Free

Don Kichot z La Manchy

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział V

Opisuje wielką i niesłychaną przygodę w jaskini Montesinos, z której waleczny Don Kichot wyszedł szczęśliwie.

Nowożeńcy, wdzięczni Don Kichotowi, że ich wziął pod opiekę, podejmowali go w domu swoim z uprzejmością i poszanowaniem, na jakie tylko zdobyć się mogli. Dowcipny Bazyli nazywał go Cydem z powodu jego waleczności, pochlebiał mu zręcznie, wychwalając wspaniałą postawę, wymowę i rycerskie obejście. Poczciwy Sancho podreperował się tam przez trzy dni, które zabawili, a że miał wszystkiego po uszy więc i dobry humor mu wrócił. Bazyli opowiedział im dopiero, że Kiteria nic nie wiedziała o jego podstępie i że ukartował go jedynie z przyjaciółmi, w nadziei, iż mu się powiedzie po tylu niewątpliwych oznakach przyjaźni, jakie otrzymywał od Kiterii. Don Kichot mówił, że nie należy nazywać oszukaństwem tego, co do chwalebniejszych celów dąży, a małżeństwo jest takim celem dla kochanków; tłumaczył, że kochankom wszystko jest wolno, skoro tylko są pewni serca swych kochanek, bo wydrzeć je tym, których nie kochają, jest to ochronić je od gwałtu. Wystawiał wszakże, że miłość lubuje się najwięcej w spokoju i uciechach, największym przeto jej wrogiem jest potrzeba, ciągłe wyradzająca niepokoje.

– Mówię to – dodał – umyślnie dla nauki pana Bazylego, żeby pamiętał, iż czas już porzucić te igraszki zręczności, w których tak celuje, a które prócz czczej sławy, nic mu zgoła nie przyniosą, żeby teraz zająć się pracą i zapewnić pięknej i dobrej żonie, która dla niego wielkie bogactwa porzuciła, byt spokojny i szczęśliwy. – Bazyli, mój bracie – mówił dalej – któryś z wielkich mędrców, nie pamiętam który, powiedział, że jedna tylko kobieta w świecie jest dobra, a każdemu mężowi swą żonę za tę jedynie uważać radził, zaręczając, że to najpewniejszy środek uprzyjemnienia sobie życia. Co do mnie, nie jestem dotąd żonaty i ochota mi jeszcze nie przyszła, umiałbym wszakże każdemu poradzić, gdyby tego żądał, jak ma żonę sobie wybierać. Przede wszystkim radziłbym mu patrzeć na jej dobrą sławę, nie zaś na majątek, bo kobieta cnotliwa nabiera dobrego imienia nie dlatego, że nią jest, ale i dlatego, że się taką okazuje, i najmniejsze wyskoki, najdrobniejsze uchybienia kobiety przed światem więcej jej czynią krzywdy, niż najgorsze zło, które by tajemnie popełniała. Biorąc dobrą kobietę, łatwo ją w dobrym utrzymać, a nawet jeszcze lepszą zrobić, ale kto dostanie złą, ten wiele zażyje biedy, nim ją poprawi, bo to bardzo trudno jedną ostateczność zamienić na drugą, a w rzeczach tej natury to może i niepodobna.

Sancho, słysząc tę mowę pana, mruczał sobie pod nosem:

– Jak ja co takiego mówię, to pan mnie zawsze przedrwiwa, żem powinien wykierować się na kaznodzieję i pójść kazać po świecie; a ja powiadam, że jak on tylko zacznie prawić mądrości i traktować radami, to by wystarczył za dziesięciu, za pięćdziesięciu nawet kaznodziejów! O czym tylko chcesz, o wszystkim ci będzie bajał! Co to, u diabła, błędnemu rycerzowi do takich rzeczy się mieszać! On wszystko wie. Jakem poczciw, zrazu myślałem, że on się zna tylko na swoim rycerstwie; ale, do stu piorunów! widzę, że on się zna na wszystkim, z której chcesz beczki, on ci zaraz utoczy.

Don Kichot posłyszał, że giermek jego coś mamrocze, zapytał go więc:

– Co ty tam mruczysz pod nosem, Sancho? co tam mamroczesz?

– Ja nic nie mówię – odpowie Sancho – ani nie mruczę na nikogo, powiadam tylko, że szkoda, że ja przed ożenieniem nie wiedziałem o tym wszystkim, co pan powiada, a teraz to może bym tylko powiedział: w jarzmieś, wole, to ciągnij, a oblizuj się kiedy chcesz, a ty ośle swobodnyś, to się tarzaj po trawie i używaj, kiedy możesz.

