Free

Król chłopów

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Tak się i dnia jednego stało, w którym Kaźmirz więcej niż innych od nalegań ucierpiał.

Swatano mu najnatarczywiej księżniczkę Jadwigę z Głogowa, o której wieści chodziły, że była młodą, piękną, i wychowaną tak, że i na tronie królewskim usiąść była godną.

O przebiegu całej tej sprawy małżeństwa, Esthera była od początku uwiadomioną. Miała ona już naówczas usłużnych dworzan; a co się działo i mówiło na królewskim zamku, natychmiast ją dochodziło.

Nigdy jednak nie dała poznać królowi, iż wiedziała o upornem swataniu, nie zachmurzyła się jej twarz, nie okazała obawy – witała go wesoło, zabawiała szczebiotaniem, starała się, by u niej o troskach powszednich zapomniał.

Król też zmuszał się, przestępując próg jej domu, okazać wesołym, a przymus ten wkrótce sprowadzał roztargnienie i myśl dobrą.

Dnia tego wszedł Kaźmirz, nie zdoławszy czoła wyjaśnić, posępny, padł na siedzenie znużony.

Po całodziennych łowach czekała go tu wieczerza… Siadł do niej, prawie słowa nie rzekłszy. Esther też milczała, patrząc mu w oczy…

Przybywał z brzemieniem ciężkiem; postanowił był bowiem otwarcie się o tem z nią rozmówić. W oczy jej spojrzał, kończąc wieczerzę… Siedziała przed nim, zawsze piękna, trochę bledsza tylko.

– Esthero – odezwał się król, rękę ku niej przez stół wyciągając, cobyś ty rzekła, gdyby mnie zmuszono do ożenienia?

Duchowni, rycerstwo, wszyscy nalegają na mnie… broniłem się… niewiem, czy potrafię oprzeć!

Nie pragnę żony, Bóg widzi – lecz…

Esther nie spuszczała oczów z niego, słuchała spokojna.

– Królu mój – odezwała się, gdy zamilkł – jesteś ich królem też… Chcą mieć potomka z krwi twojej następcą po tobie… Cóż ja mam na to powiedzieć? Chceszże opuścić Estherę twoją?

– Nigdy! nigdy! – zawołał król z żywością wielką – tyś mi była jedyną, żadna cię nie zastąpi…

– Młodość, wdzięk, nowość, nie odciągnąż cię mimowoli? – spytała z wyrazem powagi i spokoju żydówka.

– Jestem pewien tego, że drugiej pokochać nie potrafię tak, jak ciebie – rzekł król. – Miłość moja wielką być musiała, gdy mnie zmusiła z tronu zstąpić do Esthery – nie płoche to uczucie, ani je zgasić potrafi lada twarzyczka księżniczki.

Estherze po twarzy popłynęły dwie łzy, i stoczyły się po policzkach, jak dwie perły na białą dłoń.

– Tyś pan mój, jam niewolnica – rzekła – czyń co chcesz… Esthera posłuszną będzie… a co w jej sercu utkwi, to zamknie, abyś rany nie widział.

Wzruszony Kaźmirz wstał z siedzenia, by ją utulić i upewnić, że zmienić się nie może.

Gwałtowny ból, który łzy wycisnął, był jakby przezwyciężony, uśmiech powracał, zdawała się zaufaną w nim, szczęśliwą. Król począł rozwodzić żale swe przed nią.

– Nie panami my jesteśmy na tronach, ale niewolnikami! – zawołał. – Odjąć życie człowiekowi prawo mam, lecz własnem zarządzić nie mogę. Duchowieństwo z jednej, rycerstwo z drugiej strony oblega i w końcu najniezłomniejszą wolę zwycięży… Dobrym im jestem, powiadają, żem miękki – surowym, żem okrutny.

Sędzia ma godziny, w których zstąpiwszy z ławy, człowiekiem wolnym się staje, żołnierz odpoczywa, kmieć wytchnąć może, tylko nie król, na którego dniem i nocą tysiące oczu patrzy i każdy ruch jego śledzi.

Żenić się musi dla przymierza, podawać rękę nieprzyjacielowi dla uzyskania spokoju, wojować dla ich korzyści – dla siebie nic mu uczynić niewolno.

– Panie mój – przerwała Esthera – Bóg was przeto postawił wyżej i przez was rządzi ludami… Skarżyć się może człowiek, król dumnym być powinien…

Kaźmirz, który się lękał łez, wymówek i zatrucia tego szczęścia, którego od niedawna przy niej zażywał; wdzięcznym jej był nad miarę, iż tak mężnie i ufnie przyjęła bolesną nowinę.

Wdzięczność ta powiększyła jeszcze przywiązanie; ze łzami wzruszenia w oczach, powtarzał dnia tego, iż nigdy nie opuści jej, i gdyby nań najsilniej nalegano, pozostanie jej wiernym.

