Free

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Wówczas kapitan i ludzie jego powstali, zbliżyli się do grobu i każdy z nich raz jeszcze ugiął kolano, i wszyscy wyciągnęli ręce na znak ostatecznego pożegnania.

Pogrzebowa drużyna zawróciła wówczas w stronę „Nautilusa”, przechodząc pod łukami kamienistymi lasu, przez ulice, wzdłuż krzaków koralowych i wstępując coraz wyżej.

Na koniec ukazały się ogniska na statku; świetlne ich smugi były nam przewodnikami. O pierwszej byliśmy już z powrotem.

Zmieniwszy odzienie, wyszedłem na platformę, a przygnieciony nawałem myśli usiadłem przy latarni oświetlającej statek. Wkrótce nadszedł kapitan Nemo. Podniosłem się i rzekłem:

– Tak więc, jak przewidziałem, człowiek ów umarł w nocy.

– Umarł, panie Aronnax – odpowiedział kapitan.

– A teraz spoczywa przy swych towarzyszach, na koralowym cmentarzu.

– Tak, zapomniany przez wszystkich, ale nie przez nas. My żłobimy groby, a polipy pieczętują w nich na całą wieczność naszych zmarłych!

A zasłoniwszy sobie nagle twarz rękoma zaciśniętymi, daremnie usiłował kapitan powściągnąć łkanie – po czym rzekł:

– Tam jest nasz cmentarz zaciszny, tam, o kilkaset stóp pod powierzchnią wód.

– Przynajmniej wasi zmarli bezpieczni tam są od rekinów.

– Tak – odparł poważnie kapitan – od rekinów i od ludzi!

Ocean Indyjski

Tu rozpoczyna się druga część tej podróży pod morzami. Pierwsza zakończyła się wzruszającą sceną cmentarza koralowego, która na długo wyryła głębokie wrażenie w mej duszy. Tak więc w łonie tego niezmiernego morza upływało całe życie kapitana Nemo; tam także w nieprzeniknionych przepaściach przygotował dla siebie mogiłę. Tam żaden potwór oceanu nie zakłóci ostatniego snu owych mieszkańców „Nautilusa”, owych przyjaciół na zawsze do siebie przykutych w śmierci zarówno jak w życiu! Tam są bezpieczni —„nawet od ludzi”! – jak dodał kapitan.

I zawsze taka dzika, nieubłagana nieufność ku społeczeństwu ludzkiemu!

Co do mnie, nie przestawałem już na przypuszczeniach, które zadowoliły Conseila. Poczciwy chłopiec uparcie widział w dowódcy „Nautilusa” tylko jednego z owych wielkich a niecenionych należycie uczonych mężów, co wzgardą płacą ludzkości za jej obojętność. Dla niego był to jeszcze geniusz niezrozumiany, co sprzykrzywszy sobie doznane na ziemi zawody, schronił się w te pustynie niedostępne, gdzie jego wielka dusza żyła zupełnie swobodnie. Moim zdaniem jednak, to przypuszczenie objaśniało tylko jedną stronę charakteru kapitana Nemo.

W istocie tajemnica owej ostatniej nocy, podczas której wrzucono nas do więzienia i pogrążono w śnie sztucznym, gwałtowna przezorność, z jaką kapitan wytrącił mi z rąk lunetę, gdym badał widnokrąg, i wreszcie śmiertelna rana, którą otrzymał jeden z jego ludzi przy niewytłumaczonym starciu „Nautilusa”, wszystko to naprowadzało mnie na nowe domysły. Nie! Kapitan Nemo nie poprzestawał na uciekaniu od ludzi! Jego straszny przyrząd służył nie samym tylko jego instynktom wolności – ale może jeszcze interesom jakiejś nieznanej, okropnej zemsty.

Wszelako nie mam jeszcze żadnych dowodów; w ciemnościach owych dostrzegam zaledwie blade światełka i muszę poprzestać na pisaniu, że tak powiem, za dyktandem wypadków.

