Free

20 000 mil podmorskiej żeglugi

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Aegri somnia 149

Nazajutrz, 10 stycznia, „Nautilus” zapuścił się pod powierzchnię morza i płynął z uderzającą szybkością, mogącą wynosić trzydzieści pięć mil na godzinę. Obroty śruby były tak śpieszne, że nie mogłem ich dojrzeć ni policzyć.

Kiedym sobie pomyślał, że ów cudowny czynnik elektryczny dawał statkowi nie tylko światło, ruch, ciepło, ale i bronił go jeszcze od napaści zewnętrznych, zamieniał go w świętą niejako arkę, której żaden bezcześnik150 nie mógł dotknąć, żeby nie został piorunem rażony – podziwienie moje nie miało granic i przenosiło się z dzieła na jego twórcę.

Posuwaliśmy się prosto ku zachodowi i 11 stycznia minęliśmy Przylądek Wessla, położony pod 135° długości, a 10° szerokości północnej, tworzący wschodni cypel Zatoki Karpentaryjskiej. Skały podwodne były tu jeszcze liczne, ale rzadziej rozrzucone i wskazane na mapie z największą ścisłością. „Nautilus” ominął z łatwością ławicę Money, zawracając na prawo, a skały Wiktorii, biorąc się na lewo – jedne i drugie leżące pod 130° długości, a na tym samym dziesiątym równoleżniku, którego się starannie pilnowaliśmy.

Dnia 13 stycznia przybyliśmy na wody otaczające wyspę Timor leżącą pod 122° długości. Wyspą tą, mającą tysiąc sześćset dwadzieścia pięć mil powierzchni, rządzi radża, którego książęce plemię zowie się potomstwem krokodylów – zaszczyt najwyższy, do jakiego istota ludzka może mieć pretensję. Toteż starożytni jego łuską pokryci przodkowie, których pełno w rzekach wyspy, otaczani są czcią szczególną. Protegowani, pieszczeni, szanowani, żywieni, dostają w ofierze młode dziewczęta do pożarcia. Biada cudzoziemcowi, który by się poważył podnieść rękę na ten święty ród jaszczurczy.

Ale „Nautilus” nie miał nic do czynienia z tymi potworami. Toteż patrzyliśmy na wyspę tak długo tylko, dopóki pomocnik kapitana nie zdjął jej położenia. Równie przelotnie oglądaliśmy wysepkę Rotti do tej samej grupy należącą i której kobiety uchodzą za piękności bardzo cenione na targowiskach malajskich.

Z tych okolic zwróciliśmy się ku południo-zachodowi, płynąc w stronę Oceanu Indyjskiego. Gdzież nas prowadzi ten fantasta, kapitan Nemo? Czy zawróci ku brzegom Azji, czy też posunie się ku Europie? Jedno i drugie nie zdawało się prawdopodobne u człowieka, który uciekał od lądów zamieszkanych. A więc może puści się na południe, okrąży Przylądek Dobrej Nadziei, potem Przylądek Horn i rzuci się ku biegunowi południowemu? A może będzie wolał udać się na Ocean Spokojny, po którym „Nautilus” żeglować może łatwo i niezależnie? Przyszłość miała nam to wyjaśnić.

Minąwszy skały Cartier, Hibernia, Seringapatam, Scotta, ostatnie te dowody walki lądu z morzem, byliśmy dnia 14 stycznia zdala od wszelkiej ziemi. „Nautilus” zwolnił niezmiernie swoją szybkość, płynąc kapryśnie to głębią wód, to na ich powierzchni.

Kapitan Nemo czynił zajmujące spostrzeżenia podczas tej podróży, co do temperatury rozmaitej morza w różnych jego warstwach. W zwyczajnych warunkach żeglarskich potrzeba narzędzi dosyć skomplikowanych do takich badań, których wyniki są przy tym wątpliwe – czy to będą sondy termometryczne, czy przyrządy zasadzające się na różnicy oporu metali stawianego prądom elektrycznym. Wyniki tymi przyrządami otrzymywane nie dadzą się dokładnie sprawdzić. Inaczej było z kapitanem Nemo; on sam zapuszczał się w głębie morza, by badać ich temperaturę – a wprowadzając swój termometr w związek z różnymi pokładami płynnymi, otrzymywał bezpośrednio i nieomylnie wskazówkę ciepłoty szukanej. I czy to napełniając swe zbiorniki, czy też zanurzając się ukośnie po płynnej pochyłości, sięgał „Nautilus” głębi trzech, czterech, pięciu, dziewięciu i dziesięciu tysięcy metrów – zawsze wynik doświadczeń był ten sam, a mianowicie: że temperatura morza w głębi tysiąca metrów wynosi pod każdą szerokością cztery i pół stopnia.

