Free

Strona Guermantes, część druga

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Weźmy za przykład ćwiczenie, które się zwie w innem znaczeniu słowa imitacja – „robieniem imitacyj” (co u Guermantów nazywało się „parodją”). Mimo iż pani de Guermantes robiła je cudownie, Courvoisierowie równie byli niezdolni ocenić tego, co gdyby byli gromadą królików; poprostu dlatego, że nigdy nie umieli zauważyć wady lub akcentu, które księżna starała się parodjować. Kiedy „imitowała” księcia de Limoges, Courvoisierowie protestowali: „Och, nie, przecież on tak nie mówi; byłem z nim wczoraj na obiedzie u Bebetki, rozmawiał ze mną cały czas, nie mówił wcale w ten sposób”; podczas gdy nieco bardziej wyrobieni Guermantowie wykrzykiwali: „Boże, jaka ta Oriana jest cudowna! Najlepsze jest, że, kiedy go udaje, robi się do niego podobna! Zdaje mi się, ależ tak, że go słyszę! Oriano, jeszcze trochę Limoges!” Otóż ci Guermantowie (nie sięgając nawet do najwybitniejszych, którzy, kiedy księżna imitowała księcia de Limoges, wykrzykiwali z podziwem: „Och, można powiedzieć, że pani go chwyciła” albo że „tyś go chwyciła”), mimo iż nie grzeszyli dowcipem wedle pani de Guermantes (w czem miała słuszność), przez osłuchanie się z powiedzeniami księżnej i powtarzanie ich, nauczyli się, lepiej lub gorzej, naśladować jej sposób mówienia, formowania myśli, tego co Swann, zarówno jak książę Błażej, nazwaliby jej sposobem „redagowania”. W rezultacie, mieli w swojej rozmowie coś, co Courvoisierom wydawało się okropnie pokrewne z dowcipem Oriany i co stało się dla nich mitycznym „dowcipem Guermantów”. Ponieważ ci Guermantowie byli nietylko jej krewnymi ale i wielbicielami, Oriana – która bardzo trzymała resztę rodziny na uboczu, mszcząc się obecną wzgardą za dokuczliwości, jakie od niej cierpiała będąc panną – odwiedzała ich od czasu do czasu, zazwyczaj z mężem, korzystając z pięknego dnia. Te wizyty stanowiły ewenement. Serce biło szybciej księżnej d'Epinay, przyjmującej gości w wielkim parterowym salonie, kiedy spostrzegała zdaleka, niby pierwsze blaski niegroźnego pożaru lub rekonesans niespodzianego najazdu, Orianę, mijającą wolno dziedziniec, w czarującym kapeluszu, z pochyloną umbrelką z której ociekał zapach lata. „O! Oriana” – wołała niby „baczność”, mające przezornie ostrzec gości, iżby mieli czas wyjść w ordynku i bez paniki ewakuować salony. Połowa obecnych nie ważyła się zostać, zrywała się „Ale nie, czemu? niechże pani siada, bardzo mi będzie miło, mówiła pani domu swobodnym i niedbałym tonem (aby robić wielką damę), ale głosem mającym coś sztucznego. – Nie, nie, z pewnością macie do pomówienia ze sobą. – Doprawdy, spieszysz się, kochanie? odwiedzę cię niedługo”, odpowiadała pani domu tym, których wolałaby widzieć za drzwiami.

Księstwo Błażejowie kłaniali się bardzo grzecznie osobom które widywali tam od lat nie dopuszczając do bliższych stosunków, a które ledwo się z niemi witały przez delikatność. Zaledwie ci goście wyszli, książę wypytywał się o nich uprzejmie, aby się wydawało, że on się żywo interesuje temi osobami, mimo że ich nie zaprasza do siebie wskutek niegodziwości losu lub nerwów Oriany.

– Kto to była ta mała w różowym kapelusiku?

– Ależ, kuzynie, widziałeś ją nieraz; to wicehrabina de Tours, z domu Lamarzelle.

– Wiecie państwo, że ona jest ładna, wygląda bardzo inteligentnie; gdyby nie drobna wada w górnej wardze, byłaby poprostu czarująca. Jeżeli istnieje wicehrabia de Tours, można mu powinszować. Oriano, wiesz kogo mi przypominają te brwi i ta linia czoła? Twoją kuzynkę, Jadzię de Ligne.

