszystko moim jest pomysłem. Oczywiście jest to rzecz zgoła nieofi-icjalna, ale wygodna dla podwładnych. Pułkownik Creighton nie wie o tym; on jest Europejczykiem. Turkus jest zawinięty w papier… Tak, tędy idzie się do dworca… Dajmy na to, że podróżujesz z lamą lub chociażby kiedyś i ze mną, czy z Mahbubem. Dajmy na to, że znajdziemy się w opałach. Jestem człekiem bojaźliwym… bardzo bojaźliwym… ale bywa-ałem w niemałych tarapatach więcej razy, niż mam włosów na głowie. Mó-ówisz tedy: „Jestem synem czaru”. I wszystko idzie jak z pła-atka.

– Nie wszystko rozumiem. Ale niech ludzie tu nie słyszą, że mówimy po angielsku.

– Zupełna ra-acja. Jestem tylko babu, co chce się wobec ciebie popisać znajomością angielszczyzny. Wszyscy my, babu, mówimy po angielsku dla popisu – odpowiedział Hurree, owijając się wdzięcznie szalem. – Jakem ci właśnie miał wyjaśnić, słowa „syn czarów” oznaczają, że pono jesteś członkiem Sat Bhai… związku siedmiu braci… jest to po hindusku i tantrycku157. Powszechnie mniemają, że ten związek już należy do przeszłości, ale ja napisałem rozprawy dowodzące jego istnienia po dziś dzień. Widzisz, że wszystko to jest moim pomysłem. Ba-ardzo dobrze. Sat Bhai ma wielu członków, a kto wie, czy zanim nie poderżną ci sprawnie gardła, właśnie im nie będziesz zawdzięczał życia. Bądź co bądź, może się to przydać. Co więcej, te półgłówki-krajowcy, o ile nie są zanadto rozdrażnieni, zawsze zastanawiają się długo, zanim odważą się zabić kogoś, kto powiada, że należy do jakiejś odrębnej organizacji. A widzisz? Gdy więc znajdziesz się w opałach, powiesz: „jestem synem czarów”, a może… ach… może… natrafisz na wiatr pomyślny. Ale to tylko w razach ostatecznych lub dla nawiązania stosunków z cudzoziemcem. Czy ci to wszystko jasne? Ba-arrdzo dobrze. Lecz, dajmy na to, że ja (lub ktoś z departamentu) przychodzę do ciebie ubrany zgoła odmiennie. Głowę daję, że nie poznałbyś mnie, chyba żeby mi się tak podobało. Kiedyś ci te-ego dowiodę. Przychodzę więc w stroju przekupnia ladakhijskiego… czy jakim innym… i mówię do ciebie: „Chcesz kupić drogie kamienie?”. Ty na to: „Czyż wyglądam na człowieka, co kupuje drogie kamienie?”. Wówczas ja rzekę: „Nawet człek ba-ardzo biedny może kupić turkus lub tarkeean”.

– Toć przecie jest kichree… barszcz jarzynowy! – rzekł Kim.

– Juści, że tak. Ty powiesz: „Niech no zobaczę ten tarkeean”. Jać na to: „Gotowała go kobieta i może to zaszkodzi twej kaście”. Ty zaś rzeczesz: „Mniejsza o kastę, gdy ktoś chce… skosztować tarkeean”. Zawahasz się na chwilę między słowami „chce” i „skosztować”. Na tym polega cała tajemnica. Mały przestanek między wyrazami.

 

Kim powtórzył całe hasło.

