Free

Chore dusze

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Jest prawem ogólném – odparł niedający się zbić hr. Filip – iż co się poczęło, musi się skończyć, aby przerodziło się w formę inną. Znajduję więc naturalném, że zmartwychwstaniemy.

– Pod nową formą pruskich kapralów – dodał Wiktor półgłosem.

– A no, bylebyśmy żyli – rzekł Filip z rezygnacyą.

– Niestety, to już nie byłoby życie – ośmielając się, począł Wiktor. – Ciąg życia w człowieku pojedynczym zależy od pamięci jego przeszłości, w narodach od tradycyi. Tam gdzie nić ich się zrywa, kończy się rzeczywiste istnienie, zaczyna proces rozkładu, z którego już tylko pozostają pierwiastki, mogące się wcielić zarówno w kaprala pruskiego, jak w austryackiego hofrata, lub… w co sobie chcecie.

– Za pozwoleniem! – wykrzyknął hr. Filip – nie możesz pan zaprzeczyć, że przy całéj miłości dla ideału, z rzeczywistością jednak rachować się potrzeba. Przedzierzgnięcie się w kaprala lub hofrata może być warunkiem bytu.

– Zaczepiłeś pan kwestyą nader drażliwą – odparł spokojnie Wiktor – którą, chcąc rozwiązywać, zastrzedz się naprzód potrzeba od wniosków, jakie z poruszenia jéj wyciągnąć można. Pozwól więc, abym zaręczył przedewszystkiém, że na wallenrodyzm nie choruję, że uważam go za ideę fałszywą, szkodliwą, uwłaczającą charakterowi człowieka i narodu. Śmieléj teraz powiedziéć mogę, że przyobleczenia sukni kaprala i pełnienia służby jego, a choćby i hofrata, nie uważam za potępienia godne, byle pod suknią tą biło serce stare, trwała pamięć przeszłości i związek z nią. Nie jestem téż wcale rewolucyonistą – dodał, uprzedzając zarzut, którego się spodziéwał – owszem, w zasadzie potępiam wszelkie przewroty gwałtowne; przyznaję konieczność rachowania się z rzeczywistością; ale nie powinno to przeszkadzać pozostać wiernym sobie, przeszłości i tradycyi. Przyszłość zależy od zbiegu tysiąca okoliczności; przeszłość jest w rękach naszych i stanowi zasób, z którego się siły do życia czerpać powinno. Nie myślę nikomu stawiać za przykład rozproszonego Izraela, a jednak niepodobna z jego trwania w najniekorzystniejszych warunkach nie wyciągnąć téj prawdy, że strzegąc tradycyi, zachowuje się skarbnicę żywota…

– Tak – przerwał Filip – ale to, co pan zowiesz warunkami najniekorzystniejszemi, ja uważam za środki pomocnicze. Nic pożądańszego dla narodu nad prześladowanie, jakiego Żydzi doznawali. Chrześciaństwo byłoby się téż bez męczenników nie rozkrzewiło tak bujnie. Żydzi zahartowali się, będąc ścigani; wyłączenie ze społeczeństwa zmusiło ich skupić się w sobie. Prawo ciśnienia, wywołujące oddziaływanie na ciałach sprężystych, sprawdza się i na duchu człowieka. Grecy téż, prześladowani przez Turków, zdobyli się na bohatérskiego ducha; ale dość potém było postawić ich w powszednich życia warunkach, aby zeszli na bardzo pospolitych i bezsilnych,

– Wiele w tém prawdy co mówisz – zauważył hrabia August. – Lecz idąc w głąb tego twierdzenia, wieleby objaśnień należało do niego dołączyć. Wróćmy – dodał, zwracając się do Filipa – do założenia piérwszego rozmowy, do książek, które wywołały rozprawę. Widzę żeś hrabia jakąś historyą nową, całą czy ułamkową, musiał otrzymać.

– Kilka rozpraw i artykułów – odpowiedział Filip. – Z nich wszystkich wieje zbawczy duch krytyki. Pod naciskiem jéj walą się jedne po drugich woskowe lalki naszéj przeszłości. Téj wyprawie orężnéj przeciwko fałszom, któremiśmy się długo karmili, przyklaskuję.

August po swojemu powitał to uśmiészkiem łagodnym.