Księżna de Guermantes, która więdła z chwilą gdy się mówiło o piękności innej kobiety, nie podejmowała tego tematu. Nie doceniała dobrej woli swego małżonka w okazywaniu że się bardzo interesuje osobami które u niego nie bywają, przez co, jak sądził, robił wrażenie człowieka bardziej serjo niż jego żona. „Kuzynko – wykrzykiwał nagle z siłą – powiedziała kuzynka: Lamarzelle. Przypominam sobie, kiedy byłem posłem, bardzo niepospolitą mowę którą wygłosił…

– To był właśnie wuj tej młodej kobietki. – A, co za talent! Nie, kochanie – rzekł książę do wicehrabiny d'Egremont, której pani de Guermantes nie mogła znosić, ale która, nie ruszając się z domu księżnej d'Epinay, gdzie zniżała się dobrowolnie do roli subretki (wynagradzała to sobie biciem własnej subretki za powrotem do domu), tkwiła tam zmieszana, zafrasowana, ale siedziała kiedy książęca para wkraczała do salonu, zdejmowała płaszcze, starała się być użyteczną, przez dyskrecję proponowała że przejdzie do sąsiedniego pokoju – nie trzeba dla nas robić herbaty, rozmawiajmy sobie spokojnie, my jesteśmy ludzie prości, bez pretensyj. Zresztą – dodawał, zwracając się do księżnej d'Epinay a opuszczając panią d'Egremont, zarumienioną, pokorną, ambitną i gorliwą – mamy tylko kwadrans czasu”. Ten kwadransik wypełniało całkowicie cytowanie dowcipów, które Oriana popełniła w ciągu ubiegłego tygodnia; ona sama nie byłaby ich z pewnością cytowała, ale książę, niby to łając żonę z powodu wydarzeń które je wywołały, bardzo zręcznie doprowadzał ją do powtórzenia konceptu.

Księżna d'Epinay, która lubiła kuzynkę i wiedziała że Oriana ma słabość do komplementów, rozpływała się nad jej kapeluszem, parasolką, dowcipem. „Niech kuzynka chwali jej toaletę ile się kuzynce podoba – rzekł książę niby to opryskliwym tonem, który łagodził figlarnym uśmiechem, iżby nie wzięto poważnie jego niezadowolenia – ale na miłość boską nie jej dowcip; obszedłbym się chętnie bez posiadania tak dowcipnej żony. Kuzynka myśli zapewne o lichym kalamburze Oriany na mojego brata Palameda – dodał, wiedząc doskonale, że księżna d'Epinay, wraz z resztą rodziny, nie znała jeszcze tego kalamburu i ciesząc się że może zareklamować żonę. – Po pierwsze, uważam za niegodne osoby, której, przyznaję, udało się nieraz powiedzieć coś bardzo ładnego, popełniać liche kalambury, zwłaszcza na mego brata, który jest bardzo drażliwy. Jeżeli to ma mieć ten skutek, że nas poróżni z Palamedem, to w istocie piękny rezultat!

– Ależ my nic nie wiemy! Kalambur Oriany? To musi być coś uroczego. Och, niech kuzyn powie.

– Ale nie, ale nie, odparł książę jeszcze nadąsany, mimo iż bardziej uśmiechnięty; niezmiernie się cieszę, żeście tego nie słyszeli. Serjo, ja bardzo kocham mojego brata.

– Słuchaj, Błażeju, rzekła księżna, na którą przyszedł moment wmieszania się do djalogu; nie wiem czemu ty mówisz, że to może pogniewać Palameda; wiesz doskonale, że wcale nie. On jest zbyt inteligentny, aby się obrazić o ten niemądry żarcik, w którym niema nic przynoszącego ujmę. Gotów kto uwierzyć, że ja powiedziałam coś złośliwego; odpowiedziałam poprostu coś, w czem niema nic zabawnego, ale czemu ty nadajesz wagę przez swoje oburzenie. Nie rozumiem cię.

– Intrygujecie nas, o cóż więc chodzi?

– Och, oczywiście o nic poważnego, wykrzyknął pan de Guermantes. Słyszeliście może, że mój brat chciał darować Brézé, zamek który ma po żonie, swojej siostrze Marsantes.

– Tak, ale mówiono nam, że ona nie pragnie tego prezentu, że nie lubi tych stron, że jej klimat nie odpowiada.

