Free

O krasnoludkach i sierotce Marysi

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

III

Nie było chyba na świecie rozkoszniejszego ustronia jak to, które król Błystek, podziemnymi norami dokoła chatynkę Skrobka obszedłszy, na siedzibę swą letnią nieopodal wybrał. Pełen zielonego zmierzchu i świeżości od wielkich liści łopianu, który tu się lasem prawie rozrastał, leżał ten zakątek uroczy między owym zapuszczonym, wiśniowym, w kwiecie stojącym sadem a modrą483, wijącą się wśród łąk niskich strugą484.

Do sadu przytykała z jednej strony lepianka ubogiego Skrobka, a z drugiej mały kawałek ugoru485, na którym bujały żółte dziewanny i puszyste cykorie, wśród mietlic486 tak gęstych, że całe to odłogiem już od dawna leżące pólko wydawało się z daleka srebrzyste i złote.

Ale na wąskiej miedzy487, która je od olszyny dzieliła, rosły tu i owdzie krzaki głogu osypanego różowym, delikatnym kwieciem. Ile słowików śpiewało tu co noc, ile ich się odzywało z olszyny, tego by nikt nie zliczył. Próbowały je przekrzyczeć żaby, których tu wielka moc488 była, pomagały żabom kurki wodne i cyranki489 gnieżdżące się wśród trzcin i tataraków ponad modrą strugą, ale przecież nie mogły. Chóry żab, ptactwo wodne swoją drogą, a słowiki swoją. I tak to szło całymi nocami.

Nie przeszkadzała im i ta bliskość chaty ubogiego Skrobka, o której kto nie wiedział, to ją minąć mógł i nie widzieć nawet, tak była gałęźmi wierzb płaczących i wysoko wyrosłym zielskiem nakryta, tak głęboko w ziemię schowana.

Ludzką siedzibę zdradzała tylko smużka dymu, wymykająca się poprzez ten gąszcz zieleni ku niebu, kiedy w południe Skrobek dzieciom i sobie kartofle w kominie490 warzył491. Pies tu nawet nie zaszczekał, iż go czym żywić nie było, a i pilnować takoż nie miał czego.

Do takiej chaty zły człowiek nie zajrzy, a podróżny ją minie.

Krasnoludki, choć szemrały na to ubóstwo, prędko się przecież oswoiły z nową siedzibą. Dobry ten i wesoły narodek lubi nade wszystko swobodę i tam tylko niechętnie przebywa, gdzie wolności nie ma. Tu wszakże, w tym zakątku kwitnącym i pełnym zieleni, nikt im nie przeszkadzał, nikt ich nie podpatrywał, nie płoszył, przywykli tedy492 do niego tak jak do swojej rodzinnej Kryształowej Groty i nazywali go między sobą: „Słowiczą Doliną”.

Ciężko było z początku, to prawda: – pierwsze dni przebyli nie tylko w dużej pracy, ale i o głodzie. Przede wszystkim trzeba było obmyślić mieszkanie dla króla, który tak dla wieku, jak i dostojności swojej nie mógł przecież spać pod liściem łopianu, jak to czynili dworzanie. Turbowały się493 o to Krasnoludki srodze i kiwały głowami, obchodząc wszerz i wzdłuż dolinkę ową.

Żeby ją lepiej obejrzeć, Pietrzyk wdrapał się na grubą wierzbę i zobaczył, że pień tej wierzby był wypróchniały.

Zaraz mu przyszło na myśl, że z niewielkim zachodem494 królewskie pomieszkanie można tam było urządzić. Zawinęły się Krasnoludki495 ochoczo, jedni pień oczyszczali, drudzy znosili wszystko, co do wygody i ozdoby służyć mogło, i tegoż jeszcze wieczora miał król Błystek wspaniałą komnatę, w której mu nie tylko pięknie było, ale miękko i zacisznie. Mchy zielone i brunatne wyściełały aksamitem caluchne jej wnętrze; po ścianach rozwieszone były przejrzyste zasłony ze szklistych, tęczowymi barwy mieniących się koronek pajęczych, u wejścia wisiała makata496 upleciona z mietlic srebrzystych, a polne kwiaty i zioła przedziwną wonią napełniały tę monarszą rezydencję.

Zdjął koronę król stary, aby głowie zmęczonej ulżyć nieco, a powiesiwszy ją na sęku, berło w kącie postawił. Wnet z diamentu ogromnego, który w berle osadzony był, uderzyły przecudne blaski tak, iż zdawało się, że w owym pniu wypróchniałym słońce zabłysło.