Kochan, którego się król nie wystrzegał, podsłuchujący pode drzwiami, odszedł od nich z przekonaniem, że Kaźmirz z Estherą rychło zerwać nie może. Zmieniło to jego postępowanie z nią. Zapisał się od dnia tego w poczet jej wiernych…

On się nazajutrz sam nastręczył królowi dla odniesienia darów, jakie dla Esthery przeznaczał. Były one wyrazem tego, co doznał wczoraj, wdzięczności i powiększonego przywiązania. Przechodziły też wszystko, co dotąd przelało się ze skarbca na Wawelu do skrzyń Esthery…

Kochan z dwojgiem czeladzi zawiózł ze słowem Kaźmirza dary, których Esthera nie zdawała się spodziewać. Przy tej zręczności starał się ją zapewnić, iż gotów jest zawsze w każdym razie popierać jej żądania i u króla być jej orędownikiem.

Spodziewał się może wdzięczności i poufalszego zbliżenia, lecz Esther na te nadskakiwania próżne odpowiedziała tylko bardzo obojętnem głowy skinieniem.

Tak, jak ulubieńca królewskiego, przyjmowała wszystkich, którzy się do niej wciskać usiłowali, starając przez nią cokolwiek wyjednać u króla. Odpowiadała na prośby tem, iż ani dla siebie, ani dla drugich nie śmiała nigdy nic żądać od króla.

Nigdy też z ust jej Kaźmirz nie posłyszał żadnego napomknienia nawet o czem innem oprócz tego, co się ich obojga tyczyło.

Lewko i inni pokrewni nalegali o wiele drobnych przysług, ale i tych Esthera odprawiała odmową.

– Dla narodu naszego prosić go będę – mówiła – dla ludzi nie mogę. On u mnie szuka spokoju, a ja mu go żebraniną zatruwać nie chcę.

Lewko się gniewał, lecz wprędce zrozumiawszy ją lepiej, – poszanował jej postanowienie, i nie nalegał więcej.

Spodziewano się może, iż chciwością i nadużyciem władzy, jaką miała nad królem, sama się mu narazi i od siebie odstręczy. Rozum znalazł się niespodziany w dziewczynie, i ta, którą za chwilową fantazję pańską z początku uważano, wkrótce urosła do potęgi, jakiej nikt nie przewidywał…

Kochan milcząco głową potrząsał. Panowanie jego się kończyło…

Od tego wieczora, gdy poddała się konieczności królewskiego małżeństwa, urosła niezmiernie…

Wkrótce przyszedł na świat pierwszy syn jej, którego król, Pełki dawszy mu imię i w szczycie pół orła, a w drugiej tarczy dzielnicy dwie róże białe, – ochrzcić kazał, przyznając swoim. Narodzenie jego wrzawę przeciwko królowi podniosło jeszcze straszniejszą… a równie nadaremną jak dawne narzekania i krzyki.

Tymczasem swaty o księżniczkę Jadwigę wyprawione zostały, a na zamku spieszono z przygotowaniami do uroczystego wesela.

Kaźmierz nie opierał się już, i z obojętnością największą dawał sobą rozrządzać tym, co go otaczali. Jadwiga Szlązka, czy inna, była mu równie nieznaczącą, narzuconą i przymusem daną towarzyszką…

—–

Możnym panem był ten ruchliwy, gorący, niespokojny, gwałtowny Maciek Borkowicz, któremu nigdy dla zasług ojca, Przybysława, Poznańskiego Wojewody, król ogromne nadał ziemie, Koźmin, Orlę, Bożęcice, Golinę i wiele innych posiadłości.

Widzieliśmy go już u Neorży, przysłuchującego się próżnym naradom ludzi, którzy coś przeciw królowi chcieli przedsiębrać, a nic nie umieli tylko językami szermować. Maciek miał naturę inną, choć na pozór do wybuchów łatwą, choć niby otworzystą i krzykliwą – umiał to ludziom pokazać co chciał, a co zataić postanowił, z tem się nie wydał. – Pomimo lat swych, których już czterdzieści z górą liczył, mimo, że syna dorosłego miał, którego mu zmarła żona pozostawiła – wyglądał czerstwo, młodo, i do niewiast zalecać się lubił.