– No więc, właśnie ktoś mówił to wszystko mojej żonie, dodając, że jeżeli brat darowuje ten zamek naszej siostrze, to nie poto aby jej zrobić przyjemność, ale żeby ją „takinować”. „Charlus jest taki sprzyka”, mówił ów ktoś. Otóż wiecie państwo, Bréze to jest kąsek królewski, to może być warte kilka milionów, dawna siedziba królewska, jeden z najpiękniejszych lasów we Francji. Jest wiele osób, któreby się zgodziły aby je „takinować” w podobny sposób. Toteż, słysząc to wyrażenie w zastosowaniu do Charlusa, dlatego że chciał darować tak wspaniały zamek, Oriana nie mogła się wstrzymać, aby nie wykrzyknąć – mimowoli, przyznaję, bez złej myśli, bo jej to przyszło nagle jak błyskawica. „Takinować, takinować… w takim razie, to jest Takiniusz pyszny!” Rozumiecie – dodał książę przybierając z powrotem nadąsaną minę a zarazem spoglądając w koło aby ocenić wrażenie dowcipu żony (przyczem książę był raczej sceptyczny co do biegłości pani d'Epinay w historji starożytnej); rozumie kuzynka, to aluzja do Tarkwiniusza Pysznego, króla rzymskiego; idjotyczna zresztą, licha gra słów, niegodna Oriany. A przytem ja, który, mniej wprawdzie dowcipny od Oriany jestem taktowniejszy od niej, ja myślę o następstwach; jeżeli fatalność zechce, aby to ktoś powtórzył bratu, będzie cała historia! Tem więcej – dodał – że ponieważ właśnie Palamed jest bardzo wyniosły, bardzo dumny i drażliwy, skłonny do komerażów, trzeba przyznać, że – nawet pomijając kwestję zamku – „Takiniusz Pyszny” wcale dobrze go maluje. To ratuje powiedzonka mojej pani, że nawet kiedy się chce zniżyć do dość pospolitej gry słów, pozostaje „inteligentna mimowoli” i niezgorzej charakteryzuje ludzi.

Tak więc, raz Takiniuszem pysznym, drugi raz innym dowcipem, owe familijne wizyty państwa de Guermantes odnawiały repertuar anegdot, a wzruszenie jakie wnosiły trwało długo po odejściu dowcipnej pani i jej impresaria. Najpierw dzielono się powiedzonkami Oriany z wybranemi osobami, które zostawszy w salonie, brały udział w tej biesiadzie.

– Pani nie znała „Takiniusza pysznego”? pytała księżna d'Epinay.

– Owszem, – odpowiadała rumieniąc się margrabina de Baveno; księżna de Sarsina (La Rochefoucald) mówiła mi o tem, mimo iż trochę w innej formie. Ale to musiało być o wiele zabawniejsze opowiedziane przy samej Orianie – dodała tak, jakby mówiła: „z akompanjamentem autora”.

– Mówiliśmy o ostatnim dowcipie Oriany, która była tu przed chwilą – powiadano jakiejś damie, zrozpaczonej że nie przyszła o godzinę wcześniej.

– Jakto, Oriana była tutaj?

– Ależ tak, gdybyś była przyszła trochę wcześniej! – odpowiadała księżna d'Epinay bez wyrzutu, ale dając do zrozumienia ile niezręczna straciła. To jej wina, jeżeli nie była świadkiem stworzenia świata lub ostatniego występu pani Carvalho.

– Co powiadacie o ostatnim dowcipie Oriany? Wyznaję, że bardzo mi się podoba Takiniusz pyszny! – powtarzano, podając dowcip jeszcze na zimno nazajutrz przy śniadaniu specjalnie na to zaproszonym gościom i odgrzewając go w różnych sosach przez cały tydzień. Nawet księżna d'Epinay, będąc w tym tygodniu z doroczną wizytą u księżnej Parmy, skorzystała z tego, aby spytać Jej Wysokość, czy znała już ten kalambur, poczem opowiadała go.

 