A wtedy stary król, który miał wzrok zmęczony oglądaniem rzeczy tego świata, rozkazał diament ów zasłonić olszowym liściem, przez który światło, siejąc się, dawało jasność miłą, księżycowej poświacie podobną. Przy tak łagodnych, zielonawych blaskach spoczywał sobie sędziwy król mile, rozmyślając o długich latach swojego żywota, w których ludziom dobrze czynił i skarby ziemi gromadził, aby nie szły w ręce złych, na posługę złemu.

A tymczasem wierna drużyna królewska obozowała między rozrosłymi korzeniami wierzby owej, na każdy czas będąc na zawołanie pańskie, a mieszkanie sobie tak wygodne zrządziwszy, iż było się gdzie i na deszcz ukryć, i cienia w południe zażyć, i w czyste gwiazdy z wieczora popatrzeć, co Krasnoludki zwykle bardzo chętnie czynią.

Ciężej wszakże niźli z mieszkaniem poszło im z żywnością. Dzień czy dwa było nawet tak krucho, że Krężołek na wszelką czczość niewytrzymały, rozpływał się we łzach. Ale i w ten czas dobrą radę przyniósł.

Rozejrzawszy się, poznały Krasnoludki, że okolica, lubo497 zaniedbana i pusta, miała przecież także zapasy swoje i to nie byle jakie. W olszynie wyrastały żółte, wiosenne grzybki, kurki zwane, dojrzewały poziomki, czerwieniały jeżyny; w starym, zapuszczonym sadzie smółka498 przejrzysta sączyła się tu i owdzie z kory drzew wiśniowych; w dojrzewających mietlicach były wcale smaczne nasionka; szczególniej koper wodny dostarczał ich obficie; młode listki koniczyny dawały przedziwną sałatę, a wiele korzonków, czysto oskrobanych, mogło ujść wybornie za warszawskie majowe szparagi. Posilały się tedy Krasnoludki smacznie i dostatnio, a już każdy szedł choć o staje499 drogi, byle tylko co dobrego dla króla przynieść.

 

Szczególniej Pietrzyk był niezmordowany. To jajeczko ptasie gdzie zdybał, to wróblątko z tej gromady, co się na bliskiej topoli wywiodła500, ułupił501, to trzcinką wydrążoną parę kropel miodu z osiego gniazda dobył, a wszystko dla starego króla.

Ale z tym wzrostem gospodarstwa należało i o kuchni porządnej pomyśleć. Paliły wprawdzie Krasnoludki ogień na kamyku, ale rosa i deszcze zalewały im go często-gęsto. Niewiele też myśląc, zajął Pietrzyk wielką, pustą muszlę, z której się gospodarz nie wiedzieć gdzie wyniósł, komin nad nią z gliny i z piasku ulepił, na drzwiczki ją zamknął i taką w niej kuchnię urządził, że o lepszą w całym świecie trudno.

A jak to zwykle bywa, że gdzie się z komina kurzy, tam o przyjaciół łatwo, tak się też i tutaj zdarzyło.

Od dawna już nad strugą, pod łopianem, przemieszkiwała żabia jedna familia, do której należał Półpanek.

Był to jegomość zarozumiały, próżny i żądny honorów.

Ogromnie mi to przykro, że o tym Półpanku nic dobrego powiedzieć nie mogę, ale kiedy myślę o nim, muszę go widzieć takim, jakim był w istocie, pysznym i jak pęcherz nadętym. Na całym brzegu strugi nie było żaby, która by tak wydymała gardziel i tak głośno, jak ten Półpanek, skrzeczała o sobie. Całe dni po prostu nic innego nie robił, tylko wystawiwszy się na słońce opowiadał, czy kto chciał słuchać, czy nie chciał – jakiego to on rodu jest, jaki to głos cudny ma, jaki rozum i talent muzyczny.

Szkaradny samochwał! W drugiej wsi nieraz go słychać było.

Ten tedy Półpanek wkręcił się do Krasnoludków, dziwy im o sobie prawił502, pochlebiał, a tylko węszył, skąd pieczeń przyniosą. Czasem znów skrzypki z sobą przynosił, żeby staremu królowi przy wieczerzy przygrywać, a dobrą myśl mu tą muzyką czynić.

Szły tedy zabawy różne, a Krasnoludki raz wraz503 miały kompanię504 z tą żabą, która nadymała się tak, jakby nie półpankiem była, ale całą gębą panem!