Możnym panem był w Wielkiej Polsce nie dla tego, że ziemi w niej miał sporo, lecz, że tu się urodziwszy, przez całe życie pracował na to, aby sobie jednać ludzi, wszelkiemi sposoby. Jak jemu podobni, nie zbyt surowi w ich wyborze, Maciek wiedział dobrze, iż najłatwiej pozyskać sobie serca, dogadzając słabościom. Bano się go, bo gwałtownym był, ale wiązano z nim też chętnie, bo myśliwym lasy dawał, ochotnym do biesiady stoły zastawiał, chciwych godności popychał, łakomych na grosz jednał datkami. Zdawna już patrzali niektórzy na Maćka okiem nieufnem. Zanadto się krzątał, zbyt chciał przewodzić w Wielkiej Polsce, a kto mu zawadzał, uprzątał go z drogi, często nieznanemi jakiemiś i zagadkowemi środkami. Wielu z tych, co się na niego porwało, a dokuczyło mu, poginęło w lasach, w podróży, w zwadzie jakiejś na gospodzie lub niewiadomo jak…

Na przemiany serdecznym być umiał i strasznym. Miał też nieprzyjaciół skrytych wielu, ale i druhów takich, którzy z nim na oślep iść byli gotowi.

Syna wychował, aby takim był, jak on sam, ale w tym, że młodsza krew grała, był jeszcze od ojca zapamiętalszym i śmielszym.

Niewiele też odstał od niego i brat Jan, któremu z dóbr sobie nadanych przez króla, Maciek Czacz odstąpił.

On, brat Jaśko z Czacza i syn, chodzili zawsze razem, jak sprzężeni. Dwu jeszcze miał pomocników, wyręczycieli, zauszników i druhów, na których przedewszystkiem rachował: Sędziwoja Nałęcza i Skórę, obu ziemian możnych.

Królowi Maciek niby to służył wiernie, kłaniał się nizko, a że rubasznym był i na oko zdawał szczerym, Kaźmirz się go nie lękał. – Lepiej uwiadomieni utrzymywali, iż zręcznie, po cichu, podstępnie, przeciwko niemu knował. Podejrzane były jego ścisłe stosunki z książęty Brandeburgskiemi, nieprzyjacioły Polski i ze Szlązkiemi, którzy od niej odpadli…

Jawnego jednak nie było, coby mu zadać było można.

Król mu dał wielką władzę, starostą swym w Wielkiej Polsce uczyniwszy, on większą jeszcze przywłaszczał sobie, garnąc wszystkich do siebie tem, że obrońcą praw i odrębności tej ziemi się czynił.

Garnęli się do niego ludzie w dobrej wierze i do tego przyszło, że stanął na czele związku ziemian wielkopolskich, o jakim dotąd jeszcze nigdy słychać nie było. Długo się to przygotowywało, aż wreszcie na zwołanym do Poznania zjeździe wszyscy najcelniejsi ziemianie z Przecławem, kasztelanem, i Mikołajem, sędzią, na czele, uczynili na piśmie mocną rękę jedną, aby razem iść, wzajem się bronić i w jedności trzymać. Wprawdzie stało tam, że przeciw króla nikt nie był obowiązany, i zapewnioną była wierność jemu – ale słowo to nic nie znaczyło przeciwko czynowi, który wielkopolan Grzymałów, Nałęczów, Doliwów, Szaszorów, Leszczyców, Habdanków sprzągł i dał w garść ambitnemu Staroście.

 

Przypominano już po cichu zdradę Wincza z Szamotuł, który też około siebie uzbierawszy ludzi, do krzyżaków ich poprowadził.

Lecz szli i tacy, którzy pomnąc, jak król Maćka obdarował, wierzyć nie chcieli, przypuścić nie mogli, aby on wystąpić miał przeciwko swemu dobroczyńcy…

Na czele tych, co lepiej znając Maćka, obawiali się go i ostrzegali, aby się z nim nie wiązać, był rodzony wuj jego wojewoda Benjamin, którego drudzy starym Beńkiem zwali. Z tym już Maciek zadarł się był śmiertelnie i oba się na siebie odgrażali.

Działo się to właśnie wtedy, gdy poszła po ziemiach wszystkich pogłoska, iż królowi zaswatano Jadwigę Głogowską. Doszła ta wiadomość i do Poznania, a ztamtąd do Koźmina.

Dworzec w Koźminie, za miastem, w którym Borkowicz często przebywał, gdy tak bardzo jak w Poznaniu widzianym i śledzonym być nie chciał, dosyć obronny był, wałem osypany, ostrokołem opasany, ale jak wszystkie Borkowicza dwory – służył mu tylko za obozowisko.

Człek to był, który, choć możny, w życiu nie potrzebował błyskotek i wygód. Żołnierz, nieustannie na koniu, w przejazdach, w podróżach, miejsce rzadko gdzie zagrzewając, gdziekolwiek przybył, rozkładał się żywo, jako tako urządzał, byle mu wszystkiego w bród było, bo zawsze z sobą liczną gawiedź ciągnął – ale o okazanie bogactwa przepychem nie dbał.

Ludzie za to u niego dobrani byli i jak najlepiej zbrojni, nakarmieni szczodrze, opłaceni hojnie, a wszyscy zbóje, którzy ani swego życia nie żałowali, ani cudze cenili. Byle pan skinął, każdy z nich na rodzonego brata był gotów.