– A! Takiniusz pyszny, powiadała księżna Parmy z oczami z góry rozszerzonemi podziwem, błagając o dodatkowe wyjaśnienia, których nie odmawiała jej pani d'Epinay. „Przyznaję, że Takiniusz pyszny nieskończenie mi się podoba jako redakcja” – konkludowała księżna, ściśle biorąc, słowo redakcja nie nadawało się wcale do tego kalamburu, ale pani d'Epinay, która miała pretensję do dowcipu Guermantów, przejęła od Oriany wyrażenia „redakcja, redagować” i używała ich trochę poomacku. Otóż, księżna Parmy, która niebardzo lubiła panią d'Epinay, znajdując że jest brzydka, wiedząc że jest skąpa i sądząc – na wiarę Courvoisierów – że jest zła, poznała to słowo „redakcja”, które słyszała w ustach pani de Guermantes, a którego nie umiałaby zastosować sama. Miała wrażenie, że to w istocie „redakcja” stanowi wdzięk Takiniusza pysznego i nie zapominając całkowicie swojej antypatji do brzydkiej i skąpej damy, nie mogła się obronić uczuciu podziwu dla kobiety, posiadającej w tym stopniu ducha Guermantów. Posunęła się tak daleko, że chciała zaprosić panią d'Epinay do Opery: powstrzymała ją jedynie myśl, że wypadałoby się może poradzić wprzód Oriany. Co do pani d'Epinay, która – bardzo w tem różna od Courvoisierów – umizgała się na tysiąc sposobów do Oriany i lubiła ją, ale była zazdrosna o jej stosunki i nieco podrażniona publicznemi żarcikami księżnej na temat jej skąpstwa, opowiadała za powrotem do domu, z jakim trudem przyszło księżnej Parmy zrozumieć Takiniusza pysznego i jaka Oriana musi być snobka, aby wciąż przestawać z podobną gęsią. „Nie mogłabym bywać u księżnej Parmy, choćbym chciała – mówiła pani d'Epinay do osób będących u niej na obiedzie; mąż nie pozwoliłby mi z powodu jej życia (dodała, czyniąc aluzję do pewnych najzupełniej urojonych wybryków księżnej Parmy). Ale nawet gdybym miała męża mniej surowego, wyznaję żebym nie mogła. Nie rozumiem, jak Oriana może z nią wytrzymać. Ja tam chodzę raz na rok, i z trudem mogę dotrwać do końca wizyty”.

Co się tyczy Courvoisierów, którzy się znajdowali u Wiktoryny d'Epinay w chwili wizyty pani de Guermantes, przybycie pani de Guermantes dawało im naogół hasło da ucieczki, bo ich drażniły przesadne „salamaleki”, wyprawiane dla Oriany. Jeden jedyny Courvoisier został tam w dniu Takiniusza pysznego. Nie zrozumiał żartu całkowicie, ale zrozumiał go bądź co bądź w połowie, bo był wykształcony. I Courvoisierowie opowiadali wszędzie, że Oriana nazwała wuja Palameda „Tarkwiniuszem pysznym”, co go malowało, ich zdaniem, dosyć dobrze, ale poco robić tyle historji z Orianą? – dodawali. Nie robiono by więcej hec z królową! „Ostatecznie, co to jest Oriana? Nie powiadam, aby Guermantes nie było stare nazwisko, ale Courvoisier nie ustępuje mu w niczem, ani jako znakomitość, ani jako dawność, ani jako parantele. Nie trzeba zapominać, że kiedy raz w obozie król angielski spytał Franciszka I, który z obecnych panów jest najszlachetniejszy rodem, ów odpowiedział: „Courvoisier, Sire”. Zresztą, choćby wszyscy Courvoisierowie zostali w salonie, dowcipy Oriany zrobiłyby na nich niewielkie wrażenie, ile że wydarzenia, które je zazwyczaj rodziły, przedstawiały się ich oczom zgoła odmiennie. Jeżeli naprzykład którejś Courvoisierce zbrakło krzeseł na jej przyjęciu, lub jeśli się pomyliła w nazwisku gościa którego nie poznała, albo jeżeli ktoś ze służby głupio się do niej odezwał, Courvoisierka, zrozpaczona, pąsowa, trzęsąc się z emocji, bolała nad tym wypadkiem. I kiedy miała u siebie jakiegoś gościa, a Oriana miała przyjść, mówiła niespokojnie, trwożliwie i rozkazująco pytającym tonem: „Czy pan ją zna?” obawiając się – o ile gość jej nie zna – aby jego obecność nie sprawiła na Orianie złego wrażenia. Pani de Guermantes natomiast czerpała z takich wypadków temat do opowiastek, które śmieszyły Guermantów do łez, tak iż trzeba było jej zazdrościć że jej zbrakło krzeseł, że sama strzeliła lub pozwoliła swemu służącemu strzelić bąka, że miała u siebie kogoś kogo nikt nie znał, tak jak trzeba się cieszyć, że wielkiego pisarza upokarzali mężczyźni a zdradzały kobiety, skoro ich upokorzenie i cierpienia stały się, jeżeli nie źródłem ich geniuszu, to bodaj tematem ich dzieł.

