Free

Niespokojni

Text
Author:
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Prolog

Czarna burza stoi na zachodzie. Nieruchoma: coś z Golema87. Cisza zawisła między wodą a niebem.

Palce Ewy sypią iskry w oczekiwaniu, oczy jej są nieruchome. Cisza nakrywa ją, jak dzwon.

Odetchnęło niebo głęboko, jak człowiek mówiący „nareszcie”, i wtedy wiatr zerwał się z uwięzi i unosił mewy i jastrzębie, jak liście, i ciskał je o wodę, i ciskał je o ziemię.

„Kraby wyrzuca morze, ryby rozbijają głowy o skały, delfiny uciekają w głąb, co robią meduzy?”

Wtem błyskawica rozpruła chmury, jak nóż pierzynę, i obnażyła ich macice z ognia.

I stało się.

Marynarz w gumowym płaszczu i gumowych butach zniósł ją półutopioną z mola na brzeg.

Dzieciństwo Ewy

Ewa jako sześcioletnia dziewczynka była brzydka i chuda. Same tylko oczy. Bawiła się z zasmarkanymi dziewczynkami na ulicy, bez względu na porę roku. W zimie przychodziła z ulicy z nogami posiniaczonymi i odmrożonymi. Bawiła się też z zasmarkanymi gówniarzami. Owi zasmarkańcy rysowali na płotach olbrzymie genitalia obojga płci. W ten sposób dostawała pierwsze lekcje anatomii.

Gówniarz 1, Gówniarz 2, Gówniarz 3 (szczególnie zasmarkany), Ewa.

G. 1. – Bawmy się w srólki88.

G. 2. – (turla się przez całą długość jezdni w śniegu. Wygląda jak bałwan ze śniegu).

G. 1. – (głośniej) Bawmy się, no, no, no.

Ewa – Bawmy się.

G. 3. – (szczególnie zasmarkany. Opiera się o płot i patrzy w niebo).

G. 2. – (wstając) Co…?

(Potem przebiega jezdnię, siada na ziemi, wyjmuje srólki).

Ewa i G. 1. (siadają też).

G. 3. (marzycielskim tonem) – Róbmy ślizgawkę.

G. 1. (przez chwilę zastanawia się, ale gdy G. 2. rzuca srólki, bawi się. Na zmianę chodzą wszyscy troje na miejsce rzutów; na czterech nogach).

G. 3. (szczególnie zasmarkany) – Róbmy bałwana. (Ale nikt go nie słucha).

G. 2. (zrywa się nagle, turla się po śniegu).

G. 1. (do Ewy) – To jest pięć.

Ewa – Nieprawda.

G. 1. – To jest pięć.

Ewa – Nieprawda, nieprawda.

G. 2. (wraca i zabiera srólki).

G. 1. – Jeszcze nie koniec.

G. 2. (przypomina sobie, że to jeszcze nie koniec).

Ewa (ma szklany wzrok i patrzy daleko).

G. 1. (korzystając z tego, rzuca jeszcze dwie srólki).

Ewa (przytomnieje, widzi dwie srólki, krzyczy) – To jest nieważne, to jest nieważne, ja byłam gdzie indziej.

G. 3. (poważnym tonem) – Ona była gdzie indziej.

(G. 1. i G. 2. patrzą na G. 3. W końcu G. 2. chowa srólki do kieszeni i turla się po śniegu).

G. 1. – Bawmy się w ślizgawkę.

G. 3. (szczególnie zasmarkany, patrzy w niebo).

G. 3. – Ja coś mam.

Wszyscy (doskakują do niego) – Powiedz, powiedz.

G. 3. (milczy)

Wszyscy – Powiedz.

G. 3. (sięga do kieszeni i wśród ciszy nadmuchuje starą prezerwatywę).

Więc gówniarze rysowali genitalia na parkanach, a zwłaszcza na tym, gdzie był dwuznaczny napis: „Skład mąk”. Poza tym Ewa (vide89 powyżej) miewała chwile duchowej nieobecności, zamyślenia, kiedy nie wiedziała, co się do niej mówi. Te chwile nazywała „mnie nie było tu” lub podobnie. Chodziła namiętnie do kina i nazajutrz miewała takie stany. Wykręcała się, jak tylko mogła, od szkoły i od robienia lekcji, na ulicę, gdzie było zawsze coś interesującego. Była taka mała, mimo swoich teraz już ośmiu lat, że znalazł się pewien dorosły pan, może zwyrodnialec, a prędzej taki typ jak Emil, który obnosił ją – zamkniętą w walizce – po ulicy. Miała otwory w tej walizce, żeby się nie udusiła. Sprawiało jej to dużą przyjemność. No, i po co miała siedzieć w domu?