Z bratem Janem z Czacza, z synem Przemkiem, z nieodstępnymi swymi Sędziwojem Nałęczem i Skórą, od dni już kilku siedział Maciek w Koźminie.

Mieszczanie tutejsi, których za roczny czynsz, raz ustanowiony, Borkowicz od wszelkich innych uwolnił był ciężarów – znosili mimo to ucisk, bo na ich przywilej nie zważano, i dwór darł okrutnie, ale milczeli w nadziei, że się go wkrótce pozbędą.

Na Koźmińskim dworze życie i ruch był niezmierny. Ziemianie ciągle przybywali i odjeżdżali, stoły musiały zastawne być od rana do nocy, piwa beczki wypróżniały się w oka mgnieniu, miód wysychał, mięsiwa i chleba nastarczyć było trudno.

A ktoby do izb zajrzał, w których ciągle tłumno było, wrzawliwie, gęsto – nie posądziłby pewnie, żeby się tam coś knować mogło, bo krzyczeli wszyscy głośno, śmieli się, pili, kłócili, a prawili o takich rzeczach, które chyba dla nich niebezpieczne być mogły.

Niekiedy tylko Maciek, którego z ziemian za szyję ująwszy, odwiódł do komory, postał tam z nim, poszeptał, a potem śmiejąc się, do stołu powracał. Poczem zwykle ziemianin, najadłszy się i napiwszy, usta ledwie otarłszy, na koń siadał i precz jechał z gęstą miną.

On, brat Jan i Przemko gospodarzyli u stołów po całych dniach gościnnie bardzo.

Osobliwszy był dom wdowca, bo w nim oprócz służby męzkiej i czeladzi, młodych dziewcząt postrojonych w wianuszki, wesołych, chichoczących mnóstwo do stołu i po izbach posługiwało. Goście sobie z tej służby stroili żarty swawolne, ale u Borkowicza wszystko było wolno tym, co z nim trzymali.

Wieczorami ta czeladź niewieścia musiała śpiewać pieśni, a czasem i w tany pójść, gdy goście podchmielili.

Dnia tego, w którym Maćka we dworze Koźmińskim znajdujemy, po dłuższym nieco pobycie ziemian się jakoś przebrało… Jeden tylko, z Krakowa świeżo przybyły, za stołem siedział, jadł, bo był drogą wygłodzony, popijał, a razem plótł coś ciągle, bo mu się, acz pełna chleba i mięsa, gęba nie zamykała.

Maciek siedział na ławie rozwalony, w sukni rozpuszczonej i rozpiętej, ręką niespokojną brodę krótką targając, i twarz jego dumą i siłą napiętnowana, wyrażała wielkie z siebie zadowolenie.

Krakowski gość, imieniem a raczej przezwiskiem Groszek, był ubogim panoszą ze szczytu Półkoziców, czepiał się on różnych klamek, jadł chleb nie z jednego pieca, a teraz Maćkowi służył. On mu zwykle języka przynosił, co się na dworze działo, co po drodze słyszał, co u innych druhów Starosty dostał.

Ziemianin był chudy a kościsty, zawiędły, ogorzały, ubrany niedostatnio, z szyją długą, na której łeb się kołysał wyłysiały, brzydki, z oczyma małemi, nosem dużym a czerwonym i uszami odstającemi. Mówił cicho a prędko, potroszę szeplenił, a równie mu było pilno jeść, pić i rozpowiadać, aż się krztusił.

Słuchano go pilnie, Starosta z ławy badał.

– Wierzbięta pojechał tam – mówił, albo z siebie sam, aby co utargować, lub zawołany… hę?

Groszek brwi podniósł do góry.

– Kat go wie? rzekł – dopytać nie było można, ale na dworze go przyjmowali i u króla jadł.

– A z kim król nie je? odparł Maciek, u niego wszyscy dobrzy, byle mu pochlebiali, a na życie jego nie mówili nic…

– Mało, że Wierzbięta był – dodał szlachcic, było ich tam temi czasy dosyć. Naposiedli się króla żenić.

Maciek prychnął.

– Ma on ich dosyć! zawołał – jeszcze mu jednej trzeba. A cóż z żydówką będzie, bo tę słyszę, tak miłuje, jakby mu Messjasza narodzić miała.

– A no, toż i przyszedł na świat! zawołał Groszek, ochrzcili go w kościele, i szczyt mu król dał… a zowią go Pełką.

Nie mogli snadź inaczej oderwać od żydówki, więc mu żonę zaswatali.

– Niemkę znowu pewno, bo litwinki drugiej ani rusinki dla grubego obyczaju nie weźmie… rzekł, śmiejąc się Borkowicz – anom ciekawy, jaką?…

– Niemkę nie niemkę – począł Groszek – ale tak jak niemki gładko wychowaną i młodą. Mówią na pewno o Głogowskiej Jadwidze…

Maciek, który na ławie leżał, usłyszawszy imię to, zerwał się nagle, aż ława pod nim zatrzeszczała, podniósł i poskoczył do mówiącego z brwiami groźno namarszczonemi.