Zresztą, nic nas nie wiąże z kapitanem Nemo. Wie on, że uciec z „Nautilusa” niepodobna. Nie jesteśmy nawet więźniami na słowo. Nie krępuje nas żadne zobowiązanie honorowe. Jesteśmy jeńcami, więźniami, których przez grzeczność nazywają gośćmi. Jednakże Ned Land nie zrzekł się nadziei odzyskania wolności. Pewne jest, że skorzysta z pierwszej okazji, jaką mu los nastręczy. Prawdopodobnie i ja tak samo uczynię. A przecież nie bez pewnego żalu uniosę część tajemnic „Nautilusa”, które wspaniałomyślność kapitana przeniknąć mi pozwoliła! Bo w końcu mamże nienawidzić, czy też podziwiać tego człowieka? Jestże on ofiarą czy też katem? A przy tym, jeśli mam otwarcie wyznać, nim opuszczę go na zawsze, rad bym dokończyć tej podróży podmorskiej dokoła świata, której początki tak są wspaniałe. Chciałbym zbadać cały szereg cudów nagromadzonych pod morzami kuli ziemskiej. Chciałbym widzieć to, czego jeszcze żaden człowiek nie widział, choćby tę nienasyconą żądzę wiedzy wypadło swym życiem przypłacić! Bo i cóż dotychczas odkryłem? Nic lub prawie nic; przepłynąłem tylko sześć tysięcy mil po Oceanie Spokojnym.

A jednak wiem, że „Nautilus” zbliża się do lądów zamieszkanych i że byłoby okrucieństwem poświęcać towarzyszy dla mej namiętności do badań naukowych, jeśliby zdarzyła się dobra sposobność do ucieczki. Trzeba będzie pójść z nimi, a może nawet być ich przewodnikiem. Czy jednak kiedykolwiek nadarzy się ta sposobność? Człowiek przemocą pozbawiony wolnej ręki łakomie pożąda tej sposobności – lecz uczony ciekawy poznać nowe zjawiska lęka się jej i unika.

W owym dniu 28 stycznia 1868 r. w południe porucznik wyszedł zmierzyć wysokość słońca. I ja wstąpiłem na platformę i, zapaliwszy cygaro, przypatrywałem się jego pomiarom. Wydało mi się rzeczą oczywistą, że ten człowiek nie rozumiał po francusku, gdyż kilkakrotnie robiłem na głos spostrzeżenia, które powinny by zwrócić jego uwagę, jeśliby je zrozumiał; pozostał jednak niemy i obojętny jak zwykle.

Gdy z pomocą sekstanta robił obserwacje, jeden z majtków „Nautilusa” – ten sam tęgi chłop, który nam towarzyszył w pierwszej wycieczce podmorskiej do wyspy Crespo – przyszedł czyścić szyby latarni. Wówczas przypatrzyłem się dokładnie temu przyrządowi, którego potęgę stokrotnie pomnażały ogniwa soczewkowe, ustawione jak w latarniach morskich utrzymujących światło w odpowiednim kierunku. Lampa elektryczna była tak urządzona, że wyzyskano całą jej siłę świetlną. Światło w istocie powstawało w próżni, co współcześnie zapewniało mu jednostajność i natężenie. Próżnia ta znacznie jeszcze oszczędzała ostre końce grafitu, między którymi roztacza się łuk płomienisty. Ważna to oszczędność dla kapitana Nemo, który niełatwo mógłby je nowymi zastąpić. W takich atoli warunkach zużywanie ich było prawie nic nieznaczące.

Gdy „Nautilus” zabierał się do nowej podmorskiej podróży, wróciłem do salonu. Okiennice ścian się zamknęły i statek sunął prosto na zachód.