Courvoisierowie nie byli również zdolni wzbić się do nowatorstwa, które pani de Guermantes wnosiła w życie światowe i które – stosując je nieomylnym instynktem do potrzeb chwili – czyniła czemś artystycznem, tam gdzie sztywne zastosowanie reguł dałoby równie złe rezultaty, co gdyby ktoś, chcąc osiągnąć sukcesy w miłości lub w polityce, skopiował dosłownie własnem życiem czyny jakiegoś Bussy d'Amboise. Jeżeli Courvoisierowie wydawali obiad familijny lub obiad dla koronowanej głowy, zaproszenie jakiegoś utalentowanego człowieka, przyjaciela ich syna, zdawało się im anomalją zdolną wywrzeć najgorsze wrażenie. Jedna Courvoisierka, której ojciec był za Cesarstwa ministrem, mając wydać herbatkę na cześć księżniczki Matyldy, wyciągnęła stąd matematyczny wniosek, że może zaprosić jedynie samych bonapartystów. Otóż nie znała prawie żadnego. Wszystkie eleganckie kobiety z jej świata, wszyscy mili mężczyźni, zostali bezlitośnie wykluczeni, ponieważ – jako legitymiści z przekonań lub z tradycji – musieliby, wedle logiki Courvoisierów, razić Jej Cesarską Wysokość. Księżniczka Matylda, która przyjmowała u siebie kwiat faubourg Saint-Germain, zdziwiła się, zastając u pani de Courvoisier jedynie słynną pieczeniarkę, wdową po ex-prefekcie Cesarstwa, dalej wdowę po dyrektorze poczty, oraz kilka osób, znanych zarówno ze swej wierności dla Napoleona, jak ze swej głupoty i nudy. Nie mniej, księżniczka Matylda rozlała szczodry i łaskawy strumień swego monarszego wdzięku na tych żałosnych brzydulów, których pani de Guermantes ani w głowie było prosić, kiedy jej z kolei przyszło gościć księżniczkę Matyldę. Zamiast nich, nie wdając się w bonapartystyczne dociekania, uwiła najbogatszy bukiet wszystkich piękności, talentów, sław, w których swoisty węch, takt i spryt księżnej Oriany pozwolił jej odgadnąć, że sprawią przyjemność bratanicy Cesarza, nawet gdy należały bodaj do rodziny króla. Nie brakowało nawet księcia d'Aumale, a kiedy księżniczka Matylda podnosząc panią de Guermantes – która, pochylając się głęboko, chciała ją pocałować w rękę ucałowała ją w oba policzki, mogła z głębi serca zapewnić Orianę, że nigdy nie spędziła milszego dnia, ani nie oglądała udatniejszej fety.

Księżna Panny była Courvoisierką przez swój brak inwencji towarzyskiej; ale, w przeciwieństwie do Courvoisierów, niespodzianka, jaką jej bez ustanku sprawiała pani de Guermantes, rodziła w niej nie, jak w Courvoisierach, antypatję – lecz zachwyt. Zdumienie owo pogłębiał jeszcze fakt niezmiernie zaniedbanej kultury księżnej Parmy. Sama pani de Guermantes była o wiele mniej „awangardowa” niż przypuszczała. Ale wystarczało jej być nią więcej od księżnej Parmy, aby zdumieć tę Królewską Wysokość; że zaś każde pokolenie krytyków poprzestaje na postawieniu na głowie prawd poprzedników, wystarczało Orianie powiedzieć, że Flaubert, ten wróg mieszczaństwa, sam był na wskroś mieszczuchem, lub że w Wagnerze jest dużo włoszczyzny, aby otworzyć księżnej Parmy – za cenę wciąż nowego zmęczenia, podobnego uczuciu człowieka pływającego w czasie burzy – horyzonty, które się jej wydawały niesłychane i pozostawały dla niej mgliste. Odczuwała zdumienie wobec tych paradoksów, rzucanych nietylko na temat dzieł sztuki, ale i na temat znajomych osób i wydarzeń towarzyskich. Bezwątpienia, księżniczka Parmy niezdolna była odróżnić ducha Guermantów od prymitywnie przyswojonych form tego ducha, co rodziło jej wiarę w wysoką wartość intelektualną pewnych Guermantów, a zwłaszcza Guermantek, o których ku własnemu zdumieniu słyszała później z ust Oriany, że są proste gęsi; i to było jedną z przyczyn zdumienia, w jakie wprawiały zawsze Jej Wysokość sądy Oriany o ludziach. Była jeszcze inna przyczyna, którą ja, znając w owej epoce więcej książek niż ludzi i lepiej literaturę niż świat, tłumaczyłem sobie na swój sposób. Sądziłem, że księżna Oriana – żyjąc owem światowem życiem, którego czczość i próżniactwo są w stosunku do życia czynu tem czem w sztuce krytyka wobec tworzenia – rozciąga na swoje otoczenie zmienność perspektyw, niezdrowe pragnienie mędrka, który, aby napoić swój oschły umysł, szuka jakiegokolwiek niezbyt jeszcze zużytego paradoksu, gotów chwycić się orzeźwiającego poglądu, że najpiękniejszą Ifigenią jest Ifigenia Picciniego a nie Glucka, a w potrzebie iż prawdziwą Fedrą jest Fedra Pradona.