Buchał teraz dym na każdy czas z owej kuchni tak sztucznie505 przez Pietrzyka zmyślonej, jedzenia i picia było dość, a smakowite zapachy rozchodziły się tak daleko, że kot bury, przed kominem w izbie ubogiego Skrobka drzemiący, jeżył się i przez sen węszył, a Wojtuś i Kubuś, przytuleni do siebie i głodni, pytali się wzajem:

– Co tak ślicznie pachnie?

Koncert mistrza Sarabandy

I

Ale stary król myślał, przemyślał o tym, żeby ubogiemu Skrobkowi nagrodzić za tę gościnę, jakiej mu udzielił w swych kątach, jemu i drużynie jego.

Krasnoludki niechętnie rozdają złoto, srebro, drogie kamienie, pod straż im oddane. Wolą dopomagać pracującym w pracy, bo to i dawcę, i obdarowanego równie uszlachetnia.

Ale jak tu dopomagać ubogiemu Skrobkowi w pracy, kiedy w gospodarstwie jego rąk nie ma o co zaczepić, taka nędza!

Sam Skrobek, kiedy do domu przyjdzie i po izbie spojrzy, to opuszcza ręce. Po kątach śmiecie leżą, u pułapu506 brudne pajęczyny, komin niepodlepiony, popiołu pełno przed nim, ława i stół nieschludne, ściany odrapane.

– Większać ta bieda, niżeli moc moja! – mawiał sobie Skrobek. – Choćbym się i do oporządzenia wziął, co mi pomoże? I tak mi źle, i tak nie będzie dobrze. Ot, lepiej fajkę zakurzę!

Zakurzał tedy fajkę, albo się na barłóg507 cisnąwszy, zasypiał.

Nie był to chłop zły, ten Skrobek, ale raz przygnieciony biedą, podnieść się nie miał siły. Po prostu zwątpił o sobie. Owo pólko odłogiem leżące, mogłoby przy pracy wyżywić i jego, i jego dzieci. Ale, że pełne było pniów508 starych, kamieni, dołów i wszelkich chaszczów, więc nie miał odwagi zabrać się do niego.

– Ot – mówił – żebym zagon509 jeden na kartofle miał, to bym sobie nim lepiej wygodził niż tym szmatem pola! A toć korzeń na korzeniu, kamień na kamieniu! Choćbym ręce po łokcie urobił, nie poradzę! Okopać by to trzeba, wody spuścić, pnie wywalić, kamienie wywieźć, chaszcze wyrąbać i dopiero się do orki zabrać! A ja co? Mam to porządną siekierę? Mam choćby łopatę? Mam pług510? Mam bronę511? Mam to moc do takiej pracy po tych paru ziemniakach, co je bez okrasy512, a często i bez soli zjem? Hej, hej! Nie na moje to siły! Nie!

I zakładał do wózka szkapinę513 i do miasteczka jechał, żeby tam parę groszy zarobić.

Marny to był ten zarobek jego! Jak trochę chleba pojadł, jak garść owsa koniowi kupił, jak rogatkę zapłacił514, a jak jeszcze w dodatku do karczmy wstąpił, to z pustym mieszkiem515 do domu wracał; i tak ciągle w kółko. Rzadka rzecz, żeby się co dzieciskom z tej furmanki dostało.

Ale, że przecież ta szkapa jedynym gospodarstwem ubogiego Skrobka była, rozkazał ją Król Błystek Krasnoludkom swoim zgrzebłem pięknie po nocach czesać, rosą jej sierść wycierać, kopyta komarzym sadłem smarować, grzywę pleść i rozczesywać, trawy jej co najmiększe do żłobu nosić, za drabkę516 koniczynę zakładać, zdrojową wodą poić, suche igliwie i mech podścielać, od much i bąków oganiać, a pięknych chodów uczyć.

Dziwili się ludzie, co tę szkapę dawniej znali, jaka to się z nią stała odmiana.

 

– Chybaście ją, Skrobku, na inszą zamieniali i grube pieniądze do tamtej dopłacili?

Tak go ten i ów zagadywał.

Ale Skrobek uśmiechnął się tylko, bo od dziada pradziada to słyszał, że gdzie Krasnoludki w bliskości się trzymają, tam koń w stajni jak kluska, że i woda spłynie po nim, a nie zmacza: taki tłusty!