Pruliśmy wówczas bałwany Oceanu Indyjskiego, rozległej płaszczyzny wód, zajmującej pięćset pięćdziesiąt milionów hektarów, a tak przezroczystej, że wywołuje zawrót głowy u pochylonego nad jej zwierciadłem. „Nautilus” płynął zwykle między stu a stu dwudziestu metrami głębokości. Tak było przez dni kilka. Dla kogo innego niż dla mnie, com się szalenie rozkochał w morzu, godziny z pewnością wydałyby się długimi i nudnymi; ale codzienne przechadzki po platformie, gdzie pokrzepiałem się orzeźwiającym powietrzem oceanu, widok bogatych wód przez szyby salonu, czytanie książek w bibliotece i pisanie notatek i pamiętników zajmowały cały mój czas i nie zostawiały mi ani chwili na nudy.

Stan naszego zdrowia był zadowalający. Dieta na pokładzie nieźle nam służyła i, co do mnie, mógłbym się wygodnie obejść bez dodatków mięsnych, które Ned Land, protestując przeciw postnym potrawom, chętnie do nich dołączał. Nadto w tej niezmiennej temperaturze nie obawialiśmy się nawet katarów. A zresztą owa polipowa roślina Dendrophylea, znana w Prowansji pod nazwą „kopru morskiego” i której pewien zapas miano na pokładzie, z rozpływającą się w ustach miąższością swoich polipów, była doskonałym lekarstwem od kaszlu.

Przez kilka dni widywaliśmy znaczną liczbę ptaków wodnych płetwonogich, mewy lub petrele. Niektóre z nich zręcznie zastrzelone i stosownie przyrządzone dostarczały nam zwierzyny wodnej wcale smacznej. Między wielkim ptactwem daleko odlatującym na falach morskich spostrzegłem żaglościga154, którego wrzaskliwy głos przypomina ryczenie osła; widziałem także ptaki należące do rodziny długoskrzydłych. Rodzinę całopłetwych przedstawiały szparkie fregaty, które w lot chwytały ryby na powierzchni, oraz liczne faetony155 – między innymi faeton czerwonawy wielkości gołębia, z białoróżowym pierzem, pięknie odbijającym od czarnych skrzydeł.

Sieci „Nautilusa” wyciągnęły kilka gatunków żółwi morskich z wypukłym grzbietem, których skorupa jest wysoko ceniona. Te płazy156, z łatwością się zanurzając, mogą długo przebywać pod wodą, zamknąwszy mięsistą klapę przy zewnętrznym otworze kanału nosowego. Niektóre z tych żółwi, gdy je schwytano, spały jeszcze, skorupą zabezpieczone od żarłoczności zwierząt morskich. Mięso ich w ogóle nieszczególne, ale jaja stanowią smakowitą potrawę.

Co do ryb, to zawsze budziły nasze podziwienie, ilekroć przez otwarte okiennice śledziliśmy tajemnice ich wodnego życia. Zauważyłem kilka gatunków, nad którymi dotychczas nie robiłem spostrzeżeń.

Głównie przytoczę ostrygowate, właściwe Morzu Czerwonemu, Morzu Indyjskiemu i tej części oceanu, która oblewa brzegi Ameryki równikowej. Ryby te, podobnie jak żółwie, jeżowce, pancerniki i skorupiaki, są osłonięte pancerzem, który jednak nie jest ani kredowaty ani kamienisty, lecz prawdziwie kościsty. Razem przybiera formę trójkątną, to znowu czworokątną. Między pancernikami trójkątnymi zauważyłem niektóre długości pół decymetra, ze zdrowym mięsem wybornego smaku, z brunatnym ogonem i żółtymi płetwami; polecam ich przyswojenie na wodach słodkich, do których zresztą pewna liczba ryb morskich z łatwością przywyka. Przytoczę również pancerniki czworokątne, opatrzone na grzbiecie czterema dużymi brodawkami, pancerniki opatrzone białymi punkcikami na spodniej części ciała, przyswajające się jak ptaki, trójkątniki z ostrogami utworzonymi przez przedłużenie ich skorupy kościstej, z powodu dziwnego chrząkania przezwane „prosiętami morskimi” – i wreszcie dromadery z jednym wielkim garbem w kształcie ostrosłupa, których mięso jest twarde i łykowate.