Mocno mnie zajmowały te badania, a kapitan Nemo brał się do nich z prawdziwym zapałem. Często sobie zadawałem pytanie: jaki on miał w tym cel? Nie zdawało się, by je chciał oddać na korzyść ludzi, bo prędzej czy później wynik jego dochodzeń zginie wraz z nim w nieznanych głębinach morskich. Chyba, że miał zamiar mnie powierzyć wyniki swych doświadczeń! Ale w takim razie należało przypuścić, że się raz skończy ta szczególna podróż moja – a nie zdawało mi się, żeby się na to zanosiło.

Bądź co bądź jednak, kapitan Nemo przedstawił mi również cały szereg liczb będących wynikiem jego badań osobistych, a tyczących się stosunku gęstości wód w głównych morzach świata. Liczby te doprowadziły mnie do wniosków, wprawdzie interesujących dla mnie, ale zgoła nienaukowych.

Było to dnia 15 stycznia. Przechadzałem się z kapitanem po platformie. Zapytał mnie, czy jest mi znana rozmaita gęstość wód morskich. Przyznałem się do mej pod tym względem nieświadomości, dodając, że nauka nie posiadała jeszcze badań ścisłych w tej sprawie.

– Dokonywałem tych badań – rzekł – i mogę zaręczyć za ich nieomylność.

– Wierzę – odparłem – ale „Nautilus” jest światem dla siebie, a tajemnice zdobyte przez uczonych znajdujących się na jego pokładzie nie dojdą do ludzi zamieszkujących ziemię.

– To prawda, panie profesorze. „Nautilus” jest światem dla siebie – mówił kapitan po chwili milczenia. – Tym samym są dla ziemi planety towarzyszące jej w biegu naokoło słońca: i nigdy praca uczonych na Saturnie lub Jowiszu nie będzie znana uczonym na ziemi. Ale ponieważ przypadek zetknął moje istnienie z pańskim, to panu udzielę wyników mych badań.

– Słucham, panie kapitanie.

– Wiadomo panu, że woda morska gęstsza jest niż słodka; ale ta gęstość nie jest jednostajna. Oznaczając gęstość wody słodkiej przez jednostkę, trzeba do niej dołożyć dwadzieścia sześć tysiącznych (1,026) dla Oceanu Spokojnego, trzydzieści tysiącznych (1,030) dla Morza Śródziemnego…

„Aha! – pomyślałem sobie – to on i na Morze Śródziemne zagląda!”

– Osiemnaście tysiącznych (1,018) dla Morza Jońskiego, a dwadzieścia osiem tysiącznych (1,028) dla Adriatyku.

Widocznym było dla mnie, że „Nautilus” nie unikał mórz europejskich – z czego wniosłem, że nas kapitan zawiezie, może niedługo, ku lądom bardziej cywilizowanym. Zdawało mi się, że Ned Land dowie się o tym z zadowoleniem.

Kilka dni z rzędu zeszło nam na doświadczeniach wszelkiego rodzaju tyczących się stopnia słoności wody morskiej w różnych głębokościach, ich elektryczności, zabarwienia, przejrzystości – a w każdej okoliczności kapitan Nemo rozwijał genialność, której dorównywała tylko uprzejmość jego dla mnie. I znów przez kilka dni nie widziałem go wcale, żyłem jak samotnik na statku.

Dnia 16 stycznia „Nautilus” zdawał się drzemać o kilka tylko metrów pod wodą. Przyrządy jego elektryczne stały nieczynne, śruba była nieruchoma – dawał się więc unosić prądom. Przypuszczałem, że osada zajmuje się wewnętrznymi reperacjami, które mogły być niezbędne z powodu gwałtownej działalności mechanicznej, do jakiej maszyna bywała zmuszona.

Wówczas to i ja, i moi towarzysze ujrzeliśmy ciekawe zjawisko. Ściany salonu były odsłonięte. Latarnia na „Nautilusie” nie płonęła, panował więc na statku pogrążonym w wodę jakiś mrok nieokreślony. Niebo burzliwe i gęstymi pokryte chmurami dopuszczało do pierwszych warstw wody światło bardzo niedostateczne. W tym świetle najogromniejsze ryby wydawały się jak cienie ledwie nieco zarysowane – gdy nagle „Nautilus” wpłynął w mocną światłość. Zdawało mi się zrazu, że zapalono latarnię, w której światło elektryczne rozlewało się na wodę; myliłem się, a szybka obserwacja wykazała mi moją pomyłkę.