– Alboż to twoja żona taka zła – rzecze Don Kichot.

– Nie takać ona zła – odpowie Sancho – ale też i nie taka dobra, jakby mi się zdała

– To bardzo brzydko, Sancho – rzecze Don Kichot – że tak źle mówisz o swojej żonie, bo, bądź co bądź, to przecie ona matka twoich dzieci.

– Alboż to ja nie ich ojciec – odpowie Sancho – a przynajmniej tyle, co trzeba, na tom łożył. No, no, dajcie wy mnie pokój, panie, niceśmy z nią sobie nie winni i ona nie mówi o mnie lepiej, jak jej się jaka chimera uczepi, a zwłaszcza jak jej się zazdrość skąd weźmie, samemu by diabłu wtedy za skórę zalazła.

Po trzech dniach takiego bankietowania u nowożeńców Don Kichot, zniecierpliwiony już życiem miękkim i bezczynnym, prosił bakałarza o przewodnika, co by go doprowadził do jaskini Montesinos, do której koniecznie sam chciał wejść i przekonać się naocznie o cudach, jakie o niej rozpowiadają. Bakałarz obiecał mu dać jednego ze swych krewnych, mówiąc, że to chłopiec bardzo sprytny i rozkochany w księgach rycerskich, że go z całego serca doprowadzi do samego wejścia jaskini, pokaże mu źródła Ruidera, tak słynne na całą Hiszpanię. Posłano zaraz po tego chłopca i przyjechał natychmiast na ciężkiej klaczy; Sancho przyprowadził Rosynanta, wyładował dobrze sakwy i pożegnawszy się z gospodarzem i gośćmi, ruszyli drogą do jaskini Montesinos.

Jadąc, Don Kichot pytał się przewodnika, jaki jest jego stan i powołanie.

– Z powołania jestem retorykiem – odpowiedział i poświęcam się pisaniu książek dla przyjemności i pożytku publicznego. Mam właśnie w tej chwili jedną już gotową pod tytułem; Księga ksiąg, z siedmiuset przeszło figurami kolorowanymi, z dewizami i cyframi do nich, żeby kawalerowie dworscy nie potrzebowali się trudzić wyszukiwaniem dewiz stosownych do życzenia, kiedy będą mieli stawać w karuzelu lub innym igrzysku. Przewidziałem wszystko, czego żądać można w tym względzie. Mam jeszcze i drugą książkę już gotową, której chcę dać tytuł: Metamorfozy, czyli Owidiusz hiszpański; myśl tej książki jest śliczna i zupełnie nowa, bo na wzór Owidiusza łącząc historię z baśniami, wykazuję w niej zabawnie, czym to były dawniej Giralda z Sewilli, Anioł Magdaleny, Kanał Wecynguerra z Kordoby; co to są Byki z Guissando, Sierra Morena, Fontanny Legamitos, tudzież Lavapies madryckie. Nie przepomniałem tam o niczym, wszędzie pełno metafor i alegorii zabawnych i nauczających razem. Mam i trzecią jeszcze książkę gotową, której daję napis: Dopełnienie Polidora Wirgiliusza, w której mówię o początku wszelkich rzeczy. Jest to dzieło niezmiernie pracowite i z wielką erudycją napisane, bo objaśnia w nim wszystko, co tylko ważnego pominął Polidor, jak na przykład nic on nie wspomina, kto pierwszy użył frykcyj do leczenia choroby francuskiej; ja to wszystko wykazuję jasno, opierając się na powadze dwustu pięciu przeszło autorów, po większej części współczesnych. Widzisz pan przeto, jak ta praca musi być ciekawa i użyteczna.

– Proszę pana – przerwie Sancho – czybyś też pan, co tak wszystko wiesz, nie powiedział mi, kto to pierwszy na świecie podrapał się w głowę, bo ja myślę, że to musiał być Adam, nasz pierwszy ojciec?

– Niewątpliwie – odpowiedział przewodnik – bo Adam miał głowę i włosy i zdaje się, że jako pierwszy człowiek, pierwszy musiał poczuć świerzbienie.

– I ja tak myślę – rzekł Sancho – ale, proszę pana, kto też pierwszy był złodziejem?

– Doprawdy, mój bracie – rzecze bakałarz – w tej chwili nie umiem ci na to odpowiedzieć, muszę wprzód poszukać; jak tylko wrócę do domu, zaraz przejrzę swoje księgi i nie omieszkam cię w tym względzie oświecić za pierwszym naszym widzeniem, bo mam nadzieję, że to nie będzie ostatnie.