Ojciec i matka siedzieli jeszcze wówczas w sklepie, nie miał kto na nią uważać. Tłukli i pieścili ją oboje na przemian; na złość sobie nawzajem. Przychodziła do domu, kiedy chciała, zazwyczaj taka umorusana, że matka nie mogła jej się doprać. Patrzyła na wystawy, z nosem i wargami przyklejonymi do szyby, a zwłaszcza przed kinami, przed wystawami fotosów. Już wtedy, gdy lekko przymykała oczy, przesuwały jej się przed oczami sceny, których nigdy nie widziała przedtem.

Gdy miała lat dziesięć i pół, zaonanizowała na śmierć psa. (Po kryjomu).

Gdy miała lat jedenaście, nastąpiła w niej gwałtowna zmiana. Zaczęła się nienormalnie szorować, i to jej zostało. Zależało jej na tym, aby była czysto ubrana. Pewnego dnia przyszła do klasy i zrobiła awanturę, że „…tu śmierdzi pierdzeniem i gównem, bo nikt sobie nie podciera”. Matka była przerażona. Musiano ją przenieść do innej szkoły, bo w starej szkole „śmierdzi, śmierdzi”.

W tym czasie mniej więcej dostała pierwszej miesiączki.

Zaczęła się bardzo dobrze uczyć, i to uczyć całymi wieczorami. Tymczasem rodzice bogacili się gwałtownie, ale nie chcieli się wyprowadzić, bo się już przyzwyczaili i ponieważ uważali zgodnie (!), że powodzenie jest związane z miejscem. Mieszkali więc nadal w dwóch i pół pokojach, gdzie było obskurnie. Wtedy właśnie zaprzyjaźniła się z kuzynką Joanną, starszą o siedem lat. Przyjaźń polegała na tym, że tamta opowiadała smarkatej swoje miłosne historie, co się zdarza częściej, niż można by przypuszczać.

W tym właśnie czasie zdarzyła się Ewie niezrozumiała przygoda, która jej się jeszcze w przyszłości kilka razy powtórzy. Zaczepił ją na ulicy pewien pan, który zaproponował, aby pojechała z nim na wycieczkę rowerem, za miasto. Pan ten miał duże czerwone ręce, owłosione, ochrypły głos, od którego dreszcz przechodził jej po kręgosłupie. Był poza tym w najwyższym stopniu wstrętny. Odpowiedziała: „Dobrze”. „Kiedy?” „W niedzielę”.

Wyglądała wtedy tak: cierpiała na zanik nosa na perkato. Wystające kości policzkowe, usta prawie murzyńskie, cera krostowata, nogi za grube w kostkach, co jej również zostało.

Nie była nieświadoma tego, na co się naraża. Znała aż za dużo historyjek z małymi dziewczynkami. Cały czas do niedzieli udawała przed sobą, jakby się nic nie stało, jakby w ogóle ani myślała pójść. I w niedzielę, jak lunatyczka, poszła.

Miał może czterdzieści lat. Gdy ją przywitał, nie miał już ochrypłego głosu i cały czar znikł. Była zbyt nieśmiała, aby nie pojechać. Wziął ją na ramę i pojechali. Za miastem odbyło się wszystko według programu. Pan zaczął ją z lekka ruszać i całować, ale był to widać początkujący pan. Ugryzła go w rękę i uciekła pieszo do miasta.