„Nautilus” pływał wśród pokładów wody nafosforyzowanych, a tym więcej błyszczących, że je otaczały pokłady ciemne. Fosforyzacja ta pochodziła od niezliczonych ciałek świetlnych, których blask wzmagał się przy tarciu o metalowy pancerz statku. Wówczas jakby błyskawice tryskały z tych błamów świetlnych niby strugi ołowiu roztopionego w piecu ognistym albo masy metaliczne rozżarzone do białości. To różne iskrzenie się czyniło dla oczu wrażenie tła świetlnego, przeszywanego ognistymi pociskami; światło zamieniało się w cień tam, gdzie żadnego cienia nie było. Nie było to już łagodne promieniowanie zwykłego naszego światła; była to potęga niezwykła i ruch niezwyczajny! Widać było, że światło żyje.

Żyło istotnie, bo było to nagromadzenie niezliczonych wymoczków morskich wielkości ziarnka prosa; kuleczek materii przezroczystej opatrzonych mackami nitkowatymi, których naliczono aż dwadzieścia pięć tysięcy w trzydziestu centymetrach sześciennych wody. Światło ich zwiększało się jeszcze światłem właściwym meduzom, gwiazdom morskim, aureliom, pholadom i innym zwierzokrzewom fosforyzującym – migocącym w tłustości istot organicznych, rozłożonych wodą morską, a może w śluzie rybim.

„Nautilus” długo płynął po tych błyszczących falach, a myśmy się dziwili, widząc wielkie zwierzęta morskie igrające w nich niby bajeczne salamandry. Patrzyliśmy na pogrążone w tym nieparzącym płomieniu zwinne i zgrabne delfiny, te niestrudzone pajace morza – trzymetrowe żeglarki, te pewne zwiastuny burzy, których długie ramiona dotykały niejednokrotnie okien salonu. Pokazały się także ryby mniejsze, np.: rogatnice różnego rodzaju, makrele, likorny i pełno innych, kreślących przelotne rysy w rozświeconych wodach.

 

Czarodziejski i olśniewający był to widok. Być może, że pewne warunki atmosferyczne powiększyły wydatność tego zjawiska – może burza się zbierała na powierzchni wód; ale w tej głębokości kilku metrów „Nautilus” nie czuł jej mocy i bujał łagodnie wśród spokojnej głębi.

I tak płynęliśmy, wciąż zachwycając się nowymi cudami. Conseil obserwował zwierzokrzewy, mięczaki, ryby. Dzień upływał tak szybko, że ani się człowiek obejrzał. Ned, podług swego zwyczaju, myślał o urozmaiceniu pożywienia. Każdy z nas był jak ślimak w swej własnej skorupie – i zdaje mi się, że nietrudno byłoby człowiekowi w prawdziwego zamienić się ślimaka.

Byt taki zdawał się nam łatwy i naturalny; zapomnieliśmy niejako, że na powierzchni kuli ziemskiej istnieje jakieś życie inne niż nasze – gdy wypadek przypomniał nam wyjątkowość naszego położenia.

Znajdowaliśmy się dnia 18 stycznia pod 105° długości a 15° szerokości geograficznej; pogoda była niepewna, morze się bałwaniło, wiatr wschodni dął dość silnie. Barometr stojący nisko od kilku dni zapowiadał teraz walkę żywiołów.

Wyszedłem na pokład właśnie w chwili, gdy porucznik okrętowy mierzył kąty godzinowe. Czekałem, jak to bywało moim zwyczajem, aż wypowie zwykłą swą relację. Ale tego dnia zamiast niej posłyszałem jakiś inny frazes, równie dla mnie niezrozumiały – i prawie natychmiast zobaczyłem kapitana Nemo, jak uzbrojony lunetą rozglądał się po widnokręgu.

Stał tak kilka minut nieruchomy, nie spuszczając oka z przestrzeni szkłem lunety objętej; potem ją opuścił i zamienił kilka wyrazów z porucznikiem, który zdawał mi się być miotany jakimś wzruszeniem, daremnie powściąganym. Kapitan lepiej panował nad sobą i pozostał chłodny; zdawał się zresztą robić porucznikowi jakieś uwagi, na które ten odpowiadał zapewnieniem bardzo stanowczym. Tak przynajmniej wnosiłem z różnicy w ich tonie i gestach.

I ja także starannie przepatrywałem przestrzeń w kierunku, w jakim tamci zwracali swą uwagę, ale nic nie dojrzałem. Woda i niebo zlewały się w jedną linię widnokręgową, niczym nieprzerwaną.

Kapitan Nemo przechadzał się po pokładzie, nie patrząc na mnie a może i nie widząc mnie. Chód jego był pewny, choć nie tak regularny jak zwykle. Zatrzymywał się niekiedy, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, przyglądał się morzu. Czego szukał w niezmierzonej przestrzeni? „Nautilus” był o jakie kilkaset mil od najbliższego lądu!

Porucznik wziął znów lunetę i uporczywie badał widnokrąg, to posuwając się naprzód, to cofając, niekiedy uderzając nogą o podłogę; nerwowe to jego usposobienie dziwnie odbijało wobec spokoju kapitana.