– Doskonale. Wtedy ja za nadarzoną sposobnością pokażę ci swój turkus; ty poznasz, ktom ja, i nastąpi wymiana spostrzeżeń, dokumentów itp. Tak też się sprawa przedstawia z każdym z nas. Mówimy raz o turkusach, to znowu o tarkeeanie, ale zawsze uwzględniając ten mały przestanek między wyrazami. To rzecz ba-ardzo wygodna. Najpierw więc „syn czarów”, gdy znajdziesz się w tarapatach. Może ci to pomóc… może i nie. Po wtóre to, com ci mówił o tarkeeanie, jeżeli chcesz załatwiać sprawę urzędo-ową z obcym człowiekiem. Na razie, ma się rozumieć, nie masz jeszcze żadnych spraw urzędo-owych. Jesteś… aha!… nadliczbowym, wziętym na próbę. Stanowisko całkiem wyjątkowe. Gdybyś był rodowitym Azjatą, mógłbyś już być użyty do odpowiedniej służby; ale ten półroczny urlop ma cię do cna… odangielszczyć, rozumiesz? Lama ciebie wyczekuje, bo doniosłem mu półurzędo-ownie, żeś już zdał wszystkie egzaminy i wkrótce otrzymasz posadę rządową. Oho! Jak widzisz, pobierasz pła-acę jako tymczasowy zastępca; przeto, jeżeli cię wezwą na pomoc „synom czaru”, pamiętaj spisywać się gracko. Muszę się z tobą teraz pożegnać, mój miły kolego, a spodziewam się, że… ach… zajdziesz ba-ardzo wysoko…

Hurree Babu cofnął się parę kroków, wmieszał się w tłum u wejścia na dworzec lucknowski… i znikł. Kim odetchnął głęboko i obmacał się dokładnie. W zanadrzu posępnej żałobnej szaty wyczuł niklowany rewolwer, na szyi wisiał amulet; tykwa żebracza, różaniec i sztylet przeciwko upiorom (pan Lurgan o niczym nie zapomniał) – wszystko to było na podorędziu wraz z lekarstwami, pudełkami farb i kompasem; zasię w starej, wyszarzanej kalecie, wyszywanej w różne desenie kolcami jeżowca, spoczywała pensja całomiesięczna. I król nie mógł być bogatszy. U sklepikarza-Hindusa nakupił sobie słodyczy zawiniętych w liść i zajadał je z radosnym zachwytem, póki policjant nie kazał mu się wynosić na cztery wiatry.

Rozdział XI

 
Gdyby człek taki, co się nie wykształci
W swym fachu, chciał ci
Rzucać sztylety – i znów je poławiać,
Chwytać monety – i sztuki wyrabiać,
Wyrządzać krzywdę mężom – i znów ich uzdrawiać,
Narzucać urok wężom – i znów je przywabiać,
Ten się skaleczy sam własnym żelazem,
Węże nie pójdą za jego rozkazem,
Niezgrabność swoją da poznać naocznie:
Ludzkie języki nie puszczą mu płazem!…
 
 
Kuglarz z krwi-kości inaczej se pocznie:
Garść piachu, owoc trafem spadły z drzewa,
Kwiatek uwiędły albo laska cudza
Służy w potrzebie, do czynu zagrzewa,
Wiąże czar albo do śmiechu pobudza!
 
Ale człek taki, co itd. Op. 15.

Nagle przyszło łatwe do zrozumienia opamiętanie. „Oto jestem sam… samiutki… – rozmyślał. – W całych Indiach nie ma człowieka tak osamotnionego, jak ja! Jeżeli dziś kitę odwalę, to kto zaniesie o tym wieść… i komu? Jeżeli będę żyw, a Pan Bóg łaskaw dla mnie, to na głowę moją nałożą cenę, bom ci jest synem czaru… ja, Kim”.

Zdarza się to bardzo niewielu ludziom białym, a za to wielu Azjatom, że zapadają w pewien stan oszołomienia przez ustawiczne powtarzanie własnego nazwiska, przy czym umysł ich zapuszcza się w dociekania co do tzw. tożsamości osobistej. Gdy człek się posunie w latach, siła ta zazwyczaj zanika, lecz dopóki jeszcze trwa, zdolna jest owładnąć człowiekiem o każdej chwili.

– Któż jest Kim… Kim… Kim?

Przycupnął w kącie gwarnej, echem dzwonnej poczekalni, oderwany od wszelkich innych myśli; założył ręce na brzuchu, a źrenice mu się zrobiły maleńkie ni to koniuszki szpilek. Czuł, że w jednej chwili… może w pół sekundy… doszedłby do rozwiązania tej straszliwej zagadki; lecz jak to bywa, tutaj właśnie jego myśl niby raniony ptak runęła z tych wyżyn… Przetarłszy oczy, potrząsnął głową.