Gdy miała lat dwanaście, nauczyła się gwizdać. Zaczęła się też walka o suknie i pokój. Zwłaszcza o osobny pokój. Robiła awantury z wyciem, mówiła, że musi go mieć do uczenia się (co było prawdą), głodowała i siedziała w domu, aby rodzice nie myśleli, że je poza domem. Gdy widziała po roku, że nic nie pomaga, napisała list do matki, że popełnia samobójstwo. (Zamierzała pójść do kuzynki Joanny). Matka znalazła ją w stanie „ja byłam gdzie indziej” nad morzem, pod skałą. Dostała pokój. Urządzała go cały rok: wszystkie pieniądze wydawała na maskotki – same koty, tylko jedna małpa.

Dostała rower. Miała piętnaście lat. Koleżanki, wychodząc ze szkoły, uciekały przed autami. Ona zatrzymywała je przez podniesienie ręki i – nie śpiesząc się – przechodziła na drugą stronę jezdni. Niektórzy szoferzy znali ją już.

Ze zdziwieniem zauważyła, że w jej domu mieszka dwóch starszych chłopców. Uczyli się na ganku, gdzie cuchnęło, ale oni nie zauważali tego. Mieszkali tam pięć lat przed narodzeniem Ewy. O piętro niżej. Odkąd ich w ogóle zauważyła, zaczęła popiół i śmiecie zrzucać im na głowę. Zrzucała ruchami nonszalanckimi: królewna rzuca perły w morze. Na żadne wołania, wrzaski nie zwracała uwagi. Tak, jakby ich w ogóle nie słyszała. Może ich nie słyszała naprawdę. Raz jeden z nich złapał ją na schodach i spytał:

– Dlaczego to robisz?

– Bo jesteście brzydcy. Dlatego. Prawda, Liza? – spytała siostrę.

Chłopak był tak zdziwiony, że zapomniał ją sprać.

Miała piętnaście lat. Lubiła o zachodzie słońca i po zachodzie jeździć wokół domu, na bulwary; jechała wtedy najwolniej, że rower prawie stawał, patrzała przed siebie, na most kolejowy, który powoli zatapiał się w ciemność, za most, i wracała do domu, gdzie nie było nikogo, czesała się wolno, lubiła się czesać, przebierała się wolno, wychodziła przez okno, i znów na rowerze krążyła, jak ćma wokół żarówki, wokół niepokoju, wokół tajemnicy, wchodziła przez okno, wychodziła… Rzadko koleżanki, czasem chłopcy, z którymi całowała się bez przyjemności; i bardzo miękkie włosy, i skóra Marokanki, miękkie ciemne włosy, które czuła, jak powiewają na wietrze. Gdy przymykała oczy, a nawet gdy ich nie przymykała: Idzie pies, do psa dorabiała panią, w długiej sukni, jaką noszono w szesnastym wieku, znosiła most kolejowy, bo jej przeszkadzał, przestrzeń była wolna, nie było mostu, wyrastały szuwary, pani trzymała na złotej smyczy psa, przedziera się między szuwarami, nagle staje. Pani rozstawia nogi, jak krowa, pani robi pipi, pipi wylizuje natychmiast pies, ona patrzy na to z natężoną uwagą. W końcu obraz zaczyna wirować, już znikł. I tym podobne.

 

Aha, jeszcze jej stosunek do morza. Nigdy nie nauczyła się pływać, ponieważ jak tylko wchodziła do wody, robiła się blada i zielona. Natomiast miała swoje ulubione miejsce nad morzem, pod pewną skałą, gdzie był mech, i mogła tam siedzieć całymi godzinami.

Poza tym była normalną dziewczynką.

W cieniu Sokratesa

Gdy było ładnie, Ewę budził ryk trzydziestoletniego chłopczyka, który się nazywał Józio; zazwyczaj o szóstej. Przez okno było widać, jak Józio siedzi na trójnożnym stołku i wystawia twarz do słońca. To był kretynek, niedorozwinięty, ślina sączyła mu się z kącików ust, duża głowa chwiała mu się jak wahadło od zegara. Potem skrobał się w łydki (nosił krótkie spodenki).

Ewa spała zawsze na wznak, z głową odrzuconą w tył, bez poduszki, z prawą ręką założoną pod głowę. Była to pozycja częściowo odpowiadająca jej charakterowi, częściowo świadomie i rozmyślnie utrzymywana: chciała być prosta i udawało się to jej. Nie spała nigdy skurczona, nigdy na boku. Gdy była chora, leżała na brzuchu, rozkrzyżowana; czasem, gdy miała miesiączkę.