Powinno się było wszystko wkrótce wyjaśnić, bo na rozkaz kapitana śruba podniecona wzmocnioną działalnością maszyn zaczęła się szybciej obracać.

W tej samej chwili porucznik zwrócił znów na coś uwagę kapitana, który, wstrzymawszy swą przechadzkę, skierował lunetę na punkt wskazany i długo się przypatrywał. Zaintrygowany nie żartem151 pobiegłem do salonu i przyniosłem doskonałą perspektywę, której zwykle używałem; oparłszy ją na wystającej klatce latarniowej, zabierałem się do zbadania całej linii zetknięcia się morza z niebem. Alem się jeszcze nie przyłożył, jak należało, gdy mi wyrwano perspektywę z ręki.

Obróciłem się. Przede mną stał kapitan Nemo zmieniony nie do poznania. Twarz jego przeobraziła się. Oczy, pałające ogniem ponurym, kryły się pod brwiami ściągniętymi. Spod warg rozchylonych widniały zęby. Ciało sztywne, pięści zaciśnięte, głowa wtulona pomiędzy ramiona, zwiastowały nienawiść gwałtowną, którą zdawała się dyszeć cała jego postać. Stał nieruchomy; moja perspektywa wypadła mu z ręki i potoczyła się do stóp jego.

Czy to ja byłem mimowolnym powodem tej gniewnej demonstracji? Czyżby się zdawało temu niepojętemu człowiekowi, że odkryłem jakąś tajemnicę, której goście na „Nautilusie” nie powinni byli wiedzieć152?

Ale nie! Nie ja to byłem przedmiotem tej nienawiści kapitana, bo nie patrzył na mnie, a oko jego uporczywie zwrócone było na niezbadany przeze mnie punkt widnokręgu.

Na koniec kapitan Nemo zapanował nad sobą. Twarz jego, tak niezmiernie przed chwilą zmieniona, przybrała zwykły spokój. Przemówił do porucznika kilka wyrazów w mowie mi nieznanej, a potem rzekł do mnie tonem prawie rozkazującym:

– Panie Aronnax, żądam, abyś pan dotrzymał jednego z danych mi przyrzeczeń.

– O co idzie, kapitanie?

– Dasz się pan zamknąć ze swymi towarzyszami, dopóki nie uznam za stosowne uwolnić was.

– Masz pan prawo rozkazywać – odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. – Ale chciałbym się pana o jedną rzecz zapytać.

– O nic, panie profesorze.

Nie było co rozprawiać po takim powiedzeniu, tylko należało być posłusznym, bo wszelki opór byłby daremny. Zszedłem do kajuty zajmowanej przez Conseila i Ned Landa i opowiedziałem im o postanowieniu kapitana. Łatwo się domyślić, jak to przyjął Kanadyjczyk – a wreszcie nie pora była wdawać się w rozprawy. Czterech ludzi należących do załogi stało już u drzwi; zaprowadzili nas do tej samej celi, w której spędziliśmy pierwszą noc po wstąpieniu na pokład „Nautilusa”.

Ned Land począł protestować przeciw rozkazowi kapitana, ale za całą odpowiedź zamknięto drzwi za nami.

– Cóż na to powiedzą? – zapytał mnie Conseil.

Opowiedziałem mym towarzyszom, co zaszło; dziwili się równie jak ja, ale tyleż co i ja rozumieli.

Pogrążyłem się w myślach, a dziwny wyraz twarzy kapitana nie schodził mi z oczu. Niepodobna mi było skleić z sobą dwóch myśli rozsądnych; zapuszczałem się w najdorzeczniejsze153 przypuszczenia, gdy następujące wyrazy Neda Landa wyrwały mnie z zadumy.

– Patrzcie państwo! Tu jest śniadanie!

Istotnie, śniadanie było zastawione. Widocznie kapitan wydał co do tego rozkaz równocześnie z przyspieszeniem ruchu statku.

– Niech pozwolą – rzekł Conseil – abym im dał jedną radę.

– Mów, mój chłopcze, mów.

– A to niech jedzą śniadanie; będzie to najroztropniej, bo nie wiadomo, co się może zdarzyć.

– Masz słuszność, Conseil.

– Na nieszczęście – wtrącił Ned Land – dali nam tylko to, co zwykle jadają na statku.

– Mój bracie – odrzekł Conseil – czy wolałbyś, żeby wcale nic nie dali?

Ta uwaga położyła koniec wszelkim uwagom oszczepnika.

Zasiedliśmy do stołu i jedliśmy w milczeniu. Ja nie miałem apetytu, Conseil przymuszał się, jak mówił, żeby jeść przez prostą ostrożność; ale Ned Land posuwał się jak najdalej i nie darował ani kawałkowi. Podjadłszy, każdy z nas oparł się o ścianę w swoim kąciku.