– Niedoczekanie jego! krzyknął, wodząc oczyma zaiskrzonemi.

Brat i syn spojrzeli nań tak, jakby go hamować chcieli, lecz w tej chwili powstrzymać go już było ciężko.

Krwią całe zabiegło oblicze…

– Nie może to być? powtórzył…

– Com słyszał to prawię – odparł, bijąc się w piersi Groszek, trochę przestraszony, jakby na dzikiego zwierza z nienacka nastąpił. Arcybiskup Bogorja z Suchywilkiem… pierwsi go przyciskać zaczęli, aby się żenił koniecznie. Za nimi poszli i kasztelan Spytek, Ligęza, Odrowąż i nasz Przedko z Gołuchowa. Jak go modlić a nalegać zaczęli, rzekł im słyszę: – No, to dajcież mi żonę!

Poszukali mu więc, i księżniczkę Jadwigę znaleźli… Już ci prawią o godach…

Maciek z twarzą zmienioną słuchał. Brat jeden Jan i syn może wiedzieli, co gniew jego znaczył. Wysoko sięgał Starosta! wysoko…

Na Wielkiej Polsce, oderwanej z pomocą swych związkowych, zasiąść udzielnym panem, przy pomocy Brandeburgów i Krzyżaków, a z Jadwigą chciał się on sam żenić.

Na dworze w Głogowie niezgorzej go przyjmowano. Księżniczka nie miała dotąd bohdana, a za mąż wyjść chciała i wydać ją życzono. Młoda, piękna, żywa, śmiała, wesoła do zbytku, podczas i na łowy jeździła, a samotnej w kącie siedzieć nie w smak jej było. Krosien też, jak inne, nie zbyt była rada pilnować…

Maćkowi, już dojrzałemu, śniło się ją wziąć do boku. Zdało mu się, że krzywą dlań nie była. Chociaż po sobie nie mógł pokazać jeszcze, ażeby się starał o jej rękę, starosta zajeżdżał często, siadywał długo, podarki woził potajemnie, i te przez panią starszą przesyłał. Mówiono, że je przyjmowała, choć trudno było mu dojść, czy ona je brała, czy chciwa niemka, która przy niej ochmistrzyni obowiązki sprawiała.

Wszystkie te piękne nadzieje wiadomość przez Groszka przywieziona – w niwecz obracała. Złość porwała wielka gwałtownego człowieka, stał burząc się i słuchał milczący…

– Szlązacy za niego jej nie dadzą! zawołał wybuchając. Albo to oni go nie znają? kto go nie zna, tego poganina, który żon i pół żon co roku mienia, ile mu Kochan nastręczy… Nie dadzą!

– Na dworze, bo powiadają – przerwał Groszek, iż już się Arcybiskup wprzód upewnił o tem, że ją dać zechcą, nim swatem się uczynił!! Prawią, jak jeden wszyscy…

– A z żydówkąż tą kochaną co uczyni? zapytał gniewnie Maciek – ba i z synkiem półjudą, pół piaściukiem…?

– Żydówka bodaj, aby w zapasie nie została – począł Groszek. Mówią, że się do niej przywiązał, iż bez niej dnia nie wybędzie.

– Mów, nocy – wtrącił zły Maciek, pięścią silną o stół tłukąc. Jeszcze mu jednej było potrzeba! jeszcze! Wszak ci już królestwo i nas sprzedał w węgierską niewolę… a po co mu syn?

Stojący obok Jan z Czacza mruknął, wtórując.

– Węgry nie dopuszczą ożenienia… Potrafią oni. Elżbieta bezręka, choć palców nie ma, zdoła wszystko powikłać i popsuć…

Maciek zwolna, burcząc, ku ławie powrócił. Groszek dobrze podjadłszy i podpiwszy, wąsy sobie połą zabrukanego kaftana ocierał. Milczenie krótkie dało czas do namysłu, Starosta się zdradzać nie chciał.

– Cóż? rzekł – mówisz, że o godach prawią?

– A juści, potwierdził Groszek, i chcą je uczynić głośnemi, a świetnemi, aby zatrzeć pamięć tych z Rokiczaną, których im wstyd…

– O nas tam co mówią? nie słyszałeś? zapytał Borkowicz… Co o piśmie, któreśmy sobie dali? Ja sam o niem królowi doniosłem…

– Wie też o niem, ale sobie z niego nic nie czyni… We dworze słyszałem, jakoby mu to wytłómaczyli, że w tem nie ma nic, jeno bezpieczeństwo od warchołów…

Nic nie rzekł Maciek.