Chociaż bardzo lubiła leżeć w łóżku, wstawała od razu i buch do łazienki. Zimna woda była codziennym potwierdzeniem jej „chcę”. (Jej „chcę” to było bardzo dużo; jej „nie chcę” jeszcze więcej). Naga pod tuszem. Nieco chorobliwie dokładne mycie genitaliów. Przegląd przed lustrem: „Urosłam, nogi w kostkach nie zmienią się chyba, mogę nosić obcisły sweter, czy zacząć malować wargi?”. Wraca do pokoju. Potem budzi młodszą siostrę Lizę:

– Wstawaj do szkoły!

Tamta jest ciężka i śpiąca.

Józio zamyka oczy i beczy. Ewa staje przy oknie. Do mamy Józia przychodzą codziennie gówniarze. Drażnią ją. Pytają:

– Józio idzie do szkoły? Czy Józio dziś idzie do szkoły?

Mama zaczyna rzucać garnkami:

– On jest jeszcze za mały – krzyczy – mój Józio najmilszy.

To się powtarza.

Ewa wkłada mechanicznie dziecinny pierścionek z małym czerwonym kamyczkiem i łańcuszek z serduszkiem z korala. Otwiera okno; powietrze, zapach wilgotnej ziemi, wiatr znad rzeki.

Śniadanie z otwartym zeszytem: matematyka.

W sypialni wspaniała awantura. Wolne crescendo. Mama coś wmawia ojcu. Łóżko trzeszczy, ma się wrażenie, że lada chwila pękną. Sypialnia gotuje się.

„ax² – ax + 1… ona jest stara i gruba i on ją kocha. Na szczęście ja jestem podobna do niego”.

Ubiera się, bierze teczkę. Nagle blednie. Otwiera drzwi od sypialni i krzyczy autentycznym głosem przekupki:

– Stulić mordy!

Chwila ciszy. Oni rzucają się na nią. Ona jest już na schodach. Idzie do szkoły.

W gimnazjum uczyła się bardzo dobrze z tym samym uporem i nerwową przesadą, która cechowała jej mycie się. Z matematyką miała duże kłopoty. Zakuwała się do nieprzytomności. (Dosłownie: około wpół do dwunastej w nocy nie wiedziała już, co czyta, ale czytała dalej. O wpół do pierwszej zaczynała coś wiedzieć i kładła się spać).

Niedużą rolę grał tu fakt, że matematyki uczył młody profesor, o którym mówiła do koleżanek „ten smarkacz”. Absolutnie nie chciała, aby „on sobie coś myślał”.

Nauczycielki były jej mniej lub więcej obojętne, stary profesor łaciny był „słodki”. Miała dużo koleżanek, nie miała przyjaciółek. To znaczy nie miziała się z żadną. Te inne odwiedzały się nawzajem, leżały razem na kanapie, paplały całymi godzinami, oczy im błyszczały, uszy były czerwone, pokazywały sobie bieliznę, całowały się, pokazywały sobie piersi.

Ona nie znosiła dotyku. Było w tym dla niej coś przerażającego, wbijającego się w nią, w sam środek.

Umawiała się z różnymi chłopcami, dawała się czasami całować; bez przyjemności. Zaciągała ich na bulwary i oglądała prostytutki. Oni usiłowali prowadzić z nią rozmowy i udawało im się czasem objąć ją wpół. Na tym kończyło się. Zresztą w najbardziej nastrojowych momentach, gdy wieczorem siedzieli na ławce, a rzeka przepływała przed nimi, wyciągała szpilkę i kłuła nią chłopców w pośladek. Przez pewien czas udawali, że nic nie czują. Ona wybuchała głośnym śmiechem. Często przerywała rozmowę, mniej więcej w ten sposób:

– Słuchaj, opowiedz mi lepiej coś o prostytutkach. Przecież one chyba nie robią tego tylko dla forsy? Jesteś bałwan. Zresztą, wszystko jedno. Chcę wiedzieć, ile? Dokładnie. Rozumiem, że to zależy od kategorii, ale powiedz… Takie, co to nie chodzą po ulicy, co siedzą w domu. I czy to od jednego razu, czy za całą noc? Aha! I co to znaczy, że umieją?