W tej chwili zgasła kula świetlana oświetlająca kajutę i otoczyła nas ciemność najzupełniejsza. Ned Land usnął niebawem i Conseil także. Zacząłem rozważać, jakie mogą być powody, że ten czujny chłopiec zasnął, gdy i sam poczułem jakąś ociężałość mózgu. Chciałem mieć oczy otwarte, a zamykały mi się gwałtem. Ogarnęły mnie jakieś przykre widziadła. Niezawodnie dodano nam do śniadania czegoś usypiającego. Więc nie dosyć, że nas zamknięto, żebyśmy nie wiedzieli, co się dzieje, ale jeszcze zamierzano nas uśpić.

Posłyszałem, jak zamykano okiennice; ustało lekkie kołysanie się statku na falach. Czyżby „Nautilus” opuścił powierzchnię oceanu i zapuścił się w warstwę wód spokojnych?

Chciałem walczyć z napadającą mnie sennością, ale daremnie. Oddech mi osłabł, śmiertelne dreszcze zaczęły przebiegać po ociężałych i jakby obezwładnionych członkach. Powieki jakby pokrywki z ołowiu zapadały mi na oczy. Senność chorobliwa zbudziła mi w mózgu jakieś widziadła; rozproszyły się one, ale dlatego tylko, żem zapadł w zupełną nicość.

Państwo koralowe

Nazajutrz zbudziłem się z głową bardzo lekką i zdziwiłem się niezmiernie, widząc się w mojej kajucie. Moi towarzysze zapewne zostali także do swojej przeniesieni, nie wiedząc o tym. Prawdopodobnie nie wiedzieli równie jak i ja, co zaszło owej nocy na okręcie. Chyba jaki wypadek w przyszłości odkryje nam tę tajemnicę.

Nie miałem co robić u siebie; trzeba było spróbować, czym jeszcze jeńcem czy wolnym. Pokazało się, że byłem wolny. Otworzyłem drzwi, przeszedłem korytarz i wszedłem na schody główne. Okiennice, które zamknięto wczoraj, były teraz otwarte. Wyszedłem na platformę.

Już tam byli Conseil i Ned Land. Zapytywałem ich, czy nie wiedzą, co się działo, ale nic nie wiedzieli. Zasnąwszy snem ciężkim, w którym zatonęły wszystkie ich wspomnienia, rozbudzili się z niego bardzo zdziwieni, bo znaleźli się istotnie w swojej kajucie.

„Nautilus” wydawał się nam równie spokojny i tajemniczy jak zawsze; płynął po powierzchni z umiarkowaną szybkością – a zdawało się, że się nic na pokładzie nie zmieniło. Ned Land bystrym wzrokiem przepatrywał morze, ale nic nie dostrzegł: ani żagla, ani lądu. Wszędzie widniały tylko wydłużone i jakby czesane wiatrem fale, na których statek kołysał się dosyć silnie.

„Nautilus”, odświeżywszy swoje powietrze, pogrążył się znów na jakie piętnaście metrów, aby wkrótce szybko wrócić na powierzchnię fal – co się też niejednokrotnie powtarzało w tym dniu 19 stycznia i wbrew zwyczajowi. Za każdym razem porucznik okrętu wychodził na pokład, a potem zwykły frazes rozlegał się wewnątrz statku.

Kapitan Nemo nie pokazywał się wcale. Z ludzi do statku należących widziałem tylko milczącego służącego, który jak zwykle spełniał swoje względem mnie obowiązki służbowe.

Około drugiej byłem właśnie w salonie, porządkując moje notatki, gdy zjawił się kapitan. Ukłoniłem mu się, a on oddał mi ukłon gestem ledwie widzianym, ale nic nie mówił. Wróciłem do mej czynności, przypuszczając, że mi wyjaśni, co zaszło nocy poprzedniej – alem się omylił. Spojrzałem na niego; zdawał mi się zmęczony. Oczy miał zaczerwienione, jakby nie spał, a na twarzy jego widać było smutek, a nawet zmartwienie. Chodził tu i tam, siadał, wstawał, brał pierwszą lepszą książkę i kładł ją na powrót; przyglądał się narzędziom obserwacyjnym, nie notując, jak to czynił zwykle, swych spostrzeżeń. Zdawało się, że sobie miejsca znaleźć nie może.

Na koniec zbliżył się do mnie i rzekł:

– Czy jesteś pan lekarzem, panie Aronnax?

Nie takiego spodziewałem się pytania; toteż patrzyłem na niego przez chwilę, nie odpowiadając.

– Czy pan znasz się na leczeniu? – powtórzył – wielu z pańskich kolegów poświęca się medycynie, np. Gratiolet, Moquin-Tandon i inni.

– I ja jestem lekarzem – odpowiedziałem na koniec – i długo praktykowałem, nim przeszedłem do muzeum.