Badałby był może posłańca dłużej, gdyby do izby nie wpadł Skóra, do ucha coś szepnął Staroście, i nim dokończył, na progu się Wierzbięta ukazał, o którym mowa była właśnie, iż w Krakowie się miał znajdować.

Z tym Maciek nigdy dobrze nie był, bo się go obawiał, a ująć go nie mógł. Wierzbięta miał ucho i łaskę królewską, mąż był stateczny, poważny a twardy. Spojrzeć nań było dosyć, by poszanowanie uczuć, bo się sam on szanował, górą chodził, i do tych należał, których nawet na słodkie pochlebstwo nikt nie weźmie.

Na widok jego zerwał się Borkowicz, bratu i synowi znaki jakieś dając.

W istocie ta izba stołowa wcale na przyjęcie gościa tak znacznego przygotowaną nie była.

Przesunęło się przez nią od rana ludzi dosyć, a czeladź męzka i żeńska stołów zapomniała opróżnić i oczyścić.

Na wpół wybielonych obrusikach pomiętych tułały się misy z kośćmi i zastygłą strawą niedojedzoną, kubki piwem pooblewane, chleba kromki i kawałki, dzbanki i różne naczynia. Nieład był, jak w gospodzie na popasie, jak w obozie… Ławy niektóre w poprzek izby stały, inne powywracane leżały… Psisko ogromne, właśnie się niepostrzeżone wkradłszy i sparłszy łapami na stole, misy wylizywać zaczynało.

Maciek z dumną swą miną naprzeciw gościa wystąpił, chcąc dlań uprzejmym być. Wołano na służbę.

Wierzbięta zwolna, nie bardzo się oglądając, zbliżał się do Starosty.

– Przebaczycie mi, miłość wasza – rubasznie rzekł Borkowicz, bom ja tu choć w domu, a jak w gospodzie, więc – nie wonno u mnie i nie wytwornie. Jam żołnierzem bywał a prostych obyczajów nie pozbył się.

– Ano, wszystko dobrze – odparł obojętnie Wierzbięta, bylem was znalazł, reszty mi nie trzeba.

Uczynił Starosta miejsce na ławie dla przybyłego, sam się przy nim sadowiąc, gdy brat i syn oddalili się, aby wydać służbie rozkazy.

Wnet też, jak wprzódy nikogo nie było, nagle się zbiegła czeladź męzka i niewieścia, co rychlej sprzątając hałaśliwie, a psy skomlące wyganiając kijmi i nogami. Rozmowa więc w pierwszej chwili trudna była, a Borkowicz po małym namyśle gościa do komory z sobą przeprowadził.

Tu znowu łoże, jak barłog rozrzucone w kącie, i odzież porozwieszana i porozkładana bez ładu, rumieniec gniewu mu na policzki wybiła. Klął po cichu służbę swoją…

Siedli na ławie…

– Z Krakowa wprost jadę, odezwał się Wierzbięta zwolna, kazał mi was król pozdrowić.

Skłonił głowę Maciek.

– Bodaj nam zdrów jak najdłużej panował, rzekł z cicha.

– Rad się o Wielkopolskę wypytywał, ciągnął dalej przybyły – alem ja niewiele powiedzieć mógł, bo wiem szczupło. Rychlejbyście wy, albo wuj wasz Beńko, mogli mu o tem donieść.

– Jam się też po piśmie naszem do miłości jego wybierał, rzekł Borkowicz, postękując. Chciałem sam królowi z tego sprawę czynić, ale u nas tyle do czynienia jest, że się pański Starosta oddalić nie może.

Beńko stary i powolny, na mnie ciężar wszystek, a po lasach, po gościńcach rozboje ciągłe, warchołów dużo, i żelazną ich ręką karcić trzeba.

Słuchał z uwagą Wierzbięta.

– Juściż będziecie się mieli kim wyręczyć – rzekł, a choć na królewskie gody przybędziecie.

Wspomnienie to poruszyło znowu Starostę, tak, że ledwie się mógł utrzymać nie zdradzając.

– Jakie gody? zapytał, zdziwienie grając.

– Wiedzieć musicie, iż król się nareszcie prośbami wszystkich dał skłonić do ożenienia…

 

– Jeszcze raz? przerwał Maciek.

– Nie stary jest – mówił Wierzbięta…

– A przyrzeczona Ludwikowi korona!

– Wiecie, że stoi w opisie warunek, gdyby potomka nie miał…

– Daj Boże szczęście! odparł Borkowicz – ano król nie bardzo młody, jeśli parę dobierze do wieku, potomstwa się nie doczeka, jeśli mu młodą dadzą…

Niedokończył, głową potrząsłszy.

– Swatają mu szlązką Jadwigę, rzekł Wierzbięta.

Maciek ramionami poruszył.

– Co mam rzec? daj Boże szczęście, choć ja się go spodziewać nie umiem.

– Boże uchowaj złego! rzekł Wierzbięta. Ja mam lepsze nadzieje.