Widok pociągów, które przejeżdżały z hukiem przez most, wywoływał w niej strach i niepokój. Jej życie biegło ostrymi, gwałtownymi skrętami. Po wybuchu śmiechu zacinało się coś w niej: zegar, który przestał nagle chodzić. Mówiła:

– Niepotrzebnie mówisz, że mnie lubisz. I tak nic nie czuję. Dosłownie nic. Jestem z drzewa. Słyszę i nic nie rozumiem… a raczej nic nie czuję.

Zdarzyło się, że na randce nie odezwała się przez godzinę ani słowem i odeszła bez pożegnania. I mało w tym było pozy.

Wracała do domu. Wkradała się jak kot tylnym wejściem, aby nie mówiono do niej. Na pytanie matki: – Gdzie byłaś? – odpowiadała: – Gdzie chciałam – albo dużo ordynarniej. Warczała jak pies, któremu zabierają kość; kością była jej zupełna samotność. Myślała o pociągach, które odjeżdżają, i o tym, co z nią będzie. Zamykała się na klucz w małym pokoju, który sobie wywalczyła po wielu awanturach. Gasiła światło, rozbierała się. Stawała w białej, półdziecinnej kombinacji90 przed lustrem. Wyciągała z torebki ukradzionego papierosa, zapalała go, opierała się o ścianę, zakładała nogę na nogę i bawiła się w prostytutkę.

Ewa mieszkała nad rzeką, w brudnej i starej dzielnicy, gdzie ulice nazywały się Wąska i Ciemna. Jej ojciec miał tam sklep. Bachory pisiały na jezdnię; były wyblakłe, złośliwe i mądre. Prostytutki budziły się późno i śpiewały zaspanymi głosami: „Gdy prawiczką byłam jeszcze…”.

Po jezdniach chodziły senne koty. Wieczorem ludzie siedzieli przed bramami domów, a pary leżały nad rzeką, na wyłysiałych łączkach. W nocy, gdy ktoś krzyczał: – Ratunku – policjant chował się do bramy, aby go nie widziano. Żebracy leżeli w słoneczne dni na trotuarze i spali.

Leżała nad rzeką. Leżała w słońcu, które było tak ciepłe jak pościel, gdy się ma wstać z łóżka. Nad jej oczami zwisały pojedyncze kłosy trawy. Widziane z bliska, zakrywały połowę mostu kolejowego. Po wyschłym badylu wspinała się jaszczurka, barwy piasku. Były to palmy, tamaryszki i baobaby, zapach parującej i nagrzanej ziemi był zapachem dżungli, który pamiętała z oranżerii w ogrodzie botanicznym. Gdy mrużyła oczy, znikał most, zostawały sylwetki nigdy przez nią niewidzianych drzew, przez pół przecięty cieniem badyla krokodyl, ciepło na policzku i zapach.

Nad rzeką włóczyli się ludzie, suszący siebie na słońcu, jak pieluchy. Patrzyli wypłowiałymi oczami na rzekę, która już wkrótce miała się zagubić w morzu i była już po to tylko, aby wkrótce nie być, i patrzyli na słońce. Potem zatrzymywali wzrok na niej, leżącej na trawie; była podejrzanie dobrze ubrana, jak na okolicę. Obok półotwarta teczka, z której wystają książki i niezjedzone śniadanie.

Uciekła dziś z dwóch końcowych lekcji, co jej się zdarzało bardzo rzadko, nawet wtedy, gdy miała menstruację.

Mówiła do siebie:

– Przybita jesteś gwoździem do łóżka – do ziemi – życie wycieka z ciebie powoli, sączy się, sączy, odpływa – żeby cię chłopcy głaskali po głowie – jaki chłopiec? – nie ruszaj, nie ruszaj – mama jest gruba, stara – jak można leżeć na takiej – czy się musi leżeć? – wszystko się przewraca we mnie, jak się mnie dotyka – dlaczego, dlaczego się jest przywiązaną do siebie, do kobiety?