 

Wymienię jeszcze z notatek codziennych spisywanych przez mistrza Conseila pewne ryby w rodzaju kolcobrzusznych rybojeżów właściwych tym morzom, spenglery z czerwonawym grzbietem i białą piersią odznaczającą się trzema rzędami podłużnych taśm i rybojeże elektryczne ozdobione najżywszymi barwami. Dalej na próbkę innych rodzajów przytoczę ryby jajowate bez ogona, podobne do ciemnobrunatnego jaja jak pisanka porysowanego białymi pręgami, diodony, prawdziwe jeże morskie, opatrzone kolcami i mogące się tak nadymać, że tworzą kulę najeżoną ostrymi dzidami, koniki morskie wspólne wszystkim oceanom, pegazy latające z podługowatym pyszczkiem, którym ich płetwy piersiowe, bardzo rozszerzone w kształcie skrzydeł, pozwalają jeśli nie latać, to przynajmniej wznosić się w powietrze, gołębie kopystkowate, których ogon pokryty jest licznymi łuskowatymi ogniwami, długoszczękie, wyśmienite do jedzenia ryby dwudziestu pięciu centymetrów długości, jaśniejące najmilszymi kolorami, kaliomory sine z głową pomarszczoną, miliardy rybek skaczących z czarnymi prążkami i długimi płetwami piersiowymi, z niesłychaną szybkością prześlizgujących się po powierzchni wód, rozkoszne żeglarki, które swoje ramiona niby żagle podnoszą i rozwijają według przyjaznych prądów wiatru, świetne kurty, które przyroda szczodrze obdarzyła kolorem żółtym, błękitnym, srebrnym i złotym, skrzydłopłetwe, których płetwy w kształcie skrzydeł utworzone są z taśm, kolczugi zawsze powalane mułem i wydające pewien szelest, trygle, których wątroba uchodzi za truciznę, bodjany, mające nad oczyma ruchome klapy, na koniec mieszki z długim i rurkowatym pyszczkiem, istne muchołówki oceanu uzbrojone strzelbą, która, nieprzewidziana przez Chassepota ani Remingtona, jedną kropelką wody zabija owady.

W osiemdziesiątym dziewiątym rodzaju ryb rozklasyfikowanych przez Lacepède'a, a należących do drugiej podklasy ościstych, odznaczających się nakrywką i błoną dychawkową, zauważyłem okazy mające kolce na głowie i tylko jedną płetwę grzbietową; zwierzęta te mają łuskę lub są jej pozbawione, stosownie do podrodzaju, do którego należą. Drugi podrodzaj dały nam okazy dydaktylów, trzy do czterech decymetrów długości, w żółte paski, z głową fantastycznych kształtów. Co do pierwszego podrodzaju, dostarcza on kilku okazów dziwnej ryby, słusznie przezwanej „ropuchą morską”, ryby z dużym łbem, to zoranym głębokimi bruzdami i wklęsłościami, to nasadzonym guzami. Najeżona kolcami i pryszczowata, ma szkaradne, nierówne rogi, ciało i ogon opatrzone są twardymi narostami, kolce zadają rany niebezpieczne; ryba to ohydna i obrzydliwa.

Od 21 do 23 stycznia „Nautilus” płynął dwadzieścia dwie mile na godzinę. Jeśli w tym szybkim pędzie mogliśmy rozpoznawać różne odmiany ryb, przypisać to trzeba okoliczności, iż zwabione światłem elektrycznym same towarzyszyć nam usiłowały. Większa część atoli nie mogła nadążyć i zaraz pozostawała w tyle. Kilka zaledwie zdołało przez czas pewien utrzymywać się na wodach „Nautilusa”.