– Ech, proszę pana – rzecze Sancho – może lepiej nie zadawajcie sobie tego trudu, gdyż ja to już wiem: – Jużcić pierwszy pokazał się z łodzi Noe, kiedy wyszedł z arki, boć ta arka, kiedy po wodzie pływała, to nie mogła być niczym innym, tylko wielką łodzią.

– Masz słuszność, bratku – odpowiedział bakałarz.

– Sancho – rzecze Don Kichot – to pytanie i ta odpowiedź to nie twoje, musiałeś je gdzieś słyszeć.

– O mój Boże – rzecze Sancho – proszę pana, żebym też takie jeszcze rzeczy miał podsłuchiwać; na dwa dni mam ich zapas, jeżeli pan chce, ale po takie głupstwa człowiek do sąsiada chodzić nie potrzebuje.

– Dobrze je nazywasz, Sancho – odpowie Don Kichot – pełno jednak ludzi na świecie z wielkim trudem i mozołem doszukuje się rzeczy, które ani przyjemności, ani pożytku nie przynoszą.

Cały dzień zszedł naszym podróżnym na takich farsach; na noc zajechali do jakiegoś folwarku, skąd miało być już tylko dwie milki do jaskini Montesinos, jak powiadał uczony przewodnik, który zarazem radził Don Kichotowi, ażeby się zaopatrzył w porządny zapas powrozów, jeżeli się do samego dna tej jaskini chce dostać.

– Pamiętajże o tym, Sancho, bo ja muszę być na samym dnie, chociażby ono antypodów sięgało. Sancho nakupił przeszło trzysta sążni powrozów. Nazajutrz, około godziny drugiej po południu, dojechali do miejsca jaskini, której otwór, jakkolwiek szeroki, tak jest cierniami i krzakami zarosły, iż go prawie nie widać.

Jak tylko przybyli, Don Kichot zsiadł zaraz z konia, a towarzysze jego z osłów i natychmiast zabrali się do przewiązywania go powrozem. Nim go spuścili, Sancho tak się odezwał do pana:

– Zanim, panie, w to piekło pojedziecie, pomyślcie przecież dobrze co robicie; kto to wie, czy wam tam żywcem zagrzebać się nie przyjdzie! Nie sto razy widziałem w życiu, jak w studnię spuszczano butelki z winem dla ochłodzenia, a żadna stamtąd bez szwanku nie wracała, i co wam za ciekawość łazić w tę dziurę, która może dna nie ma?

– Przywiązuj tylko! przywiązuj! – odpowiedział Don Kichot – to właśnie przygoda dla mnie.

– Panie – odezwał się zarazem przewodnik – przyjrzyj się pan pilnie wszystkiemu, co się w tej jaskini znajduje, może się tam znajdzie niejedna rzecz, którą by warto w moich metamorfozach zamieścić?

Don Kichot widząc się dobrze wpół przewiązanym, rzekł:

– Szkoda, żeśmy nie wzięli dzwoneczka z sobą, ażebym wam mógł dać znać w razie potrzeby, ale nie ma rady, spuszczam się na los szczęścia, ono mnie poprowadzi.

 

Padł na kolana i pomodliwszy się krótko i cicho, a wzywając pomocy niebios w tak niebezpiecznym przedsięwzięciu, powstał i rzekł głośno:

– O królowo wszystkich czynów moich i najtajniejszych myśli moich, dostojna i niezrównana Dulcyneo z Toboso, jeżeli modły twojego rycerza dochodzą do ciebie, zaklinam cię na tę piękność, którą mnie zachwyciłaś, nie odmawiaj mi opieki i łaski swojej w chwili, kiedy jej tak bardzo potrzebuję. Zanurzam się i rzucam w tę przepaść, wiedziony jedynie żądzą dokonania czynu godnego twej wielkości i okazania światu całemu, że dla tych, którym ty łask swoich udzielasz, nie ma nic niepodobnego.

Dokończywszy tego wezwania, zbliżył się na kraj jaskini, a widząc, iż tak jest zarośnięta, że wejść niepodobna, wziął miecz w rękę i zaczął ścinać krzaki i ciernie; za czwartym lub piątym zamachem miecza, wypadło z tych zarośli takie mnóstwo kruków, kawek i nietoperzy i z taką rzuciły się gwałtownością, że go na wznak przewróciły. Gdyby był równie zabobonnym, jak był dobrym chrześcijaninem i prawym rycerzem, to by był zapewne to zjawisko za złą poczytał wróżbę i zaniechał zamiaru, ale on powstał z niezachwianym męstwem i widząc, że nie ma już więcej ptaków, spuścił się wgłąb przy pomocy przewodnika i Sanchy, którzy powróz po trochu popuszczali, Sancho, widząc go w otchłani tonącego, dał mu swe błogosławieństwo, krzyżem świętym po tysiąc razy go żegnając.