I wózek też teraz w lepszym porządku był. Nieraz noc cicha, ciemna, a w podwórku Skrobkowym i jasno, i gwarno. Tu Modraczek koła myje, tu Słomiaczek półkoszek517 naprawia, tu Krężołek osie smaruje, tu Żagiewka ogień pali i na kowadle własnym nową luśnię518 kuje. Fabryka tak idzie, że to jak we dworze!

A kiedy tak nocą drużyna królewska pracowała pilnie, stary król sam we własnej osobie rankiem do boru szedł, żeby na chłopięta Skrobkowe mieć oko, kiedy po chrust pójdą.

Stał bór gęsty, głuchy, tylko po nim górny wiatr szumiał z cicha, czarnymi sosnami ruszał, wielkie jakieś, mocne słowa gadał.

Naraz wbiegały drożyną w ten zmierzch i chłód jakby dwa promyki słoneczne: to Kubuś i Wojtuś, z rozrzuconymi włoskami jasnymi, w koszulinach lnianych, krajką519 przepasani i boso. Wbiegały chłopięta ze śmiechem i gwarem dziecięcych, cienkich głosków520, a bór uciszał się i słuchał. I otwierały się nad lnianymi główkami chłopiąt niezmierne sklepienia sosen, i pochylały się ku nim potężne konary dębów, i szeptały do nich listeczki drżące brzóz białych, i po najdalszej, najciemniejszej gęstwinie słychać było szum cichy: – Dzieci! Dzieci! Dzieci!

Ale nawet w tym szepcie było nieco strachu. Kubuś i Wojtuś w ponurym zmierzchu boru milknęli, jak ptaszęta wniesione do ciemnej izby. Lecz dziw! Dawniej musieli się malcy dobrze po boru521 nadreptać, aby gałązkę chrustu znaleźć, a teraz gdzie spojrzą, leży sucha gałązka, ni to duża, ni to mała, w sam raz na ich siłę, jakby ją wiatr strącił. A jaka smolna522! Żywica przeświecała przez nią jak bursztyn! Jaki to będzie ogień trzaskał wesoło w kominie z gałązek takich! Cieszą się dzieci, rozkładają postronek523 na ścieżynie i układają suszki. Jak im to prędko, jak im sporo524 idzie!

I znowu dziw! Orzeszek zeszłoroczny w suchych liściach na ścieżynie błysnął! Czy wiatr przyniósł go z leszczyny? Czy wiewiórka upuściła po drzewach śmigając? Chłopcy roztłukli na kamyku i podzielili się ziarenkiem białym, słodkim; aż tu drugi, trzeci, cała kupka orzeszków, wszystkie jak wybrane! Cieszą się dzieci, coraz im weselej. Kubuś odbiegł w stronę, zupełnie się w zieleni zaszył, jak zajączek młody, tylko głosik jego cienki słychać.

– Oj, da dana! Oj, dana, oj dana, dana… dana.

Naraz krzyknie:

– La Boga!

Skoczy Wojtuś do niego, patrzy, chłopakowi ustka się trzęsą, przemówić ze strachu nie może.

– A czegóż ty krzyczysz? – pyta.

– Król! Król był! Król w złotej koronie! Za krzaczkiem tu stał, w czerwieni tu stał, jak ogień się świecił!

– Gdzie? – pyta Wojtuś.

– O… tu… tu! – pokazując palcem, mówi Kubuś.

Wtem znów zakrzyknie:

– Jagody!

Patrzą chłopcy: prawda! Jagody kraśnieją, jakby je kto nasiał!

– Dziw! W tym boru525 jagód nigdy nie bywało, a teraz patrzcie, co tu tego?

Jedzą chłopcy, o strachu zapomnieli; tak wybornych, rumianych i słodkich jagódek nie widzieli, jak żywi, na świecie!

Posilili się, wiążą chrust, czas do domu wracać. Dawniej było przy tym stękania dość, trudno i zadać sobie ów ciężar na plecy, trudno go i dźwignąć, i iść z nim.

A teraz te brzemionka tak lekkie się zdawały, jakby połowa ciężaru ubyła.

– Chyba tego chrustu dziś mało – mówił Wojtuś – że tak lekko iść?

A Kubuś na to:

– Albo my po tych orzeszkach i po tych jagódkach tak zmocnieli526?…

Zamilkł i po chwili znów rzecze:

– Wojtuś!

– A co?

– Nie powiadaj w domu o tym królu, com go widział, bo tatuńcio znów rzemienia wezmą…

– Co bym miał powiadać!