– To dobrze.

Wyraźnie zadowolony był z mej odpowiedzi; ponieważ jednak nie wiedziałem, do czego zmierza, czekałem na dalsze pytania, postanawiając odpowiadać według okoliczności.

– Panie Aronnax – rzekł wreszcie – czy byś pan nie zgodził się wziąć w opiekę jednego z moich ludzi?

– Ma pan chorego na statku?

– Tak.

– Gotów jestem iść za panem.

– Chodź pan.

Wyznaję, że serce mi biło. Nie wiem dlaczego, ale zdawało mi się, że choroba człowieka na pokładzie musiała być w związku z tym, co zaszło wczoraj – a ta tajemnica zajmowała mnie tyle przynajmniej, co i chory.

Kapitan poprowadził mnie na tył „Nautilusa” i zawiódł do kajuty położonej tuż obok izby majtków. Człowiek mogący mieć około czterdziestu lat leżał tam na łóżku; twarz jego oznaczała energię, a pochodzenie anglosaskie cechowało ją swym typem.

Schyliłem się nad nim. Nie był on właściwie chory, lecz ranny; głowa jego, owinięta w zakrwawioną bieliznę, spoczywała na dwu poduszkach. Gdym odwiązywał bandaże, chory patrzył na mnie wielkimi oczami, ale nawet nie jęknął.

 

Okropnie był zraniony; przez czaszkę zgruchotaną jakimś tępym narzędziem przeglądał mózg jakby starty głęboko. Gruczołki krwi skrzepłej poosadzały się na rozpływającej się masie mózgu podobnej z koloru do moszczu winnego. Chory oddychał z wolna, a spazmatyczne drgania muskułów poruszały twarz jego. Miałem przed oczyma najzupełniejszy paraliż mózgu, przy którym nie było ani czucia, ani ruchu.

Ująłem chorego za puls – był przerywany; kończyny ciała już stygły i śmierć się zbliżała, a niepodobieństwem było ją opóźnić. Opatrzyłem biedaka, uporządkowałem bandaże i zwróciłem się do kapitana.

– Czym był raniony? – zapytałem.

– O to mniejsza – była odpowiedź wymijająca – „Nautilus” uległ uderzeniu, które zgruchotało jeden z drągów maszyny, a ten człowiek został nim uderzony, osłaniając porucznika, który stał obok… Brat poświęcił się dla brata, przyjaciel dla przyjaciela, to rzecz bardzo prosta. Wszyscy na „Nautilusie” rządzą się tym prawem. Ale cóż pan mówisz o chorym?

Ociągałem się z odpowiedzią.

– Możesz pan mówić śmiało – rzekł kapitan – on nie rozumie po francusku.

Spojrzałem raz jeszcze na rannego i rzekłem:

– Za dwie godziny będzie już po nim.

– To już nie ma dla niego ratunku?

– Nie ma.

Dłonie kapitana zwarły się kurczowo, a kilka łez spłynęło z jego oczu. Nie myślałem, żeby ten człowiek umiał płakać.

Patrzyłem na umierającego. Życie uchodziło z niego widocznie; bladość jego większa się jeszcze zdawała przy blasku światła elektrycznego zalewającego jego łoże. Spoglądałem na tę inteligentną twarz przedwczesnymi pokrytą zmarszczkami może wskutek nieszczęść jakich albo nędzy. Czyhałem na kilka słów z jego ust mogących mi odkryć tajemnicę życia.

– Możesz się oddalić, panie Aronnax – rzekł kapitan.

Opuściłem kajutę umierającego i poszedłem do siebie wzruszony niezmiernie tą sceną. Cały dzień miotały mną jakieś chmurne przeczucia. W nocy źle spałem, a w częstych przerwach snu zdawało mi się słyszeć coś niby westchnienia odległe, niby psalmodie pogrzebowe. Może to była modlitwa za umarłych wypowiadana w owym nieznanym mi języku.

Nazajutrz z rana, gdym wyszedł na pokład, już tam był kapitan Nemo. Spostrzegłszy mnie, zwrócił się zaraz ku mnie, mówiąc:

– Panie profesorze, może pan zechcesz udać się dziś na podmorską wycieczkę?

– Czy z mymi towarzyszami? – zapytałem.

– Jeśli będą chcieli, to i owszem.

– Jesteśmy na pańskie usługi, kapitanie.

– Więc idźcie ubrać się w skafandry.

O umierającym, a może zmarłym, nie mówił kapitan ani słówka. Poszedłem poszukać Neda i Conseila, żeby im powiedzieć o propozycji kapitana. Conseil chętnie ją przyjął, a i Ned jakoś nie ociągał się tym razem.