– Niech cię Bóg prowadzi – mówił – i Najświętsza Panna paryska i święta Trójca gaeteńska, o ty! kwiecie, zaszczycie i ozdobo rycerzy błędnych! Idź z Bogiem, o ty wcielona odwago całego świata, co masz ramię żelazne, a serce stalowe; niech ci Pan Bóg przewodniczy i powróci cię nam zdrowego i całego na wszystkich członkach i niech ci dozwoli raz jeszcze oglądać światło słoneczne, które bez przyczyny porzucasz, ażeby się zagrzebać w tych ciemnościach.

Kiedy i Sancho i przewodnik takie zanosili modły, Don Kichot spuszczał się coraz głębiej, wołając, ażeby sznur więcej opuszczali; kiedy już całe sto sążni wysnuli i głosu już więcej nie słyszeli, postanowili go wyciągnąć na powrót, czekali jednakże jeszcze z pół godzinki i dopiero sznur ciągnąć zaczęli, ale tak im to szło lekko, iż byli pewni, że Don Kichot spaść musiał na dno przepaści. Sancho już prawie o tym nie wątpił, płakał rzewnymi łzami i ciągnął sznur jak najspieszniej, ażeby się o prawdzie przekonać. Wyciągnąwszy nareszcie kilkadziesiąt sążni, uczuli większy ciężar, czym się niezmiernie uradowali, a Sancho spojrzawszy w dół, wyraźnie dojrzał Don Kichota i przemówił doń:

– A witajże nam, panie! myśleliśmy, żeś tam już został na zastaw.

Ale Don Kichot wcale nie odpowiadał i gdy go do samej góry dociągnęli, zobaczyli, że miał oczy zamknięte, jak gdyby spał. Rozwiązali go i na ziemi rozciągnęli, a on się wcale nie obudził; nareszcie tak go przewracali i potrząsali nim, że się cokolwiek ocknął, przyszedł do siebie i zaczął przecierać oczy i wyciągać się, jak gdyby go z głębokiego snu zbudzono. Obejrzawszy się na wszystkie strony jak obłąkany, przemówił:

– O! jakże wielką wyrządziliście mi krzywdę, pozbawiliście mnie życia najrozkoszniejszego, widoku najczarowniejszego. Teraz dopiero poznaję, że rozkosze tego życia przemijają jak sny. O! nieszczęsny Montesinos! o Durandart niecnie raniony! o nieszczęsna Belerma! o opłakana Guadiana i wy smutne córy Ruidera, co obfitością wód waszych wskazujecie, ile łez piękne oczy wasze wylały.

Przewodnik i Sancho, zdziwieni tymi wyrazami, które Don Kichot mówił głosem żałosnym, jakby go boleść najcięższa dręczyła, błagali go, aby im wytłumaczył ich znaczenie i opowiedział, co widział w tym piekle.

– Nie nazywajcie tego miejsca piekłem – rzecze Don Kichot – takie miano mu ubliża i wcale nie przystoi, o czym się sami zaraz przekonacie. Ale dajcie mi przede wszystkim co zjeść, bo jak żyję, podobno tak mi się jeść nie chciało.

Sancho nakrył mu prędko na trawie, to jest rozciągnął kawałek deski, którą przewodnik kładł sobie na siodło, i dobył co tylko miał w sakwach; wszyscy trzej zasiedli i zajadali z wielkim apetytem, bo cały dzień nic w ustach nie mieli. Po skończonej biesiadzie Don Kichot rzekł:

– Nie wstawajcie, moje dzieci, lecz posłuchajcie uważnie tego, co wam opowiem:

Rozdział VI

Opisuje godne podziwu rzeczy, które nieustraszony Don Kichot miał widzieć w głębiach jaskini Montesinos.

Godzina była blisko czwarta po południu, a słońce spoza gęstych chmur słabe zaledwie rzucało promienie, przejmując ciepłem miłą w tym miejscu świeżość powietrza. Dlatego to Don Kichot wolał tu pozostać i tak zaczął szanownym swym słuchaczom opowiadać o niesłychanych cudach jaskini Montesinosa:

– Na dwanaście lub piętnaście sążni ponad dnem tej jaskini widać na prawo wielką czeluść, do której światło dochodzi jedynie przez dziury i szczeliny, długim szeregiem ciągnące się tam od samej powierzchni ziemi. Miałem aż nadto czasu przypatrzeć się tej jamie, bo z nudów, zawieszony na tym sznurze, nie mając celu przed sobą, wszedłem tam, chcąc trochę odpocząć. Wtedy to wołałem na was, ażebyście nie popuszczali sznura, aż sam zażądam, ale musieliście mnie nie dosłyszeć, bo ciągle sznur spuszczaliście, a ja zbierałem go w koło siebie i tak ogromny krąg jego nazbierałem, żem sobie na nim wygodnie usiadł i rozmyślałem, jak ja się tu teraz do dna dostanę, kiedy mnie nikt nie trzyma. I zdrzemnąłem się nieco w tym zamyśleniu, a w chwilę później, sam nie wiem jakim sposobem, znajdowałem się już na najcudniejszej, jaką wyobrazić sobie można, łące. Sto razy oczy przecierałem, bojąc się, czy to nie sen i czy oczy mnie nie zwodzą, macałem się po głowie i po całym ciele, czy to naprawdę ja tam jestem, czy też duch jaki na moje miejsce położony. W tej chwili ujrzałem przepyszny pałac kryształowy, z którego wyszedł starzec sędziwy i prosto do mnie kroki skierował. Miał na sobie płaszcz ogromny, aż po ziemi się wlokący, a na plecach kaptur zielony atłasowy, jakby doktorski, na głowie rodzaj beretu, a brodę długą za pas. Broni żadnej nie nosił, tylko w ręku trzymał różaniec z ziarnkami tak wielkimi jak orzechy i jaja strusie na patrach. Powaga, słodycz i wzięcie się miłe starca przejęły mnie czcią jakąś dla niego, a zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy zbliżywszy się do mnie, zaczął całować czule i tak przemówił: „Od bardzo dawna już, waleczny rycerzu Don Kichocie z Manchy, oczekiwaliśmy na ciebie niecierpliwie, my wszyscy tu zaklęci, abyś światu wyjawił cuda zawarte w jaskini Montesina. Pójdź za mną, znamienity rycerzu, pokazać ci muszę cudowne skarby tego przezroczystego pałacu, którego jestem gubernatorem, bo to ja jestem ów Montesinos, od którego jaskinia wzięła nazwisko”. Jak mi to powiedział, zaraz go się zapytałem, czy to prawda, co tu mówią, że on nożem wypruł serce i wnętrzności wielkiemu swemu przyjacielowi, Durandartowi, i poniósł je do Belerma, o co prosił tamten umierając. Odpowiedział mi, że wszystko prawda najzupełniejsza, tylko, że użył do tego nie noża, lecz sztyletu doskonale wyostrzonego i tak jak lancet cieniutkiego.

– Musiał to być taki sztylet – odezwał się Sancho – jaki miał Ramon de Hoces de Seville?

– Nie wiem – odpowiedział Don Kichot – ale nie zdaje mi się, bo ten Ramon jest nam współczesny, a owa historia wydarzyła się w epoce batalii pod Roncewalem.

– Macie słuszność, mości rycerzu – rzecze przewodnik – i proszę was, opowiadajcie dalej tę historię.

– O! z największą chęcią – odpowie Don Kichot. – Jakem tedy wszedł do pałacu, Montesin poprowadził mnie do sali alabastrowej, chłodnej niezmiernie; stał tam na środku grobowiec marmurowy, na którym leżał rycerz nie z brązu, ani z marmuru, ale z kości i ciała, jak każdy inny. Prawą rękę, bardzo obrosłą i żylastą, miał wspartą koło serca; gdy mu się pilnie przypatruję, Montesinos rzecze: „Oto mój przyjaciel, Durandart, kwiat i zwierciadło dzielnych i zakochanych rycerzy swojego czasu. Merlin, ów słynny czarownik francuski, którego nazywają synem czarta, a którego ja uważam za mędrszego od samego czarta, trzyma go tu w zaklęciu razem ze mną i mnóstwem innych mężczyzn i kobiet. A dlaczego i jak nas zaczarował, tego nikt nie wie. Sam to nam ma powiedzieć kiedyś, a jak mi się zdaje, stanie się to niezadługo; najbardziej to mnie zadziwia, iż pewien jestem, że Durandart wyzionął ducha w moich objęciach i że jak tylko skonał, ja mu własnymi rękoma serce wyprułem, które ważyło przeszło dwa funty! Jaka to musiała być odwaga jego, kiedy naturaliści powiadają, że wielkość serca jest niezawodną oznaką odwagi. Więc, jak powiadam, umarł, i jakże to być może, ażeby tu teraz często wzdychał, jak gdyby żywy?