I na drugim planie, za słowami, przesuwały się na tle rzeki półobrazy, które wynurzały się z niej jak z wody, nabrzmiałe, wzdymające się od wewnątrz, jak żagle, bliskie pęknięcia: nienawiść w postaci ruchu ręki, twarz jej matki, gdy mówi: – Nie dostaniesz pończoch – chęć rozbicia komuś głowy, rozbicia choćby szklanki, wybuchu, rzucenia wszystkiego, aby rozleciało się z hukiem; ucieczka i śmierć: płaski krajobraz, pochmurny, płaski dzień; ból odjeżdżania i umierania, podobny do bólu, który zadaje sobie czasem, raniąc się umyślnie w dziąsła: i to wszystko oddzielone od niej, która jest pusta, jak opróżnione naczynie.

Ze zdziwieniem zauważyła, że płacze, a właściwie drga tylko (łzy przychodziły jej z trudem) i oddycha szybko, jak pies w upalny dzień.

Emil siedział na kamieniu o dwadzieścia metrów dalej i obserwował ją od dziesięciu minut.

– No, ta to się będzie złościć, jak mnie zobaczy. Poza tym rok temu wyglądała jeszcze jak małe Murzyniątko, miała pełno parchów na gębie i jakieś chropowate nogi, o ile pamiętam, bo chodziło to bez pończoch.

Miał zawsze skłonności do babrania się w rzeczach lekko rozkładających się, łażenia po ulicach możliwie krętych i brudnych, zawierania znajomości z podejrzanymi typami. (Na przykład niedaleko stąd zjadały szczury jednego z takich jego znajomych, gdy spał w kanale pod mostem. Ponieważ był gruntownie pijany, więc nie mógł uciekać).

Twierdził: Ciekawe i bujne rzeczy rosną tylko na gównie, na nawozie. Zapach łajna jest zapachem życia. Tylko epoki rozkładu państwowego, moralnego, dawały wysoką kulturę. Tylko lekko nadgniłe osobowości są zdolne produkować sztukę. Naturalnie chodzi tu o trudny do określenia stopień rozpadu jednostki i środowiska. Odchylenie w tę czy inną stronę daje dekadentyzm lub prymitywizm. To jest chodzenie po ostrzu brzytwy, fantastycznie wąska via media91.

Koniec końców, niezależnie od tego, jakkolwiek myślał, siedział na kamieniu z notatnikiem w ręce i pisał.

„Powieść o Sokratesie92 nie jest złym pomysłem. Fantastyczne możliwości. Zacznijmy od monologów. Np.”

Ten pomysł dojrzewał od roku i czuł się z nim jak kobieta w trzynastym miesiącu ciąży. Zaczęło się od pewnej lekcji greki, do której – jak zwykle – nie był przygotowany. Ale pomysł trzeba było odłożyć, bo zdawał maturę.

„SOKRATES mówi: Życie jest dobre i pełne tajemnic. (Obraca twarz do słońca i zamyka oczy.Bogowie troszczą się o nas niewątpliwie (robi perskie oko). Zważ, Alcybiadesie93… Pokarm wchodzi w nas, gdy jemy, i sprawia to nam przyjemność. Pokarm wychodzi z nas – oddawanie kału nie jest dla nas przykrością, przyznasz? – doznajemy głębokiej ulgi, graniczącej nieomal z zapadaniem się w niebyt… Nasi bracia sofiści94, którzy byli daleko na Wschodzie… Zresztą nie odbiegajmy od tematu. Gdy kochamy kobiety, jest to dobre. Gdy kochamy mężczyzn – wiesz… A gdy nie kochamy, doznajemy spokoju i możemy grzać się w słońcu. Gdy myję się, czuję, jak zimna przezroczysta woda spływa mi po skórze; czynię to zresztą rzadko; gdy nie myję się, to znaczy, gdy żona moja nie nagania mnie, a zdarza się to często, wiesz bowiem, Alcybiadesie, że niechętnie sypiam w domu – wyleguję się w błogiej bezczynności, graniczącej z nicością, i lekko cuchnę. A przecież lekko cuchnąć nie jest rzeczą przykrą.

 

SOKRATES milczy i patrzy na morze. Po chwili mówi:”

Tu właśnie Emil przestał pisać i popatrzył na rzekę.