I tak wracali do domu.

Spotkały ich czasem baby w drodze, to stawały i patrzyły za nimi.

– Skrobkowe chłopaki albo nie Skrobkowe? A cóż oni się tak odmienili w sobie? Wybielało to, porosło. Jakby nie te!

– A cóż się tam dziwić! Możeć tam matczysko u Pana Jezusa uprosiła, że ją do dzieci puszcza i nocą to sieroctwo pielęgnuje.

– Bo nie co…

– Jużci że nie co!

I kiwając głowami, szły dalej. A nikt nie wiedział, że to król Krasnoludków tak o te sierotki zabiegał, żeby się za gościnę odwdzięczyć.

Ale to odwdzięczenie małym się staremu królowi zdawało, prawie żadnym. Tak wdzięczne serce miał. Myślał tedy, przemyślał, jakby tu ubogiego Skrobka do pracy około pólka owego zwabić i w tym mu dopomóc.

Wracał jednego wieczora Skrobek do domu, a miesiąc527 świecił przecudnie. Spojrzy chłop, a całe owo uroczysko528 w srebrnym blasku stoi, właśnie jak kiedy żyto dojrzeje, a za cichym wiatrem pełne kłosy gnie… Zamigotało to Skrobkowi w oczach tak nagle i tak czarodziejsko, że cisnął uzdeczkę szkapie swej na szyję i na pólko biegł, oczom własnym niewierzący, z bijącym sercem i z taką nadzieją, jakby tam naprawdę żyto był siał, a teraz, ot, wczesnego doczekał się plonu. Aż gdy przybiegł, zobaczył, że to tylko mietlica529 owa srebrzysta w promieniach miesięcznych świeci.

Zwiesił chłop głowę, postał smutnie, podumał, westchnął ciężko i do wózka wrócił.

Ale mu to uroczysko jakoby w srebrze plonu żytniego stojące z oczu nie mogło zejść. I nocą śnił o nim.

Niedługo potem idzie Skrobek rankiem do boru, bo mu się dyszel530 złamał i trzeba było osikę wybrać na nowy; wtem go z nagła blask wielki uderzy. Spojrzy, a to pólko owo złotem żywym się pali, właśnie jak kiedy pszenica dojrzała, złocista, pod kosą się ugina, ciężka od białego ziarna!

Zdumiał chłop, stanął, patrzy, ciarki po nim przeszły! Reta! Toć nie co, tylko pszenica!

Skoczy bliżej, pojrzy531, a to słońce poranne tak maluje pólko owo złotem.

Postał chłop, podumał, załamał ręce, aż mu w kościach trzasło, i wzdychając, do domu powrócił.

Ale uroczysko owo złotem pszenicznych błyskające kłosów, nie tylko mu się śniło; gdzie poszedł, gdzie siadł, gdzie stanął, na jawie teraz je widział i rozmyślał o nim.

– A co? – mówił sam do siebie – A może by się tam i pszenica rodziła? Kto to wie? Może by się rodziła? Ziemia tam mocna musi być! Wypoczęta od setnych lat! Z dziada pradziada nikt tam nie siewał532 i nie żął533… Uroczysko, taj i uroczysko! A kto może wiedzieć?

Zamyślał się teraz ubogi Skrobek i całymi godzinami dokoła pólka tego błądził, licząc, obliczając, jaką by to pracę podjąć było potrzeba, żeby z tego nieużytku orną ziemię dobyć.

– Ciężko, ciężko! – powtarzał półgłosem, patrząc na pnie potężne, głęboko i szeroko rozrosłe, i na dzikie krzaki, na ogromne korzeniska, na wielkie złomy głazów, które się własnym ciężarem w ziemię wbiły.

– Ciężko, ciężko! – wzdychał i odchodził.

Ale zaledwie odszedł, ciągnęło go coś znowu do tego pólka i znowu szedł, i znów patrząc na dzikie chaszcze wzdychał i trząsł głową, szepcząc.

– Ciężko, ciężko! Nie na moje siły.

Tak minęło parę tygodni, a chłop aż wychudł i sczerniał od tej wojny, jaką z myślami własnymi prowadził, i ciągnięty do tego kawałka ziemi i odpychany od niego.

Czasami zawzinał się Skrobek i trzy, i cztery dni na uroczysko nie szedł. Ale mu było wtedy, jakby własnej chudoby534 poniechał.