Kiedy jakaś inteligentna, wykształcona dowcipna kobieta zaślubiła niezgułę, którego widywało się rzadko a nie słyszało nigdy, pani de Guermantes zafundowała sobie pewnego dnia duchową rozkosz, nietylko zohydzając żonę, ale „odkrywając” męża. Wobec małżeństwa Cambremer naprzykład (gdyby Oriana żyła wówczas w tem kole), orzekłaby, że pani de Cambremer jest głupia, natomiast człowiekiem zapoznanym, uroczym, skazanym na milczenie przez żonę terkotkę, ale tysiąc razy wartościowszym od niej jest margrabia. I w takim wyroku znalazłaby pani de Guermantes ten sam rodzaj orzeźwienia, co krytyk, który po siedemdziesięciu latach zachwytów nad Hernanim, wyznaje, że woli Zakochanego Lwa. A ta sama chorobliwa potrzeba arbitralnych przewartościowań sprawiała, iż, jeżeli od czasu młodości księżnej ubolewano nad jakąś wzorową żoną, istną świętą, że ją wydano za mąż za łajdaka, pani de Guermantes twierdziła pewnego dnia, że ten łajdak jest człowiekiem lekkomyślnym ale pełnym serca, którego oschła pruderja żony pchnęła na złe drogi.

Wiedziałem, że nietylko między dziełami w długim szeregu wieków, ale nawet w tem samem dziele krytyka lubi grążyć w cieniu to co błyszczało zbyt długo, a wydobywa na jaw to co się zdawało skazane na ostateczne mroki. Widziałem nietylko Belliniego, Winterhaltera, architektów-jezuitów, pewnego snycerza z czasów Restauracji, windowanych na miejsce geniuszów, o których powiadano że się zużyli, poprostu dlatego że znużyli się nimi jałowi esteci, skłonni – jak wszyscy neurastenicy – do znużenia i zmienności. Widziałem, jak Sainte-Beuve bywał kolejno to krytykiem to poetą, jak przekreślano poezję Musseta, z wyjątkiem drobiazgów. Bezwątpienia, niektórzy eseiści błądzą, ponad najsławniejsze sceny z Cyda lub Polyeucte wynosząc jakąś tyradę z Kłamcy Corneille'a, dającą, niby stary plan, wskazówki co do życia ówczesnego Paryża; ale ich wybór, usprawiedliwiony jeżeli nie racjami artystycznemi, to bodaj wartością dokumentu, jeszcze jest zbyt racjonalny dla niepoczytalnej krytyki. Ta oddaje całego Moliera za jeden wiersz z Wartogłowa; a nawet, uważając Wagnerowskiego Tristana za nudziarstwo, ocali z niego „ładny motyw rogu” w scenie przeciągania myśliwych. Owa deprawacja krytyki pomogła mi zrozumieć tę, której dowód dawała pani de Guermantes, orzekając, że pewien osobnik z jej sfery, uznany naogół za poczciwego głupca, jest przeciwnie potworem egoizmu, sprytniejszym niż się mniema; że inny, znany z hojności, jest wcieleniem skąpstwa; że dobra matka nie dba o dzieci, kobieta zaś, którą uważano za zepsutą, ma najszlachetniejsze instynkty. Jakgdyby skażone czczością światowego życia, inteligencja i wrażliwość pani de Guermantes były zbyt chwiejne, aby niesmak nie zastępował szybko entuzjazmu (luzując się z nim kolejno w stosunku do tych samych przejawów ducha). Sympatja, jaką w niej budził wartościowy człowiek, ustępowała miejsca irytacji, o ile ten człowiek zbyt często szukał jej towarzystwa, a zwłaszcza o ile szukał w niej kierunku, którego nie była zdolna mu udzielić. Sądziła, iż irytację tę spowodował jej wielbiciel, w istocie zaś przyczyną była jedynie niemożność znalezienia przyjemności – niepodobnej do pochwycenia, o ile się wyłącznie jej szuka. Kaprys sądów księżnej nie oszczędzał nikogo, wyjąwszy męża. On jeden nigdy jej nie kochał; w nim czuła zawsze charakter z żelaza, obojętny na jej grymasy, nie dbający o jej piękność, gwałtowny, o nieugiętej woli – jedynej pod której władzą nerwowe natury zdolne są znaleźć spokój. Z drugiej strony, pan de Guermantes, ścigając wciąż jeden typ kobiecej piękności, ale szukając go w zmienianych często kochankach, miał tylko jedną trwałą i niezmienną wspólniczkę, która go drażniła często gadulstwem, ale o której wiedział, że ją cały świat ma za najpiękniejszą, najcnotliwszą, najinteligentniejszą, najwykształceńszą w arystokracji; za żonę, z której posiadania on, książę de Guermantes, powinien być szczęśliwy; która pokrywała wszystkie jego szaleństwa, umiała przyjmować jak nikt, i utrzymywała dom na stopie pierwszego salonu faubourg Saint-Germain. Tę opinję świata podzielał i książę: wściekły często na żonę, był jednakże z niej dumny. O ile, będąc równie skąpy jak próżny, odmawiał jej najdrobniejszej sumki na dobroczynność lub dla służby, dbał o to aby księżna miała najwspanialsze tualety i najpiękniejsze zaprzęgi.