– Nic nie mówi u cholery. To można zakończyć nagłym skrętem, powiedzmy tak:

„– Poza tym zapewniam cię, Alcybiadesie, że życie jest parszywe”, ale tu brakuje czegoś. Mógłbym powiedzieć, czego, ale mi się nie chce myśleć. Więc on tego jeszcze nie mówi, idźmy dalej:

„Być bohaterem na wojnie jest rzeczą zaszczytną, ale nie iść na wojnę… Tak, Alcybiadesie (z małą pasją). Opowiadają, że odznaczyłem się w pewnej bitwie…95 To jest potrzebne dla uczynienia mnie nieżywym, abym się zmieścił do jakichś tam książek”.

– On już stanowczo mówi za dużo. Mój Boże, jak wąska jest via media.

W tym momencie zauważył, jak Ewa rusza wargami. Nic więcej. Była przyzwyczajona do ukrywania się nawet wtedy, gdy była sama. I płacz ograniczał się do skurczów przełyku i tchawicy. Zamknięte powieki błyszczały jak zrobione z białego metalu. Podszedł do niej cicho (wilgotna ziemia i trawa były elastyczne jak guma) i powiedział, jak umiał najlepiej:

– Dzień dobry!

Otworzyła oczy i odpowiedziała drewnianym głosem:

– Dzień dobry! – bez zdziwienia.

– Nie należy leżeć na trawie.

– Nie należy.

Oglądał ją dokładnie od dołu do góry, w sposób rzeczowy, a jednak niesłychanie uważny i skupiony. To był odłamek doskonale przetrawionej pozy sławnego diagnostyka, przyjaciela jego ojca, gdy ten bez badania, po pięciu minutach patrzenia na nagiego pacjenta mówił: – Ubrać się. Carcinoma ventriculi96. Przerzut do wątroby – i miał rację. Oglądał ją więc i myślał:

– To ją powinno trochę przynajmniej denerwować. Ale ona się denerwuje, widać, w sposób specyficzny, i zamknęła oczy. Albo ja to źle zrobiłem, albo ona jest nieco dziwna.

– Czy wiesz, że zmieniłaś się?

– Wiem o tym dobrze. Oglądam się co rano w lustrze.

– Nago, jestem pewien.

– Tak, nago.

To było powiedziane w ten sposób, żeby on myślał inaczej. Ale on wcale inaczej nie myślał. Chwila ciszy takiej, że słychać było chrzęst badyla, który się uginał pod ciężarem jaszczurki. Małe wygięte nozdrza odchylały się przy oddechu.

– Próbowałaś kiedyś malować wewnętrzną stronę skrzydełek nosowych?

– Jesteś matoł.

– To jest możliwe, ale jak przyjdziesz do domu, to spróbujesz i stwierdzisz, bo nie jesteś bardzo głupia, że to daje doskonały efekt. Naturalnie, nie powiesz mi o tym.

Usiadła, otworzyła oczy i popatrzyła na niego po raz pierwszy.

– No, teraz jesteś dostatecznie zła, więc możemy rozmawiać.

– Idę do domu, możesz mnie odprowadzić.

– Odprowadzę cię.

Szli obok siebie, nie mówiąc wcale. Wtedy właśnie ona postanowiła, że się umówi z nim, mimo że się jej w ogóle nie podobał. Postanowiła tak z szeregu powodów: 1) Pogłoski, że ma gruźlicę i umrze niedługo. Był żółty i blady. 2) Plotki o jego niezupełnym koleżeńskim stosunku97 z Jankiem. 3) Zdarzenie, które miało miejsce rok temu.

Miała piętnaście lat. Emil „chodził” wtedy z jej koleżanką, a właściwie łazikowali wszyscy troje w małym towarzystwie. Pewnego wieczoru zdarzyło się tak, że Emil odprowadzał Ewę do domu. Nie powiedział do niej przez cały czas ani słowa. Była zła, mimo że nie zależało jej na nim. Gdy żegnali się, powiedział:

– Proszę cię, oddaj jutro ten list Wandzie (koleżance). Przepraszam cię, ale koperta jest zaklejona.