Długowłosy bairagi (pokutnik) hinduski, który przed chwilą kupił bilet, stanął w tej chwili przed Kimem i jął się weń wpatrywać uważnie.

– Jam także ją utracił – ozwał się posępnie. – Jest to jedna z bram ku drodze zbawienia, lecz była mi ona zamknięta przez wiele lat.

– O czymże mowa? – rzekł Kim stropiony.

– Oto w duchu zastanawiałeś się, czym jest twa dusza. Napadło cię to nagle. Ja się na tym znam. Któż by się znał, jak nie ja? Gdzież to dążysz?

– Do Kashi (Benares).

– Tam nie ma bogów. Zbadałem ich naturę. Ja wybieram się po raz piąty do Prayag (Allahabad)… szukając drogi oświecenia. Jakiejże ty jesteś wiary?

– Jestem również poszukiwaczem – rzekł Kim, używając jednego z ulubionych wyrażeń lamy. – Chociaż… – (zapomniał na chwilę o swym północnym stroju) – chociaż jedynie Allach wie, czego szukam.

Stary bairagi wysunął spod pachy dziadowskie szczudło i usiadł na skrawku rudawej skóry lamparciej. Kim powstał, bo oznajmiono nadejście pociągu idącego w stronę Benares.

– Idź z ufnością, braciszku – ozwał się świątobliwiec. – Długać to droga do stóp Jedynego, ale tam wędrujemy wszyscy.

Po tych słowach Kim nie odczuwał już takiej pustki, a zanim ujechał dwadzieścia mil, już swych sąsiadów w natłoczonym przedziale ubawił całą serią najprzedziwniejszych bajań o zdolnościach czarnoksięskich swoich i swego mistrza.

Benares wydało mu się miastem niezwykle brudnym, choć miło mu było się przekonać, jak tu szanowano jego odzienie. Przynajmniej trzecia część ludności tutejszej modli się do tej lub owej gromadki spośród kilkumilionowej rzeszy bożków, przeto czczą tu wszelkich ludzi świętych. Do świątyni Tirthankerów leżącej prawie o milę za miastem, koło Samath, zaprowadził Kima spotkany przypadkowo dzierżawca pendżabski, Kamboh spod Dżullundur, który od dawna nadaremnie modlił się kolejno do wszystkich bogów ojczystych, by wyleczyli mu nieletniego synka, aż wreszcie, próbując ostatniej deski ratunku, udał się do Benares.

– Czy pochodzisz z północy? – zagadnął wieśniak, przebijając się przez ciżbę ludzi na manowcach wąskich, cuchnących uliczek i prąc w nich całą siłą swego ciała, niby jego ulubiony byk w rodzinnej zagrodzie.

– A jakże! Znam Pendżab. Matka moja była Pahareen (góralka), ale ojciec pochodził z Amritzar koło Dżandiali – odrzekł Kim, naoliwiając sobie już zawczasu sprawny język do wędrówki.

– Dżandiala… Dżullundur? Oho! Więc jesteśmy poniekąd sąsiadami. – pokiwał tkliwie głową nad kwilącym dzieckiem na ręku. – Komuż to służysz?

– Wielce świątobliwemu człowiekowi w świątyni Tirthankerów.

– Wszyscyć oni są wielce świątobliwi i… wielce łakomi – ozwał się Dżat z goryczą. – Obszedłem wszystkie słupy i wydeptałem wszystkie świątynie, aż sobie poodparzałem stopy… a dziecko nie wydobrzało ani troszeczkę. A matka też choruje… Cichoj, cichojże, maluśki… Zmieniliśmy mu imię, gdy go napadła febra. Ubieraliśmy go w szatki dziewczęce. Niczegośmy nie omieszkali, chyba… mówiłem to jego matce, gdy mnie wyprawiała do Benares… chyba i ona powinna była jechać ze mną… mówiłem, że Sakhi Sarwar Sułtan najwięcej nam pomoże. Znamy jego łaskawość, natomiast te dolskie bóstwa są nam obce.

Dziecko trzymane w objęciu jego olbrzymich, splecionych ramion obróciło się i spojrzało spod ociężałych powiek na Kima.

– I wszystko to było bezskuteczne? – zapytał Kim z uprzejmym zainteresowaniem.