Kiedy Montesinos skończył mówić, nieszczęsny Durandart zawołał: „O, drogi mój krewniaku, Montesinie, ostatnia prośba moja do ciebie była, ażebyś mi serce wypruł zaraz po śmierci i poniósł je w podarunku ode mnie pięknej Rebonie”. Montesinos natychmiast przykląkł i ze łzami w oczach odpowiedział:

– Mości Durandarcie, najdroższy mój krewniaku, dopełniłem wszystkiego, coś mi polecił w nieszczęsny dzień swej śmierci: wyprułem ci serce, ani kruszyny nie zostawiwszy, obtarłem je zaraz chustką koronkową i natychmiast pojechałem do Francji, oddawszy ci ostatnią posługę, w czasie której tyle łez wylałem, iż obmyłem sobie nimi ręce, całe krwią zbroczone; posypałem ci serce solą, ażeby się nie zepsuło, bo by go nie można wtedy wręczyć pani Belermie, którą mądry Merlin trzyma tu w zaklęciu od lat wielu, tak jako i ciebie, najdroższy bracie i przyjacielu, i mnie, Guadianę, twego giermka i damę Ruiderę z siedmiu córkami i dwiema krewnymi i wiele jeszcze innych osób przyjaznych ci i znajomych; a chociaż pięćset już lat przeszło, jak tu siedzimy, nikt z nas nie umarł i nie brak tu nikogo prócz Ruidery z siedmiu córkami i dwiema krewnymi, których łzy tak wzruszyły Merlina, że zamienił je w tyleż krynic, a lud, mieszkający tam na górze w Manchy, nazywa je krynicami Ruidery, których siedem należy do króla hiszpańskiego, a dwie do zakonu Świętego Jana. Guadiana, giermek twój, który także bezustannie łzy ronił nad twoim nieszczęściem, zamieniony został w rzekę tegoż nazwiska. Kiedy płynąć zaczął po ziemi i spostrzegł po słońcu innego nieba, że się od ciebie oddala, tak się tym zmartwił, że schował się w wnętrzności ziemi, ale że nie może przełamać biegu przyrodzonego sobie, wychodzi więc czasami na wierzch i ukazuje się miejscami oczom ludzkim. Krynice, o których wspomniałem, równie jak i wiele innych źródeł, łączą swe wody z jego wodami i w wielkiej okazałości odprowadzają aż do Portugalii; ale gdzie bądź się obróci, zawsze jest smutny i posępny, ryb nawet w swe łono nie przyjmuje, bojąc się uczynić co bądź słusznemu smutkowi swemu nieodpowiedniego. Często ci już opowiadałem, drogi bracie to, co ci teraz mówię; nigdy mi nic nie odpowiedziałeś, sądzę przeto, że mi nie wierzysz i martwię się tym niezmiernie.

W tej chwili mam ci coś donieść, co zmniejszy twe przykrości i zapewne ulgę ci przyniesie, a mianowicie, że masz tu przed sobą tego rycerza, o którym mądry Merlin tyle cudów przepowiadał, tego wielkiego, słynnego Don Kichota z Manchy, co nie tylko wskrzesił błędne rycerstwo, ale mu jeszcze więcej blasku nadał, a w którym my pokładamy nadzieję, że nas z tego zaklęcia uwolni, bo wielkie dzieła dla wielkich ludzi zachowane.

– A jak nie – odpowiedział Durandart cichym i bolejącym głosem – a jak nie, mój drogi krewniaku, to trzeba być cierpliwym.

Rzekłszy to, przewrócił się na drugi bok i ani słowa już nie powiedział. W tej chwili doszły do moich uszu straszliwe jęki, na które gdym głowę obrócił, zobaczyłem przez kryształowe mury pałacu procesję prześlicznych dziewic, całych z ognia, z białymi wstążkami na głowach; za nimi szła bardzo piękna dama, widać starsza od nich; ubrana była czarno, a welon miała biały tak długi, że się wlókł aż po ziemi i turban dwa razy większy od tamtych; miała wielkie brwi, nos nieco spłaszczony, usta wydatne z bladymi wargami, ale zębami prześlicznej białości, chociaż nierównymi; trzymała w ręce na rozwiniętej serwecie serce, zabalsamowane zapewne, tak było suche i zawiędłe! Montesinos powiedział mi, że te wszystkie dziewice należą do orszaku Durandarta i Belermy, że ta, co serce niosła, jest sama Belerma, która cztery razy na tydzień takie procesje odprawia, śpiewając hymny smętne nad ciałem i sercem nieszczęśliwego krewniaka. Powiedział mi też, że jeżeli Belerma nie wydała mi się tak piękną, jak o niej głoszą, to dlatego, że cierpi niezmiernie nad tym swoim zaklęciem i stąd traci cerę i blask swojej urody, ale gdyby nie to, to wielka Dulcynea z Toboso, tak słynna w świecie, z trudnością walczyć by musiała o pierwszeństwo z nią.