Była ósma z rana; o wpół do dziewiątej byliśmy już przebrani, jak należało, na czekającą nas przechadzkę i zaopatrzeni w dwa przyrządy: do oświetlenia i oddychania. Otworzono drzwi podwójne i wyszliśmy my trzej, kapitan i ze dwudziestu ludzi osady na grunt, na którym spoczywał „Nautilus” w głębokości dziesięciu metrów pod powierzchnią morza.

Lekka pochyłość powiodła nas głębiej jeszcze, na grunt falisty, zupełnie inny niż ów, który zwiedzałem podczas pierwszej mej podwodnej wycieczki na Oceanie Spokojnym. Nie było tu miałkiego piasku ani łąk lub lasów morskich. Rozpoznałem od razu, że okolica, do której nas wiódł kapitan Nemo, była państwem koralowym.

Korale należą do zwierzokrzewów drzewkowatych czyli krzaczastych. Ciekawy to wytwór polipa. Naturaliści długo się zdecydować nie mogli, czy go zaliczyć do minerałów, roślin lub zwierząt. Starożytni używali go na lekarstwo, dzisiejszym służy za ozdobę. Marsylczyk Peysonnel, uczony z końca XVII wieku, zaliczył stanowczo koral do królestwa zwierzęcego.

Koral jest nagromadzeniem się żyjątek na polipniaku kamienistym i kruchym. Zwierzątka te rozradzają się przez pączkowanie, to jest przez odrastanie jednych z drugich – mają więc życie wspólne, ale niemniej i oddzielne. Jest to przykład socjalizmu naturalnego. Znane mi były ostatnie badania uczonych nad tym dziwnym zwierzokrzewem rozrastającym się w krzew, a zarazem zamieniającym się w kamień. Toteż niezmiernie byłem ciekawy zobaczyć te lasy skaliste, jakimi natura uposażyła dno niektórych mórz.

Oświetliwszy sobie drogę aparatem Ruhmkorffa, szliśmy obok tworzącej się dopiero ławicy koralowej; z czasem zapełni ona pewno tę część Oceanu Indyjskiego. Postępowaliśmy wzdłuż niezmiernie gęstych i poplątanych krzaków koralowych pokrytych jakby małymi kwiatkami prążkowanymi biało. Tylko że te krzaki nie rosły jak na ziemi, z dołu do góry, ale przeciwnie, przytwierdzone do skał, wszystkie rozrastały się od góry w dół.

Tysiące czarujących obrazów powstawało ze świateł igrających w tych żywymi koralami zalanych rozgałęzieniach. Zdawało mi się, że widzę, jak rurki te członkowate i cylindrowe drgają pod falowaniem wód. Pokusa mnie brała, żeby zbierać te świeże korony kwieciste, ozdobione delikatnymi szypułkami: jedne ledwie rozwinięte, drugie rodzące się dopiero, głaskane lekkim dotknięciem szybko poruszających płetwami rybek przeciągających jakby chmura ptactwa. Ale zaledwie zbliżyłem rękę do tych żyjących kwiatków, do tych czułek ożywionych, a natychmiast uciekały; białe ich kielichy kryły się w czerwone rurki, kwiaty rozpływały się w moich oczach, a krzak zmieniał się w kawał kamienistego wzgórka.

Przypadek nadarzył, żem spotkał najpiękniejsze okazy zwierzokrzewów. Korale tego miejsca dorównywały pięknością tym, które się pojawiają w Morzu Śródziemnym na brzegach Francji, Włoch i Berberii. Żywe ich barwy usprawiedliwiały owe poetyczne nazwy: „kwiatów krwi”, „piany krwawej”, nadawane w handlu najpiękniejszym okazom. Cena korala dochodzi niekiedy do 500 franków za kilogram; a w tym tu miejscu było go tyle pod falami morskimi, że wszyscy na świecie poławiacze korali mieliby się czym wzbogacić. Kosztowny ten twór podmorski w połączeniu z innymi polipniakami tworzył ławice zbite i powikłane, zwane macciota, na których tu i ówdzie widzieć się dawały okazy korala różowego.

Krzaki stawały się coraz gęstsze, wyrosty potężniały. Prawdziwe ulice i galerie skamieniałe, fantazyjną zdobne architekturą otwierały się przed naszymi oczami.

Kapitan Nemo wszedł w ciemną galerię, której łagodna pochyłość sprowadziła nas do głębokości stu metrów. Światło naszych latarń czarodziejski sprawiało widok, czepiając się chropowatych nierówności tych naturalnych arkad i sklepień, które się zdawały jakby pobryzgane ognistymi punktami. Pomiędzy koralowymi krzakami były inne niemniej ciekawe: melity, irydy o rozgałęzieniu stawowatym; kępami spotykane koraliny, to zielone, to czerwone, prawdziwe porosty inkrustowane w wapienie i które naturaliści po długich rozprawach zgodzili się na koniec uważać za poddanki roślinnego państwa. W nich to może, podług słów jednego z przyrodników, „tkwi może punkt, z którego wyłania się życie z kamiennego snu zbudzone, nie opuszczając przecież jeszcze swej kolebki nieorganicznej”.