– Wszystko bezskuteczne… wszystko bezskuteczne! – odrzekło dziecko wargami spękanymi od gorączki.

– Przynajmniej bogowie dali mu roztropność – rzekł ojciec z dumą. – Pomyśleć sobie, że on słuchał nas tak rozsądnie! Tam oto jest twoja świątynia. Otóż jestem człowiekiem ubogim… wielu kapłanów brało mnie w obroty… ale syn jest zawsze synem, więc jeżeli ofiara złożona twemu mistrzowi może uleczyć mi dziecię… Już doprawdy sam nie wiem, co począć…

Kim zamyślił się na chwilę, oszołomiony dumą. Trzy lata temu wyzyskałby natychmiast taką sytuację, a potem poszedłby w swoją drogę, nie zaprzątając sobie już niczym głowy; ale teraz sama cześć, jaką okazywał mu Dżat, świadczyła, że brano go już za mężczyznę. Zresztą sam już kilkakrotnie miewał febrę, więc na pierwszy rzut oka poznał wielkie wycieńczenie z głodu.

– Przywołaj go tu, a ja mu dam kwit na najlepszy mój zaprząg, byle wyleczył mi dziecko.

Kim zatrzymał się przed rzeźbionymi wrotami świątyni. Biało ubrany bankier oswalski z Adżmiru, który dopiero co zmył z siebie grzechy lichwiarstwa, zapytał go, czego tu szuka.

– Jestem chelą lamy Teshoo, świątka z Bhotiyal… który tu mieszka. Kazał mi tu przybyć. Powiedz mu, że czekam.

– Nie zapominaj o dziecku! – jęczał mu poprzez ramię natrętny Dżat, a potem jął się wydzierać po pendżabsku: – O święty… o uczniu świętego… o bóstwo nad wszystkimi światami… spójrzcie na boleść siedzącą u wrót!

Ten krzyk słyszy się tak często w Benares, że przechodnie nawet nie odwracali głów. Oswal, pojednany z bliźnimi, poniósł zlecenie kędyś w mrok przed siebie. Płynęły chwile za chwilami, gnuśnie, bez liczby, bez końca, jak to bywa na Wschodzie; albowiem lama spał, a nikt z kapłanów nie ważył się go budzić. Gdy pobrzęk jego różańca przerwał znów ciszę wnętrznego158 dziedzińca, gdzie stoją spokojne wizerunki Arhatów, jeden z nowicjuszów szepnął:

– Twój chela przybył.

Starzec wypadł co rychlej na dwór, nie dokończywszy nawet pacierza. Zaledwie jego wyniosła postać ukazała się w sieni, na spotkanie wybiegł Dżat i wznosząc dziecko zawołał:

– Spójrz na niego, mężu święty; a jeśli bogi tego chcą, on będzie żył… będzie żył!

Pogmerał w kalecie i wyciągnął drobny srebrny pieniążek.

– Cóż to takiego? – zapytał lama, patrząc na Kima; rzecz godna uwagi, że mówił językiem Urdu o wiele czyściej niż ongi159, pod Zam-Zammah. Ale ojciec nie zezwolił na prywatne pogawędki.

– Nic innego, tylko febra – rzekł Kim. – Dziecko jest źle odżywiane.

– Ono zapada w chorobę z byle powodu, a nie ma tu jego matki.

– Jeżeli pozwolisz, mogę go uleczyć, o święty.

– Co? Zrobili cię lekarzem? Zaczekaj no! – rzekł lama, siadając obok Dżata na najniższym stopniu świątyni; tymczasem Kim, rozglądając się ukradkiem, otworzył nieznacznie puzdereczko betelu. W szkole roił sobie, że powróci do lamy jako sahib… że będzie się droczył ze staruszkiem, zanim da mu się poznać… ot takie fanaberie dziecinne! Ale więcej intrygi było w tym namarszczeniu brwi i tym niesamowitym przerzucaniu słoiczków z lekarstwami, którą to czynność od czasu do czasu przerywały chwile zadumy lub mamrotania zaklęć. Miał tam Kim chininę w tabletkach i ciemnobrunatne kostki bulionu – zapewne wołowego, ale jego to nie obchodziło. Maleństwo nie chciało jeść, ale chciwie jęło wysysać jedną z tabliczek mówiąc, że mu to przypomina smak soli.