Owszem, żywiej535 mu jeszcze na oczach stały srebrzyste plony żyta i złote – pszenicy. Prawie że szum kłosów słyszał.

– Tfu! – spluwał wtedy – Urok czy co? – I brał się do innej roboty.

A właśnie wtenczas, na drugim krańcu lasu, nad rzeczką, nieopodal gościńca stanął tartak.

Dużo tam drzewa trzeba było zwozić, z którego długie i szerokie bale i deski rznięto. Chętnie się tym Skrobek zajmował, a dzięki poczciwej szkapie swojej, zarobek niezły miał. Już i do garnka, nad pułapem536 w słomę zakopanego, nieco grosza odłożył.

Ale go ten grosz nie tyle cieszył, co gdyby go za swoje zboże dostał.

Któż ten grosz zarobił? On i szkapa.

Nuż choroba przyjdzie na niego albo i na konia, co wtedy? On nie wieczny na świecie, a koń jeszcze krócej zwykle żyje niż człowiek. Cóż się po nich obojgu – dzieciakom zostanie? Nędza, i tyle. Gdyby to mieć pola uprawne, o! dopiero byłoby dla drobiazgu537 dziedzictwo!…

Więc wracając wieczorem z ciężkiej w lesie roboty, szedł Skrobek z wolą czy bez woli ku owemu uroczysku i patrzał.

Zacierał na to ręce król stary i dobrą miał nadzieję, iż tą złotą słońca poświatą i tym srebrzystym miesięcznym blaskiem538 Skrobkowi ów ziemi kawałek do serca wczarował.

II

Jednego razu przywędrował do Słowiczej Doliny mistrz nad mistrze, sławny muzyk Sarabanda. Jak ten grał, to na okolicę nikt się ani umywał do niego.

Ani Szulim, co na basach w karczmie co niedziela dudnił, ani Franek, co po weselach ze skrzypeczką539 chodził; może, może jeden Jasiek owczarek, co fujarkę wierzbową miał i na niej dnie całe wygrywał, może jeden owczarek coś nie coś w to granie Sarabandy utrafiał. Ale nie ze wszystkim.

Niechaj to nie zadziwia nikogo, że mistrz Sarabanda wyglądał w swoim szarym płaszczu jak zwykły świerszcz polny.

Na takie pozory nie zważa nigdy ten, kto rozum ma, a patrzy, jaka w tym treść i prawda. Otóż prawdą było, że mistrz Sarabanda grał przedziwnie pięknie, a tak roznośnie540, tak przejmująco, że go het precz, nie tylko po całym polu słychać było, ale w duszy własnej.

A jako każda muzyka, gdy do wnętrza duszy wpadnie własnymi słowami tam się wypowiada, tak się i tu zdarzyło.

Kiedy Szulim na basach w karczmie dudnił, to na milę wyraźnie słychać było, jak z tych basów coś wołało:

 
«Pij, chłopie,
Pij, chłopie!
Śmierć idzie,
Dół kopie.
Śmierć idzie
W pokoje,
Coś wypił,
To twoje!…»
 

A kiedy znów Franek na skrzypeczkach, idąc przez wieś na wesele, grał, a bębenista na bębnie mu pomagał, to wyraźnie słychać było, jak w tych skrzypkach coś się śmiało na całe gardło, przyśpiewując sobie:

 
Dla taneczka, dla ochoty,
Dałbym ci ja dukat złoty,
Dałbym ci ja talar biały,
Żeby skrzypki tęgo grały!
                Hu-ha!
Ej, ty praco, twarda praco,
Zmyślili cię, nie wiem, na co,
Zmyślił ciebie dziaduś stary,
Co w taneczku nie miał pary!
                Hu-ha!…
 

I rzucali młodzi, starzy robotę i lecieli skrzypków owych słuchać, a na wesele choć zza węgła541 patrzeć, kto tańcować nie mógł. Stała tedy robota we wsi, na ręce ludzkie czekając, stała dzień, dwa, trzy dni, a czas cicho szedł, szedł i odchodził, chleb ze wsi z sobą unosząc.