Tu chwilę pomilczawszy, dodał.

– Do Krakowa jedźcie, królowi się stawcie, taka rada moja. Różni tam ludzie, mogli mu wasz zapis tłómaczyć krzywo, opowiecie sami, że go potrzeba było, a królowi on strasznym nie będzie…

– Stoi przecież w nim, iż panu wierność ślubujemy – zawołał Borkowicz… ale ja – wiem to dobrze, nieprzyjacioły mam. Niepoczciwe języki wszystko obluzgać są zdolne. Z najczystszego człowieka poczwarę uczynią.

Wierzbięta milcząc słuchał.

– Król niepochopny jest do uwierzenia lada komu – rzekł – więc też i pisma źle nie wziął, tylko niemiłem mu może, gdy się jedna ziemia osobno wiąże i oddziela, a onby je właśnie rad wszystkie z sobą połączyć.

Borkowicz brodę potarł.

– Odrywać się nikt nie chce, ale ziemianie nawykli zdawna w każdym kraju swe prawo i obyczaj trzymać. Taką Polskę Krzywousty mieć chciał, w której choćby wielu panów było, jeden stał nad wszystkimi najwyższy.

Maciek ożywił się mówiąc, i niby z całą otwartością dalej ciągnął.

– Z krajem tak jest, jak z majętnościami, gdybym ja chciał sam gospodarzyć przez się i tu w Koźminie, i w Orli, i w Bożęcinie, i w Golinie, niczegobym nie dopatrzył, jak należy. Przeto włodarzy trzymam, władzę im moją zdaję, i liczbę z nich odbieram. Tak i w królestwie, im ono większem jest, udzielnych włodarzy, którzyby moc mieli rozporządzać się, jako zechcą – musi być wielu.

Wierzbięta słuchał.

– Nie inaczej też jest – odparł, wielkorządców król stanowi w każdej ze swych dzielnic – a Ziemowit Mazowiecki…

– Takich jak Mazowiecki, więcejby być powinno – przerwał Maciek żywo – a wielkorządców mniej. Ci władzy całej nie mają, a przez to niewiele uczynić mogą.

– Nie zapominajcie, że przez takich jak Ziemowit, Pomorze się nam oderwało – rzekł, marszcząc się, Wierzbięta.

Borkowicz, jakby się już za wiele rozgadał, umilkł nagle. Tarł ręce i patrzał w stronę.

Począł więc znowu przybyły gość.

– Nie nasza to rzecz – tem rozporządzać. Król władzę ma, i co uczyni, dobrem będzie, na rozumie i na radcach mu nie zbywa. Ojciec jego życie całe strawił na składaniu z kawałków wielkiego państwa, dzieła jego syn psuć nie będzie.

Z tem do was przybyłem – dodał – abyście do Krakowa jechali, i królowi się jasno wytłómaczyli. Mówicie sami, że nieprzyjaciół macie, ja o nich nie wiem, ale tem ci pilniej powinniście około tego chodzić, aby wam złe języki nie szkodziły.

Namarszczył się Borkowicz i pogardliwie twarz skrzywił.

Choć niewiele ładu w domu jego było, przecież jakiegokolwiek gościa z domu odpuścić, chleba z nim nie rozłamawszy, nie godziło się – zastawiono co było dla Wierzbięty, a ten odmówić nie mógł. Lecz i jedzenie i napój nie zdawały mu się smakować, a Borkowicz, zwykle przynaglający innych, na niego nie nastawał. Przepili za swe zdrowie po cichu, kubkami uderzywszy… Gość, którego konie stały w podworcu, wstał wprędce i choć go zapraszano po obyczaju, dla pilnych spraw powiedział, że jechać musi.

Borkowicz go wyprowadził aż do przedsieni, i natychmiast wracając do dworca, padł zamyślony na siedzenie, brodę targając i okazując, że się w nim burzyło wszystko. Nie powołanie do Krakowa, ani przyjazd Wierzbięty go tak poruszył – ale wiadomość potwierdzająca się, że księżniczka Jadwiga wychodzić miała za króla polskiego. Oprócz innych zamysłów, dźwignięcia się przez ten związek i pozyskania sojuszu książąt Szlązkich, tak jak już Brandeburgów miał po sobie – Maciek rozmiłowanym był, a w jego wieku najniebezpieczniejszem to bywa.

Młoda księżniczka łaskawą dlań była, pochlebiał sobie, iż pozyskał sobie jej serce; myślał już więc nad tem, jak królowi narzeczoną wprost porwać i uprowadzić, bo pewien był, że ona się zgodzi na to.

Niespokojny, gdy wszedł brat Jaśko z Czacza – zawołał doń zdala.

– Muszę jechać – dziewczynę gotowi gwałtem wydać, trzeba zobaczyć, jak tam rzeczy stoją. Była dla mnie życzliwą, jeżeli się uda, gotówem ją uwieść i zaślubić!!