– Weź więc sześć takich – rzekł Kim, wręczając je dzierżawcy. – Wysławiaj bogów i ugotuj w mleku trzy takie pastylki, a trzy w wodzie. Gdy wypije mleko, daj mu to – (było to pół dawki chininy) – i owiń go ciepło. Gdy się obudzi, daj mu trzy drugie rozpuszczone w wodzie i drugą połówkę tej białej pigułki. A tymczasem masz tu jeszcze inne brązowe lekarstwo, niech je sobie liże, wracając do domu.

– Bogowie! Co za mądrość! – rzekł Kamboh, chwytając to wszystko.

Było to wszystko, co Kim zdołał sobie przypomnieć z własnej kuracji podczas ataku jesiennej malarii… jeżeli pominąć całą tę paplaninę, dodaną na przyczynek, celem oczarowania lamy.

– A teraz odejdź! Przyjdź znowu jutro rano.

– Ależ zapłata… zapłata… – ozwał się Dżat, odwracając rozrosłe bary. – Dyć160 mój syn, to mój syn. Teraz, gdy on wyzdrowieje, jakoż wrócę do jego matki i powiem, że po drodze doznałem wspomożenia, a w zamian nie dałem memu dobroczyńcy nawet misy zsiadłego mleka?

 

– Wszyscy ci Dżatowie są jednacy! – rzekł Kim z pobłażliwą wyrozumiałością. – Stał raz Dżat na swym śmietniku, a obok przejeżdżały słonie królewskie. „Hej, poganiaczu! – zawołał – za ile mi sprzedasz te osły?”.

Dżat wybuchnął hucznym śmiechem, który jednak stłumił niebawem, i jął tłumaczyć się przed lamą.

– Tak to istotnie mawiają w moich stronach rodzinnych… ot takie prześmiewki. Tacyśmy to wszyscy, Dżatowie. Jutro przyjdę z dzieckiem, a błogosławieństwo bóstw domowych… które są dobrymi bożętami… niech spłynie na nas obu… No, chłopysiu, nabierzemy znów zdróweczka i krzepy! Nie wypluwaj tego, moje książątko! Królu mego serca, nie wypluwaj tego, a do rana wyrośniemy na silnych ludzi, zapaśników, władców buławy.

Oddalił się, bełkocząc coś i nucąc sobie pod nosem. Lama zwrócił się do Kima, a ze zwężonych jego oczu wyjrzała cała dusza, stara i miłująca.

– Uzdrowienie chorego jest zdobywaniem zasługi, lecz wprzód należy pozyskać wiedzę. Mądrześ postąpił, Przyjacielu całego świata.

– Stałem się mądry dzięki tobie, o święty – rzekł Kim. Zapomniał o odegranej przed chwilą komedii, zapomniał o szkole św. Ksawerego, zapomniał o swej białej krwi; zapomniał nawet o Wielkiej Grze i schylił się na sposób mahometański, by uścisnąć stopy swego mistrza, obsypane pyłem świątyni Dżeinów. – Tobie zawdzięczam swą naukę. Przez trzy lata jadłem twój chleb. Czas mój się dopełnił. Wypuszczono mnie ze szkół. Przybywam do ciebie.

– W tym dla mnie nagroda. Wejdźże, wejdź! I dobrze ci się powodzi? – Weszli na dziedziniec w głębi, gdzie wdzierał się złocisty blask słońca staczającego się ku zachodowi. – Stań no, niechże ci się przypatrzę! No, no! – Przyjrzał mu się badawczym okiem. – To już nie dziecko, lecz mężczyzna, dojrzały w mądrości, biegły w sztuce lekarskiej. Dobrzem uczynił… dobrzem uczynił w ową noc czarną, kiedy cię oddałem ludziom zbrojnym. Czy pamiętasz pierwsze nasze spotkanie pod Zam-Zammach?

– A ino161! – rzekł Kim. – Czy pamiętasz, jak wyskoczyłem z powozu, pierwszego dnia, gdym przybył do…

– Do wrót wiedzy? No chyba! A ten dzień, kiedyśmy razem jedli placki nad rzeką koło Nucklao? Oho! Wiele razy chodziłeś dla mnie po prośbie, ale w ów dzień ja żebrałem dla ciebie.