Dnia 23 z rana, pod 12° 5' szerokości południowej a 94° 33' długości, ujrzeliśmy wyspę Keeling157, formacji madreporycznej158, zarośniętą wspaniałymi palmami kokosowymi, a po raz pierwszy zwiedzoną przez Darwina i kapitana Fitz-Roy. „Nautilus” płynął w małej odległości, wzdłuż urwistych wybrzeży tej pustej wyspy. Drągi nasze wyciągnęły liczne okazy polipów i jeżokorów, i ciekawych skorupiaków z działu mięczaków. Szacowne ich okazy pomnożyły skarby kapitana Nemo – w tej liczbie rzadkie gwiazdowce, gatunek pasożyta polipowego często osiadającego na muszlach.

Wkrótce wyspa Keeling zniknęła z widnokręgu i droga nasza obrała kierunek północno-zachodni, ku półwyspowi Indostanu.

– Zbliżamy się do krajów cywilizowanych – zauważył tego dnia Ned Land – lepsze to nierównie od owych wysp Papuazji, gdzie częściej spotykasz dzikich niż sarny! Na tej ziemi indyjskiej, panie profesorze, są drogi, koleje żelazne, miasta angielskie i francuskie. Nie ujdziesz pięciu mil, żeby nie spotkać ziomka. Cóż, panie profesorze, nie jestże to pora stosowna, aby porzucić do diabła kapitana Nemo?

– Nie, Ned, nie myśl jeszcze o tym – odpowiedziałem stanowczym tonem. – Sam widzisz, że „Nautilus” zbliża się do lądów zamieszkanych, że zawraca ku Europie i do niej nas wiezie. Gdy już wpłyniemy na nasze morza, wtedy obaczymy, co roztropnie da się przedsięwziąć. Zresztą nie sądzę, by kapitan Nemo pozwolił nam tak polować na brzegach Malabaru lub Koromandelu, jak w lasach Nowej Gwinei.

– Alboż to, panie, nie można się obyć bez jego pozwolenia?

Nie odpowiedziałem Kanadyjczykowi. Nie miałem ochoty się sprzeczać, a zresztą w duchu gorąco pragnąłem wyzyskać do reszty dziwny los, który nas rzucił na pokład „Nautilusa”.

Od czasu, jak minęliśmy wyspę Keeling, bieg naszego statku był coraz wolniejszy i kapryśniejszy; nieraz zapuszczaliśmy się w wielkie głębie, po dwa i trzy kilometry pod powierzchnię wody – nigdy jednak nie dotarliśmy do dna tego Morza Indyjskiego, którego nawet sondy długości trzynastu tysięcy metrów dosięgnąć nie mogły. Co do temperatury dolnych warstw wody, termometr niezmiennie wskazywał cztery stopnie wyżej zera.

Dnia 25 stycznia ocean był zupełnie pusty. „Nautilus” przepędził dzień cały na powierzchni; potężną śrubą rozbijał bałwany i wyrzucał je wysoko. Jak tu się dziwić, że w takich warunkach brano go za olbrzymiego wieloryba? Cały dzień prawie przesiedziałem na platformie, przypatrując się morzu. Nic nie ukazywało się na widnokręgu. Dopiero pod wieczór, około czwartej, zobaczyliśmy na zachodzie długi steamer, który pędził w przeciwnym od nas kierunku. Przez chwilę widać było jego maszty, lecz on nie mógł dostrzec „Nautilusa”, zbyt mało wynurzonego nad powierzchnią wody. Sądzę, że ten parowiec należał do poczty wschodniej i odbywał służbę między wyspą Cejlon i Sydney, zatrzymując się przy Cyplu Króla Jerzego i w Melbourne.

O piątej wieczorem, przed owym szybkim zmrokiem, który w strefie zwrotnikowej łączy dzień z nocą, Conseil i ja podziwialiśmy ciekawe widowisko.