A jak znów Jasiek owczarek grał na fujarce swojej, to się ogromnie smutno robiło w sercach ludzkich, właśnie jakby kto płakał a wyrzekał. Wyraźnie wtedy słychać było:

 
…Hej, bieda w chacie, bieda,
Hej, zagon542 chleba nie da,
Hej, szumi wiatr po polu,
Hej, nasiał w nim kąkolu543.
Hej, dolaż moja, dola,
Nie będę kosił pola…
Na słonku się położę,
        Ta pójdę het, za morze!…
 

A kiedy tak fujarka Jaśkowa grała, opadały ludziom przy robocie ręce, pług544 zdawał się ogromnie ciężki, ziemia nieużyta i twarda, kosa tępa i niebiorąca słomy, przy czym tak ubywało ochoty w każdym ręku, jakby się człek najciężej spracował.

Inaczej mistrz Sarabanda. On tak blisko ziemi siedział, że każdą jej moc i wszelką jej dobroć i słodkość znał i grać, i śpiewać o niej tylko umiał. Czy to rankiem, czy wieczorem, na każdy czas śpiewał o tych polach, o tych łąkach, o tych lasach i strumieniach, a zawsze wprost do duszy.

Siadł sobie raz ubogi Skrobek na progu chaty, zadumał się, zatęsknił i duszę mu objęła rzewność i kochanie do tej chatynki biednej, którą po dziadach, pradziadach spadkiem wziął.

A właśnie zachodziło słońce.

Powyłaziły Krasnoludki z zakątka swego patrzeć na ów krąg złocisty, na zorze jasne, na liliowość powietrza przejrzystą, a ów muzyk na góreczce siadł i w ten zachód się zapatrzywszy, śpiewać i grać zaczął.

Słucha Skrobek, brzęczy coś w powietrzu jak gęśliki545 srebrne, a z brzęku tego idą słowa tak ciche, jakby je samo serce szeptało w piersi, jakby sama dusza…

Zadziwił się chłop, słucha, a tu ów głos cichy zrazu, coraz głośniejszy się staje, coraz szerszy, coraz przenikliwszy, aż rozbrzmiała jak organ pieśń na pola, na lasy, aż objęła rzeki, łąki i strumienie, aż zaszumiała liściem grusz polnych i dębów borowych, i szeptem traw łężnych546, i tą ogromną muzyką, jaka w cichości wieczorowej gra. I uderzyła pieśń potężna, jakby ją chór milionowy z piersi dobył, a pod niebo słał, i jakby milion serc w niej dźwięczało i biło:

 
…Oj ziemio, ty ziemio, sieroto,
Jest w tobie i srebro i złoto,
Jest w tobie dla wszystkich dość chleba,
Tylko cię miłować potrzeba!…
 
 
        Oj ziemio, ty matko rodzona,
        Przytulasz ty wszystkich do łona,
        Oj, dajesz ty życiu swe siły,
        A kwiecie rozkwiecasz z mogiły!
 
 
Oj ziemio, ty ziemio kochana,
Nie byłaś ty pługiem orana!
Nie byłaś zroszona ty potem,
Ni ziarnem obsiana tym złotem!
 

Słuchał tej pieśni chłop Skrobek i poczuł w sobie nagle moc taką, jakiej nigdy przedtem nie miał. I taką gorącość duszną547 do tego kawałka ziemi poczuł, jakiej nigdy nie miał.

Zdawało mu się, że sto ramion i sto rąk ma do karczunku548, do orki, do wszelkiej ciężkiej pracy, i roztajało mu serce w ogromnym kochaniu do tej opuszczonej schedy549 swojej i do ubogiego dziedzictwa swojego.

Wstał z progu, spojrzał na świat przenikliwym, mocnym wzrokiem, wyciągnął ręce przed siebie, ścisnął pięście i zaszeptał:

– Hej, ziemio, ziemio! Hej, praco, praco! Wezmę ja się z tobą za bary. Albo ty mnie zmożesz, albo też ja ciebie!… Tak mi dopomóż Bóg!