– Nie bez kozery! – podchwycił Kim. – Byłem wówczas uczniem w podwojach nauki i ubrany za sahiba. Nie zapominaj, o święty – mówił dalej żartobliwie – że jestem jeszcze sahibem… z twojej łaski…

– Prawda! I to jeszcze sahibem bardzo poważanym; chodź no, chelo, do mojej celi.

– Skądże ty wiesz o tym?

Lama uśmiechnął się.

– Najpierw z listów dobrotliwego księdza, któregośmy spotkali w obozie zbrojnych ludzi; ale ów odjechał do swej ojczyzny, a ja posyłałem pieniądze jego bratu…

(Pułkownik Creighton, na którego ojciec Wiktor, odjeżdżając z Maverickami do kraju, przelał swe pełnomocnictwa, nie był wcale bratem kapelana).

– …ale listy sahibów nie są mi nazbyt zrozumiałe; trzeba mi je tłumaczyć. Wybieram drogę pewniejszą. Wielekroć, gdym ze swych poszukiwań powracał do świątyni, która zawsze mi była gniazdem, przybywał tu człek szukający oświecenia… rodem z Leli… mówił o sobie, że był przody wyznawcą religii hinduskiej, ale sprzykrzyły mu się te oto wszystkie bóstwa.

Lama wskazał ręką Arhaty.

– Człek dobrej tuszy? – zapytał Kim, a oczy mu się zaiskrzyły.

– O, bardzo otyły!… Ale wkrótce zmiarkowałem, że umysł jego był zaprzątnięty bezużytecznymi fraszkami… dowiadywał się o diabły, gusła, o sposoby i obrzędy picia herbaty w naszych klasztorach oraz o procedurę przyjmowania nowicjuszów. Człek niewyczerpany w pytaniach; ale on był twoim przyjacielem, chelo. Opowiadał mi, że miałeś pozyskać wielkie zaszczyty jako pisarz. Ja zaś widzę, że jesteś lekarzem.

– Tak, jestem… pisarzem, dopóki jestem sahibem, ale z tym wszystkim teraz kwita, skoro występuję jako twój uczeń. Jużem przebył lata przepisane dla sahibów.

– Więc jakby nowicjat? – zapytał lama, kiwając głową. – Czy cię już zwolniono ze szkół? Nie chciałbym mieć w tobie niedouka.

– Jestem już wolny jak ptak. Gdy nadejdzie czas po temu, obejmę posadę rządową jako pisarz…

– Nie jako wojownik. To dobrze.

– Lecz wpierw powałęsam się… z tobą. Dlategom tu przybył. Kto teraz żebrze dla ciebie? – przebiegł prędko na inny temat, niby czując kruchość lodu pod stopami.

– Bardzo często sam żebrzę; lecz, jak ci wiadomo, jestem tu rzadkim gościem, co najwyżej przybywałem tu, by zobaczyć się znów z mym uczniem. Z jednego krańca Indii na drugi podróżowałem pieszo i te-rainem. Jakaż to wielka i czarowna kraina! Lecz gdy tu wstąpię, to mi się zdaje, żem jest we własnym Bhotiyalu.

Rozejrzał się z zadowoleniem po schludnej celce. Za siedzisko miał niską sofę, na której usadowił się, podwinąwszy nogi pod siebie na wzór Bodhisata budzącego się z zadumy; przed nim stał czarny stół z drzewa tekkowego, wysoki nieledwie na dwadzieścia cali, a zastawiony miedzianymi filiżankami. W kącie widniał maluchny ołtarzyk, również z niezdarnie dłutowanej tekki, na którym wznosił się miedziany, lecz złocony posąg siedzącego Buddy, przed tym zaś stała lampa, kadzielnica i kilka miedzianych doniczek z kwiatami.