Otóż Ewa odkleiła ten list wieczorem. Było tam między innymi:

„…to wszystko zaczyna mi się nie podobać. Jak spotykamy się, mogłabyś przynajmniej nie ciągnąć za sobą tego stworzenia, Ewy. Jeśli chcę się spotykać z Tobą, nie znaczy to wcale, że chcę znać Twoje koleżanki, Twoją mamę itd.”.

To wszystko leżało w niej jak kłębek nici – splątane. Perspektywy, które otwierały się przed nią, zastępowały rozbicie kilku szklanek, a ona musiała teraz „coś zrobić”. Dlatego zwrot: „postanowiła, że…” przypisuje jej zbyt wiele jasności w tej decyzji. Gdy jej powiedział: – Chcę spotkać się z tobą – odpowiedziała: – Dobrze.

Pożegnali się i Emil wrócił nad rzekę, i wrócił do Sokratesa.

Myślał:

– Stosunek Platona do Sokratesa załatwimy w pierwszym dialogu. Więc napiszemy:

„SOKRATES mówi do PROTAGORASA98: – Popatrz na tego chłopca, który siedzi w kącie i usiłuje usłyszeć, o czym mówimy. Patrz tak, aby nie zauważył tego. Wyprowadza mnie z równowagi i uważam, że jest przemądrzały. Nie lubię tego, co robi: notuje wszystko, co mówię, a przypisuje mi często to, czego nie powiedziałem, a może zresztą i powiedziałem. Przypomina mi to, co robią Egipcjanie ze swoimi władcami po śmierci: zamieniają ich w mumie. Ale wierzaj mi, że ci zabalsamowani ludzie są mało podobni do żywych.

PROTAGORAS: – Jak się on nazywa?

SOKRATES: – Platon”.

87Golem – w legendzie żydowskiej ulepiony z gliny bezduszny olbrzym, ożywiony magicznym słowem. [przypis edytorski]
88srólki (daw., pot.) – zabawa dziecięca, polegająca układaniu na otwartej dłoni kilku kamyków, a następnie ich podrzucaniu tak, by złapać jak najwięcej. [przypis edytorski]
89vide (łac.) – zobacz. [przypis edytorski]
90kombinacja – tu daw.: jednoczęściowa bielizna damska, majtki połączone z koszulką na ramiączkach. [przypis edytorski]
91via media (łac.) – droga środkowa; tradycyjne określenie filozoficznej zasady umiarkowania, unikania skrajności. [przypis edytorski]
92Sokrates (469–399 p.n.e.) – filozof grecki, nauczyciel Platona. Stosował metodę żywego dialogu, dysputy jako sposób dochodzenia do prawdy. Nie pozostawił żadnych pism, zaś jego poglądy są znane z dzieł autorów, którzy go znali: Platona, Ksenofonta i Arystofanesa. W kulturze utrwalił się wizerunek Sokratesa stworzony przez Platona w jego dialogach. [przypis edytorski]
93Alcybiades a. Alkibiades (450–404 p.n.e.) – wódz i polityk ateński, w młodości uczeń Sokratesa, jeden z bohaterów dialogu Platona Uczta; jako strateg odegrał dużą rolę w ostatnich 15 latach wojny peloponeskiej. [przypis edytorski]
94sofiści (z gr.) – filozofowie gr. i wędrowni nauczyciele, którzy za opłatą przygotowywali do życia publicznego i kariery politycznej, uczyli sztuki przemawiania i przekonywania, głosili względność prawdy. [przypis edytorski]
95Opowiadają, że odznaczyłem się w pewnej bitwie… – Sokrates walczył w bitwach pod Potidają, pod Delion i pod Amfipolis; w dialogu Uczta Alcybiades opowiada, że w bitwie Sokrates uratował mu życie, zaś w czasie odwrotu z pola walki pod Delion wyróżniał się spokojem. [przypis edytorski]
96carcinoma ventriculi (łac., med.) – rak żołądka. [przypis edytorski]
97niezupełnym koleżeńskim stosunku – popr.: niezupełnie koleżeńskim stosunku. [przypis edytorski]
98Protagoras z Abdery (ok. 480–ok. 410 p.n.e.) – filozof grecki, zaliczany do pierwszych sofistów; tytułowy bohater jednego z dialogów Platona, w którym rozmawia z Sokratesem o cnocie. [przypis edytorski]

Other books by this author