 

Za każdym razem kiedy pani de Guermantes wymyśliła, na temat gwałtownie przez nią przewartościowanych zalet i wad jednego z przyjaciół, nowy i smakowity paradoks, płonęła żądzą wypróbowania go wobec osób zdolnych go ocenić, olśnienia ich oryginalnością psychologiczną paradoksu i błyśnięcia jego lapidarną zjadliwością. Zapewne, te nowe poglądy mieściły najczęściej nie więcej prawdy niż dawne, często mniej; ale właśnie ta ich dowolność i niespodzianość dawały im coś intelektualnego, podniecającego samą ich autorkę. Tyle tylko, że pacjent, na którym ćwiczyła się psychologiczna bystrość Oriany, był zazwyczaj bliskim przyjacielem, ci zaś, z którymi ona pragnęła podzielić się swojem odkryciem, nie wiedzieli nic o tem, że on już wypadł z łaski; toteż reputacja pani de Guermantes jako nieporównanej przyjaciółki, serdecznej i wiernej, utrudniała rozpoczęcie ataku; księżna mogła conajwyżej dorzucić słówko później, jakgdyby zniewolona, mieszając się do rozmowy poto aby łagodzić, aby powstrzymywać napozór, w istocie zaś aby wspomagać partnera mającego za zadanie sprowokowanie jej; i w tej właśnie roli celował pan de Guermantes.

Co się tyczy spraw „świata”, była to znów inna przyjemność, samowładnie teatralna, jaką odczuwała pani de Guermantes, wygłaszając w tych sprawach owe nieoczekiwane sądy, smagające księżnę Parmy nieustanną i rozkoszną niespodzianką. Tę przyjemność pani de Guermantes próbowałem sobie wytłumaczyć nietyle analogjami z krytyką literacką, ile z życiem politycznem i kroniką parlamentarną. Kiedy zmienne i sprzeczne edykty, jakiemi pani de Guermantes wciąż wywracała hierarchję osób swojego świata, nie wystarczały już aby ją rozerwać, starała się kosztować owych sztucznych emocyj również we własnem postępowaniu, w sposobie w jaki notyfikowała swoje najdrobniejsze światowe wyroki; starała się być w nich posłuszna owym sztucznym obowiązkom, pobudzającym temperaturę zgromadzeń i sugestjonującym umysły polityków. Wiadomo, że kiedy minister tłumaczy Izbie intencje jakie miał trzymając się pewnej linji postępowania, która w istocie wydaje się całkiem prosta rozsądnemu człowiekowi czytającemu nazajutrz w swoim dzienniku sprawozdanie z tego posiedzenia, ów rozsądny czytelnik odczuwa nagły wstrząs i zaczyna wątpić czy słusznie aprobował ministra, kiedy widzi, że mowy jego słuchano wśród żywego podniecenia i punktowano ją słowami nagany, jak: „To bardzo poważne”, rzuconemi przez posła o tak długiem nazwisku i tytułach i mającemi za następstwo poruszenia tak wymowne, iż w całym incydencie słowa: „to bardzo poważne!” zajmuje mniej miejsca niż hemistych w aleksandrynie. Swojego czasu naprzykład, kiedy pan de Gueimantes, jako książę des Laumes, zasiadał w Izbie, czytywało się w dziennikach paryskich, mimo że to było zwłaszcza obliczone na okręg Méséglise, aby dowieść wyborcom, że nie oddali głosów na gnuśnego lub niemego kandydata:

P. de Guermantes-Bouillon, książę des Laumes: „To bardzo poważne!” – „Słusznie! bardzo słusznie!” w centrum i na niektórych ławkach prawicy; żywe okrzyki skrajnej lewicy.