– Dosyć tego, mości Montesinos! – odpowiedziałem mu – daj pokój porównaniom, one wszystkie do niczego nie prowadzą, Belerma ma swoją piękność, a nieporównana Dylcynea swoją i nikomu nie ustępuje.

 

– Przepraszam cię, mości rycerzu – odparł Montesinos – wyznaję, żem za daleko śmiałość posunął, a znając sławę tej nieporównanej damy i twoją, mości rycerzu, nie powinienem jej był porównywać, jak tylko z niebem lub nią samą.

Taka pokora Montesina ułagodziła mój gniew.

– Dalipan dziwno mi – rzecze Sancho – żeście mu jeszcze do oczów, panie, nie skoczyli i żeber nie połamali, widać, że na tamtym świecie zrobiliście się bardzo cierpliwi. Ja bym mu był hultajowi jednego włoska w brodzie nie zostawił.

– O! któż to widział, Sancho – odpowiedział Don Kichot – trzeba zawsze szanować wiek sędziwy, zwłaszcza w rycerzach zaczarowanych.

– Ale jak to być może, proszę pana – zapyta przewodnik – żeście tam tyle rzeczy widzieli, mówili, kiedy tak krótko byliście?

– A jakże dawno zstąpiłem do jaskini? – zapyta Don Kichot.

– A będzie teraz z pięć kwadransów – odpowie Sancho.

– Cóż to? ty żartujesz sobie ze mnie – rzecze Don Kichot – ależ, mój bracie, jak to być może, kiedy ja tam widziałem trzy wschody i zachody słońca?

– Pan mój może mieć słuszność – odpowie Sancho – ponieważ jemu wszystko przez czary się dzieje, to, co dla nas było godziną, jemu mogło się wydać trzema dobami.

– Prawda i to – odpowie Don Kichot.

– A czy jadłeś pan co przez ten cały czas? – zapyta przewodnik.

– Nic a nic i wcale mi się nie chciało.

– A ci zaklęci czy jedzą? – zapyta przewodnik.

– Ani jedzą, ani piją, ani nie robią nic takiego, co inni robią. Paznokcie jedynie, włosy i brody rosnąć im nie przestają.

– I czy nie śpią także, proszę pana? – rzecze Sancho.

– Także – odpowiedział Don Kichot – przynajmniej przez te trzy doby, jak tam byłem, ani jeden oka nie zmrużył.

– Prawda – rzekł Sancho – przysłowie mówi: z jakim przestajesz, takim się sam stajesz. Chodzisz pan do zaklętych, co nie jedzą ani piją, cóż więc dziwnego, że sam także nie jesz, ani pijesz. Ale wiecie, panie, z przeproszeniem waszym, niech mnie kaci wezmą, jeżeli znajdzie się taki głupiec, co by temu wszystkiemu uwierzył, coście teraz nagadali!

– A to dlaczego? – zapyta zdziwiony przewodnik – albo to jegomość pan Kichot umie kłamać, a choćby i tak było, czyżby miał czas zmyślić tyle kłamstw?

– Ja nie mówię, ażeby pan mój kłamał – odpowie Sancho.

– A kiedy tego nie mówisz, to cóż myślisz? – zapyta Don Kichot.

– Ja myślę, panie – odpowie Sancho – że ten mądry Merlin i owi czarownicy, co w zaklęciu trzymają całą gromadę ludzi, o których pan rozpowiadasz, musieli panu przez czary wpakować w głowę to wszystko, coś nam opowiadał i co jeszcze masz opowiedzieć, przysiągłbym na to, że tak jest.

– Nic by w tym nie było dziwnego, mój przyjacielu – odpowie Don Kichot – ale to nieprawda, bo ja wszystko na własne oczy widziałem i słyszałem na własne uszy; a co na to powiesz, Sancho, że pomiędzy tysiącem rzeczy, które mi pokazywał Montesinos, a które później opowiem, pokazał mi także trzy chłopki tańczące i wyskakujące na trawie, a ja w nich poznałem Dulcyneę i trzy jej towarzyszki, z którymi wtedy rozmawialiśmy. Pytałem się go, czy je zna, powiedział, że nie, bo tu tak pełno rozmaitych księżniczek od wieku siedzi w zaklęciu i coraz nowe przybywają, że ich znać wszystkich niepodobna.