Istnieje piękne zwierzątko, którego spotkanie zdaniem starożytnych jest dobrą wróżbą. Arystoteles, Ateneusz, Pliniusz i Oppienus badali jego upodobania i w tym względzie wyczerpali całą stronę poetyczną uczonych Grecji i Rzymu. Nazwali je Nautilus i Pompilius. Nauka nowoczesna jednak nie zatwierdziła tej nazwy i dziś mięczak ten znany jest pod nazwą argonauta.

Kto by się poradził Conseila, dowiedziałby się od tego zacnego chłopca, że dział mięczaków dzieli się na pięć klas: że pierwsza klasa głowonogów, częścią nagich, częścią okrytych skorupą, obejmuje dwie rodziny: dwuskrzelnych i czworoskrzelnych, różniących się liczbą skrzeli; że rodzina dwuskrzelnych obejmuje trzy rodzaje: argonauta, kalmara i sepię, a rodzina czworoskrzelnych ma tylko jeden rodzaj – pływaka. Gdyby po tej nomenklaturze jaki niewierny Tomasz wziął za jedno argonauta i pływaka dlatego, że oba mają macki – herezja ta godna byłaby potępienia.

Otóż po powierzchni oceanu podróżowała wówczas gromada argonautów. Naliczyliśmy ich kilka setek. Należą one do gatunku argonautów brodawkowatych, właściwych Morzu Indyjskiemu.

Miłe te mięczaki poruszały się, cofając za pomocą rurki, którą wyrzucają wciągniętą w siebie wodę. Z ośmiu ich macek, sześć przedłużonych i zwężonych poruszało się w wodzie, gdy dwie pozostałe, zaokrąglone płetwowato, rozcięte były na wietrze niby lekkie żagle. Doskonale widziałem ich muszlę śrubowatą, którą Cuvier trafnie porównuje do zgrabnej szalupy. W istocie prawdziwy to statek unoszący zwierzę, które go wydzieliło, a jednak do niego nieprzystający.

– Argonauta może opuścić swoją muszlę – powiedziałem do Conseila – ale nigdy jej nie opuszcza.

– Zupełnie tak samo jak kapitan Nemo – odpowiedział roztropny chłopiec. – Z tego powodu lepiej by zrobił, nazywając swój okręt „Argonautem”.

Przez całą prawie godzinę „Nautilus” płynął pośród tej gromady mięczaków. Potem, nie wiem dlaczego, zdjął je przestrach ogromny. Jakby na dany znak, wszystkie żagle się zwinęły, ramiona opadły, ciała się skurczyły i cała flotylla zniknęła pod wodą. Stało się to w okamgnieniu i nigdy jeszcze okręty eskadry nie manewrowały z tak dokładną jednostajnością.

W tej chwili noc nagle zapadła i bałwany, z lekka poruszane wiatrem, spokojnie wydłużały się pod „Nautilusem”.

Nazajutrz, dnia 26 stycznia, przebyliśmy równik na osiemdziesiątym drugim południku i wpłynęliśmy na półkulę północną.

Podczas tego dnia towarzyszyła nam potężna gromada żarłaczy. Strasznych tych zwierząt niezliczona jest moc na tych morzach, które z tego powodu są bardzo niebezpieczne. Z tych żarłaczy jedne, z grzbietami brunatnymi, a brzuchami białawymi, uzbrojone były jedenastoma rzędami zębów, drugie, oczkowate, miały na szyi czarne plamy, otoczone białym kółkiem, co czyniło je podobnymi do oczu, inne wreszcie żarłacze miały pyski zaokrąglone i usiane czarnymi cętkami. Często te straszne zwierzęta rzucały się ku szybom salonu z dość niepokojącą gwałtownością. Ned Land nie posiadał się wówczas ze złości; chciał wypłynąć na powierzchnię wód i harpunem godzić w te potwory, zwłaszcza w pewne żarłacze z paszczą uzbrojoną zębami rozłożonymi jak mozaika lub w inne długości pięciu metrów, pstrokate jak tygrysy, uporczywie go wyzywające. Wkrótce jednak „Nautilus”, zdwoiwszy szybkość biegu, z łatwością pozostawił w tyle najszybsze z tych rekinów.