Rozsądny czytelnik zachowuje jeszcze cień wierności dla roztropnego ministra, ale serce jego wstrząsają nowe uderzenia przy pierwszych słowach nowego mówcy, odpowiadającego ministrowi:

„Zdumienie, osłupienie – to nie będzie za silnie powiedziane (żywe poruszenie po prawej stronie sali) – z jakiem słuchałem słów tego, który jest jeszcze, przypuszczam, członkiem rządu (grzmot oklasków)… Kilku posłów ciśnie się do ławy ministrów; podsekretarz stanu Poczt i Telegrafu daje ze swego miejsca twierdzący znak głową”. Ten „grzmot oklasków” zwalcza ostatni opór rozsądnego czytelnika; widzi obelgę dla Izby, potworność, w postępku najzupełniej pozbawionym znaczenia, ewentualnie w jakimś normalnym fakcie, naprzykład: żądać aby bogaty płacił więcej niż biedny, oświetlić jakąś niesprawiedliwość, woleć pokój od wojny; wyda mu się to skandaliczne i dojrzy w tem obrazy pewnych zasad, o których sam nie pomyślał, które nie są wyryte w sercu człowieka, ale które wzruszają silnie z powodu oklasków jakie rozpętują, oraz zwartych większości jakie skupiają.

Trzeba zresztą przyznać, że ta subtelność ludzi politycznych, która mi pomogła zrozumieć środowisko Guermantów, a później inne środowiska, jest jedynie nadużyciem pewnej sztuczki w interpretacji, często określanej jako „czytanie między wierszami”. Jeżeli nadużywanie tej finezji jest absurdem zgromadzeń, brak jej znowuż trąci tępotą publiczności, która bierze wszystko dosłownie, nie podejrzewa dymisji kiedy wysokiego dygnitarza zwalniają z jego obowiązków „na własne żądanie”, i powiada sobie: „Nie dostał przecież dymisji, skoro to on sam prosił o nią”; która nie podejrzewa klęski, kiedy Rosjanie ruchem strategicznym cofają się przed Japończykami na „silniejsze i z góry przygotowane pozycje”; nie podejrzewa odmowy, kiedy jakaś prowincja żądała od cesarza Niemiec niezawisłości, a ten użycza jej autonomji religijnej. Możebne zresztą jest (aby wrócić do posiedzeń Izby), że z początku sami posłowie podobni są do owego rozsądnego człowieka, który będzie czytał sprawozdanie. Dowiadując się, że strajkujący robotnicy wysłali delegatów do ministra, może pytają się naiwnie: „A, to ciekawe, co oni tam sobie powiedzieli; miejmy nadzieję, że wszystko się ułożyło” – może tak sobie powiadają w chwili gdy minister wstępuje na trybunę, wśród głębokiego milczenia, już zaostrzającego sztucznie emocje. Pierwsze słowa ministra: „Nie potrzebuję mówić Izbie, że mam zbyt wysokie poczucie obowiązków rządu, abym mógł przyjąć delegację, której powaga mego urzędu nie pozwoliła mi uznać”, są istnym efektem teatralnym, była to bowiem jedyna hipoteza, której zdrowy rozsądek posłów nie byłby przypuścił. Ale właśnie dlatego że to jest efekt teatralny, przyjęty jest takiemi oklaskami, że dopiero po upływie kilku minut może zacząć mówić minister – minister, który, wracając na swoje miejsce, spotka się z powinszowaniem kolegów. Wszyscy są równie wzruszeni jak w dniu kiedy minister nie zaprosił na wielką oficjalną uroczystość prezesa rady gminnej, która była w stosunku do niego w opozycji; i wszyscy oświadczają, że w jednej jak i w drugiej okazji postąpił jak prawdziwy mąż stanu.

W tej epoce swego życia, ku wielkiemu zgorszeniu Courvoisierów, p. de Guermantes często należał do owych „kolegów winszujących ministrowi”. Słyszałem później, że nawet w momencie w którym grał dosyć wielką rolę w Izbie, kiedy to myślano dla niego o ministerstwie lub o ambasadzie, był on, kiedy jakiś przyjaciel prosił go o przysługę, nieskończenie prostszy, o wiele mniej robiący ważną figurę polityczną, niż wszelki inny któryby nie był księciem de Guermantes. Bo, jeżeli książę powiadał że urodzenie jest rzeczą błahą, że uważa swoich kolegów za równych sobie, nie myślał tego ani trochę. Zabiegał o sytuacje polityczne, udawał że je ceni, ale gardził niemi; że zaś zostawał dla samego siebie panem de Guermantes, nie przydawały mu one owej dygnitarskiej nadętości, która innych czyni niedostępnymi. I dzięki temu, duma księcia chroniła od wszelkich wpływów nietylko jego ostentacyjną poufałość, ale do pewnego stopnia i szczerą prostotę.

Other books by this author