Jaśko coś głową powątpiewająco potrząsał.

– Dobrze rozważcie, abyście się dla podwiki daremnie nie uwikłali. Sprawa gardłowa! Narzeczona królewska – rzekł powolnie.

– Niewiadomo, czy już narzeczona, czy tylko zmówiona! Zrękowin czasu nie mieli uczynić – począł Borkowicz. Mnie natychmiast potrzeba do Głogowa, lub gdzie ona jest, i przez starą ochmistrzynię posłuchanie sobie tajemne wyrobić…

Brat, który się starszemu nigdy nie sprzeciwiał, zmilczał i teraz, lecz niebardzo pochwalał. Borkowicz, gdy raz co postanowił, nie było już sposobu ani go przekonać, ni odciągnąć. Nie słuchał nikogo, a co mu się zamarzyło, natychmiast musiał dokonać. Kazał konie sposobić. Na wieczór, noc, porę, nigdy nie ważył. Zamyślił co o północy, nie czekał do dnia.

Ruszyło się wszystko we dworze, bo myślano, iż pan z całym swym orszakiem z Koźmina wyjedzie. Wieść poszła na miasteczko, ucieszyli się mieszczanie, ale napróżno – bo Borkowicz w kilka koni z bratem tylko na parę dni chciał uczynić wycieczkę, nie mówiąc dokąd.

W oka mgnieniu zwykli byli ludzie spełniać jego rozkazy – i nim się on przeodział do podróży, konie i wybrany dwór stali gotowi – syn pozostawał, mając nań oczekiwać w Koźminie.

Po drodze już dowiedzieli się, że Jadwiga była istotnie w Głogowie, gdzie posłów z Krakowa nowych oczekiwano. Głoszono powszechnie, iż rzecz była postanowiona. Maciek burząc się, pospieszał. Nie pojechał na zamek, ani się tu pokazał, znalazł gospodę, a do starej ochmistrzyni pacholę posłał, aby się z nim widziała.

Opłacana sowicie za każdą posługę – starsza pani odpowiedziała posłańcowi, iż do gospody wieczorem nadąży…

Borkowicz, nie mogąc siąść i spocząć na chwilę, oczekiwał na nią. Mrok padł, gdy otulona płaszczem do niepoznania, zjawiła się w progu niemłoda już niewiasta. Była ona niegdyś piękną, lecz od dawna nie mogąc na wdzięki rachować, na zręczność swą, pochlebstwo, przewrotność i niewieście wybiegi liczyła tylko. Zwali ją we dworze od imienia męża Konradową. Umiała sobie na nim wszystkich pozyskać: księżniczkę, którą wychowywała, i której nadskakiwała, na wszystko jej dozwalając, czego tylko zażądała, rodzinę i dwór. Z każdym mówiła inaczej, potakiwała z kolei wszystkim, służyła na prawo i lewo. Borkowicz ją sobie był pozyskał podarkami; a że księżniczce się, w niedostatku innych, dosyć podobać umiał, i o sobie prawił wielkie rzeczy, a obiecywał udzielnym panem Wielkopolski z pomocą Brandeburgów się uczynić, zawrócił głowę dziewczęciu. Zjawienie się Konradowej nic dobrego nie zwiastowało, przychodziła z twarzą usznurowaną, pochmurna, skłopotana.

Sam na sam z Maćkiem zostawszy, złożyła chude ręce.

– Wiecie już wszystko – zawołała głosem zniżonym a pospiesznie. Co księżniczka łez wylała! ale na co się to wszystko zdało, korony odmówić nie pozwolą, choćby się dla was zrzec jej chciała.

– Mali ona serce dla mnie, przerwał Borkowicz gwałtownie – niechże ma i odwagę! Porwę ją i uwiozę, nie dogonią nas… Gotówem stu i dwóchset ludzi zebrać.

Konradowa się zatrzęsła…

– Ale z niej oka nie spuszczają! zawołała. Gdyby chciała się wyrwać z tej niewoli, nie może.

– Siłą, mocą, na zamek wpaść gotów jestem – począł Maciek. Załogi wielkiej nie ma…

Zechceli, zgodzi się – niech skinie…

Konradowa wielce zmięszana, milczała czas jakiś, głowę tylko przechylając…

– Gdyby naprawdę sprzyjała mi, dodał Starosta – jam na największe ofiary gotów. Życie postawię!

– Juści, juści, przebąknęła, pomilczawszy jeszcze, starsza pani, – że ona wam bardzo, bardzo sprzyjała i sprzyja – to ja wiem najlepiej. Że za mąż iść za tego króla, który niewiast tyle nieszczęśliwemi uczynił – nie ma ochoty – toć pewna. Nie miło to wziąć człeka od żydówki, bo wiadomo, że król miał miłośnicę…