Sancho ledwie nie skonał ze śmiechu, słysząc mówiącego to Don Kichota, bo wiedział dobrze, co trzymać o Dulcynei, której sam był czarownikiem i nie wątpiąc już teraz, że jego panu całkiem się w głowie przewróciło.

– Mój najdroższy panie – rzekł do niego – po nieszczęście chodziliście na tamten świat i na wasze nieszczęście spotkaliście się z tym jegomością Montesinem, bo on wam całkiem w głowie popsuł! Tu na naszym świecie mieliście rozum zdrowy, jak Pan Bóg przykazał, mieliście takie mądre zdania na każde zawołanie i dobre rady dla każdego, kto ich chciał, a teraz bajecie najokropniejsze głupstwa na świecie.

– Znam cię dobrze, Sancho – odpowie Don Kichot – sam głupstwa pleciesz, a ja o nie nie dbam.

– Jakem poczciw i ja także nie dbam o wasze – rzecze Sancho – możecie mnie wybić i zabić, jak wam się podoba, a ja zawsze to będę mówił, bo trzeba, ażebyście się poprawili! Bo, proszę pana, tylko bez gniewu, po czymże to poznaliście panią Dulcyneę? coście jej mówili i co ona wam odpowiedziała?

– Poznałem ją – rzecze Don Kichot – bo była tak samo ubrana, jak wówczas. Mówiłem do niej, ale mi nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła się tyłem i uciekła tak prędko, że ją zaraz z oczu straciłem; chciałem biec za nią, lecz Montesinos mi nie dał, mówiąc, że to na nic się nie przydało i że już czas, abym wracał na ten świat. Obiecał mi donieść, jak tylko odczarowany zostanie razem ze swymi towarzyszami. Ale najbardziej mnie zmartwiło to, że kiedy rozmawiałem z Montesinem, jedna z towarzyszek Dulcynei zbliżyła się do mnie i ze łzami w oczach po cichu mi mówiła:

– Dulcynea z Toboso, moja pani, całuje ręce waszej dostojności i o zdrowie wasze pyta, że zaś wielkiej znajduje się potrzebie, błaga was o pożyczenie dwunastu realów na tę spódnicę perkalikową i daje wam słowo, że niezadługo ją z zastawu wykupi…

Zdziwiłem się niezmiernie i pytałem Montesina, czy to podobna, ażeby tak znakomite księżniczki tak wielkiej znajdowały się tu potrzebie.

– Wierzaj mi, mości rycerzu – odpowiedział – że potrzeba wszędzie się przeciska, wszędzie dosięga, na wszystkich ludzi godzi i zaklętym nawet nie przepuszcza. Pani Dulcynea musi być w wielkiej potrzebie, kiedy przysyła cię prosić o dwanaście realów; zresztą zastaw dobry, ręczę ci, nie odmawiaj.

– Nie wezmę zastawu – rzekłem mu – a dwunastu realów dać nie mogę, bo mam tylko cztery, któreś mi użyczył, Sancho, na ubogich. Dałem je więc posłance i prosiłem, ażeby oświadczyła swej pani, iż jestem niezmiernie zmartwiony jej przykrym położeniem i że dopóty się nie uspokoję, dopóki nie będę miał szczęścia widzieć się z nią i mówić, oraz, że upraszam ją o tę łaskę, gdyż wie, jaką szaloną pałam ku niej miłością. Kazałem jej nadto oświadczyć, że jak książę Mantui poprzysiągł, że dopóty chleba pożywać nie będzie, dopóki nie pomści śmierci kuzyna swego, Baldwina, tak i ja poprzysięgam nie spocząć dopóty i po wszystkich częściach świata biegać, choćby ich tysiąc było, dopóki nie znajdę sposobu na odczarowanie jej dostojności.

– Słusznie się to należy od was mojej pani – odpowiedziała posłanka – a potem, zabrawszy cztery reale, zamiast się ukłonić, dała susa w powietrze na kilkanaście stóp wysoko i znikła.

– Ach! Najświętsza Mario! – zawołał Sancho, załamując ręce – czyż to podobna, ażeby czary i czarowniki tak ze szczętem popsuły głowę najtęższą w Manchy? O, mój panie, mój najdroższy panie! upamiętajże się i przestań raz durzyć się takimi głupstwami.

– Wiem ja, mój dobry Sancho, że to przywiązanie do mnie takie ci słowa dyktuje – rzekł Don Kichot – nie masz doświadczenia w rzeczach tego świata i dlatego za niepodobne uważasz to, co tylko jest trudne do zrobienia, ale przyjdzie czas, mówię ci, iż ci opowiem takie dziwy, które tam widziałem, że o niczym wątpić nie będziesz.