– Strażnik wizerunków w Domu Cudów pozyskał zasługę w roku ubiegłym, ofiarując mi to wszystko – wyjaśnił lama, idąc za spojrzeniem Kima. – Gdy się jest daleko od kraju rodzinnego, takie przedmioty budzą wspomnienia; a winniśmy czcić Pana, że wskazał drogę. Patrz no! – i wskazał na dziwacznie usypany kopiec farbowanego ryżu, uwieńczony fantastycznym wywijasem metalowym. – Gdy byłem przeorem w swoich stronach… zanim nie doszedłem do lepszego zrozumienia rzeczy… składałem co dzień taką ofiarę. Jest to ofiarowanie wszechświata Panu. Tak to my w Bhotiyalu ofiarujemy codziennie cały świat Najwyższemu Prawu. A czynię to nawet obecnie, choć wiem, że Najdoskonalszy jest niedosiężny, zarówno niedolą, jak i pochlebstwem.

Zażył tabaki z tykwy.

– Pięknie to zrobiłeś, o święty – mruczał Kim, bardzo szczęśliwy, choć nieco znużony, opadając z lubością na poduszki.

– A oprócz tego – terkotał staruszek – rysuję sobie wyobrażenie Koła żywota. Obraz bywa gotów w ciągu trzech dni. Byłem nim właśnie zajęty… a może tylko na chwilę zamknąłem oczy… gdy mi przyniesiono wieść o twym przybyciu. Dobrze, że cię tu mam; pokażę ci moje malowidła… nie dla przechwałki, ale żebyś się z nich uczył. Sahibowie nie posiedli jeszcze całej mądrości świata.

Wydobył spod stołu arkusz dziwnie woniejącego żółtego papieru chińskiego, pędzelki i tafelkę tuszu indyjskiego. W przedziwnie czystych, surowych zarysach nakreślił wielkie koło o sześciu szprychach, którego piasta mieściła złączoną postać wieprza, węża i gołębia (ciemnota, gniew i pożądliwość), a w przegrodach były uwydatnione wszystkie kręgi piekła i nieba oraz wszelkie koleje życia ludzkiego. Powiadają, że sam Bodhisat pierwszy wyrysował je ziarnkami ryżu na piasku, by przedstawić swym uczniom podstawę wszechrzeczy. W ciągu wielu wieków skrystalizowało się w przecudaczny symbol, zatłoczony setkami figurek, których każda kreska ma odrębne znaczenie. Niewielu ludzi potrafi wytłumaczyć alegorię malowidła; w całym świecie nie ma i dwudziestu takich, którzy umieją rysować to wszystko pewną ręką, nie mając wzoru przed oczyma; a takich, którzy by potrafili i wyrysować, i wyjaśnić, jest zaledwie trzech.

– Uczyłem się nieco rysunków – rzekł Kim. – Lecz to jest cud nad cudy.

– Rysowałem takie rzeczy całymi latami – rzekł lama. – Był czas, że potrafiłem to narysować pomiędzy jednym a drugim zapaleniem lampy. Nauczę cię tej sztuki… po należytym przygotowaniu… i ukażę ci znaczenie koła.

– A więc wyruszamy w drogę?

– W drogę i na poszukiwania. Czekałem tylko na ciebie. W stu widzeniach sennych… zwłaszcza w jednym, w noc następną po owym dniu, kiedy za tobą zamknęły się po raz pierwszy podwoje wiedzy… miałem objawienie, że bez ciebie nigdy nie znajdę rzeki. Raz po raz, jak ci wiadomo, odrzucałem od siebie tę myśl, bojąc się złudzenia. Dlatego to nie chciałem wziąć cię z sobą owego dnia, gdyśmy razem jedli placki w Lucknow. Nie chciałem cię brać, póki nie nadejdzie pora odpowiednia i pomyślna. Chodziłem od gór do morza, od morza do gór, lecz nadaremnie. Wtedy wspomniałem sobie Dżatakę.

Opowiedział Kimowi przypowieść o słoniu w kajdanach, tak jak ją często opowiadał kapłanom dżeińskim.

– Nie potrzeba dalszych dowodzeń – zakończył ufnie. – Byłeś mi zesłany do pomocy. Gdy mi odjęto tę pomoc, poszukiwania moje spełzły na niczym. Przeto wyruszymy znów razem, a na pewno wyprawa nie będzie bezowocna.

– Dokądże się udamy?