483modry – ciemnoniebieski. [przypis edytorski]
484struga – niewielka rzeczka lub strumień. [przypis edytorski]
485ugór – zaorane i nieuprawiane przez pewien czas pole. [przypis edytorski]
486mietlica – wysoka trawa. [przypis edytorski]
487miedza – wąski pas ziemi, który oddziela od siebie pola uprawne. [przypis edytorski]
488moc – tu: dużo, mnóstwo. [przypis edytorski]
489kurki wodne i cyranki – wodne ptactwo. [przypis edytorski]
490komin (daw.) – piec z paleniskiem do gotowania. [przypis edytorski]
491warzyć (daw.) – gotować. [przypis edytorski]
492tedy (daw.) – więc. [przypis edytorski]
493turbować się – martwić się. [przypis edytorski]
494zachód – tu: staranie, wysiłek. [przypis edytorski]
495zawinąć się – szybko się wziąć do pracy. [przypis edytorski]
496makata – tkanina ozdobna. [przypis edytorski]
497lubo (daw.) – choć, chociaż. [przypis edytorski]
498smółka – młoda żywica. [przypis edytorski]
499staje a. stajanie – daw. miara długości, dzieląca się na 84 łokcie i równa ok. 134 m. [przypis edytorski]
500wywieść się – tu: wyrosnąć. [przypis edytorski]
501ułupić – złapać. [przypis edytorski]
502prawić (daw.) – mówić, opowiadać. [przypis edytorski]
503raz wraz – raz po raz; często. [przypis edytorski]
504kompania – towarzystwo; mieć kompanię z kim: spotykać się z kim. [przypis edytorski]
505sztucznie (daw.) – zmyślnie, sprytnie. [przypis edytorski]
506pułap – drewniany sufit, strop. [przypis edytorski]
507barłóg – niechlujne posłanie. [przypis edytorski]
508pniów – dziś popr. forma B.lm: pni. [przypis edytorski]
509zagon – wąski kawałek ziemi uprawnej. [przypis edytorski]
510pług – narzędzie rolnicze przeznaczone do orki. [przypis edytorski]
511brona – narzędzie do spulchniania i wyrównywania zoranej ziemi. [przypis edytorski]
512okrasa – tłuszcz dodawany do potrawy. [przypis edytorski]
513zakładał do wózka szkapinę – zaprzęgał konia do wozu. [przypis edytorski]
514rogatkę zapłacić – dawniej za wjazd do miasta pobierane były opłaty. [przypis edytorski]
515mieszek (daw.) – woreczek na pieniądze. [przypis edytorski]
516drabka (gw.) – drabina. [przypis edytorski]
517półkoszek – uplecione z wikliny dwie, duże połówki kosza włożone na wóz. [przypis edytorski]
518luśnia (daw.) – w wozie drabiniastym, drąg dodatkowo podtrzymujący drabinę. [przypis edytorski]
519krajka – wzorzysty pasek. [przypis edytorski]
520głoski – dziś: głosiki. [przypis edytorski]
521boru – dziś popr. forma: Ms.lp: borze. [przypis edytorski]
522smolny – pełen żywicy. [przypis edytorski]
523postronek – gruby, mocny sznur. [przypis edytorski]
524sporo (daw.) – łatwo. [przypis edytorski]
525boru – dziś popr. forma: Ms.lp: borze. [przypis edytorski]
526zmocnieć – nabrać mocy, siły. [przypis edytorski]
527miesiąc (daw.) – księżyc. [przypis edytorski]
528uroczysko – trudno dostępny teren w puszczy. [przypis edytorski]
529mietlica – wysoka trawa. [przypis edytorski]
530dyszel – drąg przymocowany do przedniej części podwozia wozu konnego, umożliwiający kierowanie wozem z zaprzężonymi końmi. [przypis edytorski]
531pojrzeć – dziś: spojrzeć. [przypis edytorski]
532siewać – dziś tylko: siać. [przypis edytorski]
533żąć – ścinać zboże czy też trawę sierpem. [przypis edytorski]
534chudoba (daw.) – ubogie gospodarstwo. [przypis edytorski]
535żywiej – wyraźniej. [przypis edytorski]
536pułap – drewniany sufit, strop. [przypis edytorski]
537drobiazg – tu: dzieci. [przypis edytorski]
538miesięczny (daw.) – księżycowy. [przypis edytorski]
539skrzypeczka – skrzypce. [przypis edytorski]
540roznośnie – głośno. [przypis edytorski]
541zza węgła – zza rogu, narożnika. [przypis edytorski]
542zagon – wąski kawałek ziemi uprawnej. [przypis edytorski]
543kąkol – chwast. [przypis edytorski]
544pług – narzędzie rolnicze przeznaczone do orki. [przypis edytorski]
545gęśliki – zdr. od: gęśle; archaiczny instrument smyczkowy. [przypis edytorski]
546trawa łężna – trawa na podmokłej łące. [przypis edytorski]
547gorącość duszna (daw.) – zapał w duszy. [przypis edytorski]
548karczunek (daw.) – karczowanie; usuwanie drzew, krzewów wraz z korzeniami. [przypis edytorski]
549scheda – spadek, odziedziczony majątek. [przypis edytorski]

Other books by this author