Dnia 27 stycznia na wodach rozległej Zatoki Bengalskiej spotkaliśmy kilkakrotnie – co za smutny widok – trupy unoszone przez fale morskie. Byli to nieboszczycy miast hinduskich, których rzucano do Gangesu, aby spłynęli z prądem tej świętej rzeki do morza. Sępy, jedyni grabarze tego kraju, nie miały jeszcze czasu ich pożreć. Nie brakło jednak żarłaczy do pomocy im w tej pogrzebowej robocie.

Około siódmej wieczorem „Nautilus” na wpół zanurzony płynął po mlecznym morzu. Cały ocean, jak daleko sięgnąć wzrokiem, zdawał się być mleczny. Byłże to skutek promieni księżycowych? Nie, gdyż księżyc od dwu dni na nowiu niknął jeszcze pod widnokręgiem w promieniach słońca. Całe niebo mimo promieni gwiaździstych zdawało się być czarne w porównaniu z białością fal morza.

Conseil nie chciał wierzyć własnym oczom i rozpytywał mnie o przyczynę tego osobliwego zjawiska. Szczęściem, mogłem dać mu żądane objaśnienie.

– Morzem mlecznym – rzekłem – nazywa się rozległa przestrzeń białych bałwanów, często widywanych przy brzegach Amboise i w tych stronach.

– Jednakże, proszę mojego pana – odrzekł Conseil – czy mój pan nie raczyłby mnie objaśnić, jaka przyczyna sprawia ten skutek – gdyż, jak mi się zdaje, woda nie przemieniła się w mleko.

– W istocie, mój chłopcze, nie przemieniła się i tę zdumiewającą cię białość sprawia niezliczone mnóstwo wymoczków niby świętojańskich robaczków, galaretowatych, bezbarwnych, nie grubszych niż włos, a nie dłuższych nad piątą część milimetra. Niektóre z tych żyjątek łączą się w gromady na przestrzeni kilku mil.

– Kilku mil! – powtórzył zdziwiony Conseil.

– Tak, mój chłopcze, nie łam sobie głowy przy dodawaniu liczby tych wymoczków! Liczba to nieskończona, bo jeśli się nie mylę, byli już żeglarze, którzy na przestrzeni 40 mil płynęli po takim morzu mlecznym.

 

Nie wiem, czy Conseil usłuchał mojej rady, widocznie jednak pogrążył się w głębokich dumaniach, prawdopodobnie usiłując obliczyć, ile czterdzieści mil kwadratowych obejmuje piątych części milimetra. Co do mnie, ciekawie przypatrywałem się zjawisku. Przez kilka godzin „Nautilus” ostrogą swoją pruł te białe bałwany i, jak zauważyłem, bez szelestu ślizgał się po wodzie mydlanej, jakby płynął w pienistym wirze, w którym widniały czasami przerwy wytwarzane przez ścierające się prądy przeciwne.

Około północy morze nagle przybrało barwę zwyczajną, ale za nami, aż do granic widnokręgu, niebo, odbijając białość bałwanów, zdawało się długo jeszcze zachowywać świetlane barwy zorzy północnej.

154żaglościg – inaczej albatros. [przypis edytorski]
155faeton – ptak wodny, będący bardzo zwinnym lotnikiem. [przypis edytorski]
156kilka gatunków żółwi (…) te płazy – obecnie żółwie należą do gromady gadów. [przypis edytorski]
157wyspa Keeling – Wyspy Kelling, inaczej Wyspy Kokosowe. [przypis edytorski]
158formacja madreporyczna – powstała na podłożu ze szkieletów korali madreporowych. [przypis edytorski]