Po dwugodzinnym pochodzie dosięgliśmy wreszcie głębokości trzystu blisko metrów, zatem ostatniej granicy porostów koralowych. Spotkaliśmy tam nie już krzaki pojedyncze lub krzewy skromnie wyrosłe, ale las niezmierny, potężną wegetację mineralną, ogromne drzewa skamieniałe, połączone girlandami wdzięcznych plumarii, tych lian morskich ubarwionych wszelkimi odcieniami kolorów. Pod wybujałymi gałęziami tych drzew pokrytymi ciemnicą fal przeszliśmy swobodnie; u stóp naszych rurkokrzewy, gwiazdowce, meandryny kręte i bruzdowane, gąbki, dzwonki itd. tworzyły kwiecisty kobierzec usiany olśniewającymi klejnotami.

Nieopisany widok! Ach! Czemu nie mogliśmy udzielać sobie naszych wrażeń; czemu byliśmy więźniami tych masek z metalu i szkła? Czemu nie mogliśmy przemawiać do siebie; czemu nie dano nam takiego życia jak owym rybom zaludniającym płynny żywioł albo raczej życia tych stworzeń ziemnowodnych, które przez całe godziny przebiegać mogą według swej woli dwoiste państwo lądów i wód.

Ale oto kapitan Nemo przystanął. Ja i moi towarzysze zatrzymaliśmy się także, a gdym się odwrócił, ujrzałem, że ludzie kapitana stoją przy nim półkręgiem, czterech zaś dźwiga na ramionach przedmiot podługowaty.

Byliśmy w środku obszernej polany otoczonej bujnym drzewostanem podmorskiego lasu. Z naszych latarni płynęło na to miejsce światło przymierzchłe, od którego wydłużony cień padał na grunt. Na krańcach polany ciemność już była zupełna i tylko żywe zwierzątka w koralu iskrzyły się tu i ówdzie.

Ned Land i Conseil byli tuż przy mnie. Przypatrując się, uderzony zostałem myślą, że zapewne niezwykłe będę miał widowisko. Grunt był ponadymany w niektórych miejscach lekkimi wyniosłościami oprawionymi niejako w wapień, jakby ręką ludzką w pewnym ułożonymi porządku.

W środku polany na stosie z odłamów skalnych stał krzyż koralowy i wyciągał swe długie ramiona, jakby z krwi skamieniałej zrobione. Na znak kapitana jeden z towarzyszących nam ludzi odjął od pasa motykę i zaczął kopać otwór.

Zrozumiałem, o co chodziło! Ta polana to był cmentarz, a ten otwór miał być grobem; ten przedmiot podłużny przyniesiony przez ludzi osady, to ciało człowieka zmarłego tej nocy! Kapitan Nemo i jego towarzysze przyszli pogrzebać swego kolegę we wspólnym ostatnim mieszkaniu, na niedostępnym dnie oceanu.

Nie! Nigdy jeszcze nie doznałem takiego jak wówczas wzruszenia; nigdy myśli poważniejsze jak wtenczas nie nawiedziły mego umysłu. Nie wierzyłem, że widzę to, na co patrzyłem.

Kopanie grobu z wolna postępowało. Spłoszone ze swego schronienia ryby uciekały na wszystkie strony. Wapienny grunt dźwięczał pod uderzeniami motyki, spod której, gdy natrafiła na krzemień zarzucony tam na dnie oceanu, tryskały iskry. Otwór rósł wzdłuż i wszerz i nareszcie dosyć się stał obszerny, by objąć ciało człowieka.

Wówczas zbliżyli się ci, którzy je nieśli. Owinięte w tkaninę z białego bisioru ciało spuszczono do mokrego grobowca. Kapitan Nemo z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i wszyscy przyjaciele zmarłego uklękli w postaci modlących się. Ja i moi towarzysze pochyliliśmy się ze czcią… A potem przysypano otwór grobowca odłamkami oderwanymi z gruntu i powstał mały pagórek.

149aegri somnia (łac.) – ciężkie sny. [przypis edytorski]
150bezcześnik – osoba niemająca czci a. bezczeszcząca coś. [przypis edytorski]
151zaintrygowany nie żartem – dziś: zaintrygowany nie na żarty. [przypis edytorski]
152tajemnicę, której (…) nie powinni byli wiedzieć – dziś: tajemnicę, której nie powinni znać; powinni byli: forma daw. czasu zaprzeszłego, dziś: powinni (przedtem, wcześniej). [przypis edytorski]
153najdorzeczniejszy – najprawdopodobniejszy. [przypis edytorski]