– Na cóż o tym myśleć, Przyjacielu całego świata? Mówię ci, poszukiwania nasze nie będą bezowocne. Gdy czas nadejdzie, rzeka wytryśnie z ziemi przed nami. Zdobyłem sobie zasługę, gdym cię posłał w podwoje wiedzy, i dałem ci ten klejnot, jakim jest mądrość. Dopiero co widziałem, że powróciłeś jako naśladowca lekarza Sakyamuniego162, tego, który posiada wiele ołtarzy w Bhotiyal. To wystarcza. Jesteśmy razem i wszystko jest, jak było… Przyjacielu całego świata… Przyjacielu gwiazd… mój chelo!

Potem jęli gawędzić o sprawach świeckich; jednakowoż, rzecz osobliwa, lama ani razu nie zapytał o szczegóły życia w zakładzie św. Ksawerego ani nie zaciekawił się, nawet w najmniejszym stopniu, zwyczajami i obyczajami sahibów. Dusza jego cała nurzała się jeno w przeszłości, a pamięć wskrzeszała każdy krok ich pierwszej wspólnej podróży, tak pełnej cudów i dziwów; staruszek zacierał ręce i chichotał, aż wreszcie z lubością zapadł w nagły sen, właściwy jego wiekowi.

Kim, przyglądając się ostatnim promieniom słońca, co rozedrgane pyłem schodziły z podwórza, bawił się różańcem i sztyletem do odpędzania upiorów. Wrzawa Benaresu, najstarszego z miast ziemskich, co dniem i nocą czuwa przed obliczem bogów, uderzała zewsząd o mury, niby huk zwałów morskich wokoło kamiennego mola. Od czasu do czasu jakiś kapłan dżeiński, niosąc bożkom drobną ofiarę, szedł przez podwórze i zamiatał drogę dokoła siebie, by przypadkiem nie odebrać życia jakiej istocie żyjącej. Zamigotała lampa i ozwał się pogłos pacierzy. Kim patrzył i patrzył, jak gwiazdy jedna po drugiej jawiły się w cichej kleistej pomroczy – aż w końcu usnął u podnóża ołtarza. Tej nocy śniło mu się wszystko już po hindostańsku, bez przymieszki choćby jednego angielskiego słowa…

– O święty, a jakże będzie z tym dzieckiem, któremu daliśmy lekarstwo? – ozwał się Kim około godziny trzeciej z rana, gdy lama, obudziwszy się też ze snu, chciał natychmiast wyruszyć w pielgrzymkę. – Dżat będzie tu o świcie.

– Dobrześ mi odpowiedział. W pośpiechu omal nie dopuściłem się przewiny. – Usiadł na poduszkach i powrócił do różańca. – Juści, ludzie starzy są jak dzieci! – rzekł z przejęciem. – Zachciewa im się szybki z okna… ciewy163, już trzeba im to dać zaraz, bo będą się ciskać ze złości i beczeć! Niejednokrotnie, gdym odbywał podróż, miałem ochotę tupać nogami, gdy mi drogę zagrodziła maża164 zaprzężona w woły lub tylko tuman kurzu. Nie tak to bywało niegdyś… gdym był w pełni sił męskich. Bądź co bądź, to rzecz zdrożna.

154przódziej – wcześniej; por. daw. wprzódy. [przypis edytorski]
155All raight – przekręcone z [ang.] all right [tj. dobrze; red. WL]. [przypis tłumacza]
156Samadż – oznacza kongregację, kościół lub sektę religijną w Indiach. [przypis tłumacza]
157Tantra (sanskr.) – późno sanskryckie dzieła religijne, zajmujące się przeważnie gusłami. [przypis tłumacza]
158wnętrzny – dziś: wewnętrzny. [przypis edytorski]
159ongi (daw., gw.) – dawniej, niegdyś. [przypis edytorski]
160dyć (gw.) – przecież. [przypis edytorski]
161a ino (gw.) – oczywiście; no pewnie. [przypis edytorski]
162Sakyamuni – twórca buddyzmu (V w. przed Chr.); nadano mu tytuł Budda, tj. oświecony, rozjaśniony. [przypis tłumacza]
163ciewy (gw.) – a niech to. [przypis edytorski]
164maża – wóz, zwykle zaprzężony w woły. [przypis edytorski]