– Widzę że się spodziéwasz, w miejscu tych lalek woskowych i fałszów, czegoś żywszego i prawdziwszego. Naiwny jesteś, kochany hrabio! Z historyą dzieją się rzeczy dziwne. Każdy wiek nową tworzy ad usum delphini, dla wychowania na niéj pokoleń przyszłych. Każdy wiek zaprzysięga się, że miłuje prawdę, że tylko jéj szuka, a operacyą kończy się na tém, iż lalki woskowe się topią, wosk oczyszcza nieco, doléwa się farb nowych i lepią się… ideały nowe, do miary swych twórców przykrojone. A wszystko to pod hasłem prawdy i w jéj imię! Kilka imion, dat kilka służy za wątek, a każde pokolenie snuje na nim wzory, wedle smaku swego.

– Ale, na Boga! – zawołał gwałtownie hrabia Filip – pełno fałszów jawnych było na kartach; potrzeba z nich dzieje oczyścić!

– Byle nowych w ich miejscu nie stawić – odezwał się Wiktor. – Trafia się bowiem, że pracownik młody wistocie okazuje jak na dłoni, iż król jaki nie urodził się dnia 14-go, ale we dwa dni późniéj, iż bitwa sławna odbyła się wcześniéj o tydzień, niż dotąd sądzono, a zato postać historyczną, choćby Nerona lub Tyberyusza, dla oryginalności zmienia w bohatéra jasnego i Tacyta czyni umyślnym kłamcą.

– Tak – potwierdził hrabia August – postacie historyczne dziwnym ulegają losom. Niéma kogoby nie oskarżano i nie broniono, czegoby nie uniewinniano i niepotepiano zkolei Inkwizycya znalazła apologetów, świętych poczytywano za szalbierzy. Historya nie obroni się pono nigdy temu ciągłemu odświéżaniu i przetwarzaniu, pod pozorem szukania prawdy, wistocie zaś dla celów ubocznych, dla potrzeb chwilowych, a bardzo często przez miłość własną, która nicować każe, aby się ze sztuką popisać.

– Przecież ja wolę to, niżeli bałwochwalcze, nieruchome uwielbienie widm, które potworzyła na tle dziejowém imaginacya wieków, o krytyce niemających pojęcia – rzekł Filip.

– Pozwól jednak – dodał August – abyśmy my, biédni, zaślepieni, wsteczni, laudatores temporis acti, tym poobalanym ideałom przeszłości łzę uronili na pożegnanie. Zgoda na to, że one były utworami wyobraźni ojców, lecz to mi je czyni drogiemi. Naród każdy w historyą swoję wprawiał klejnoty, ideały, nadając im kształty, jakie w duszy piastował; malował swych bohatérów może nie takimi, jakimi byli, ale jakimi ich pragnął miéć i widziéć. Toć przecie stanowi świadectwo postulatów ducha narodowego, może dla nas droższych, niż prostowanie dat fałszywych i odgrzebywanie jakichś prawd maluczkich, z których nic wycisnąć niepodobna. Gdy wieki pracują na wyrzeźbienie posągu, gdy kują taką świątynię w skale i głazom nadają formy, które się w ich myślach zrodziły – mam za świętokradztwo niszczenie takiego dzieła, choćby dziś z niego szopy na siano zrobić nie można.

– Kochany hrabio – przerwał Filip szydersko – puściłeś się tak daleko, iż mi cię żal, bo zabłądzisz. Musielibyśmy więc siedziéć z założonemi rękami około przeszłości, dać jéj porastać mchami i nie śmielibyśmy jéj dotknąć? Toby nas doprowadziło do chińskiego zastoju.

– Czy wolisz, abyśmy burząc, doszli do egipskiego zapomnienia, które na ruinach pradziadowskich dzieł nie wié o nich i przypisuje je duchom? – rzekł August. – We wszystkiém potrzeba miary; ani chińskiego bałwochwalstwa, ani egipskiéj ślepoty… Czyśćcie posągi, ociérajcie mchy, nie burzcie tylko ich i nie wywracajcie… Szanujcie choć dzieła sztuki.

– A jeśli to są potworne bałwany? – spytał Filip.

– I w takim razie nawet należą, jako pomniki historyczne, do materyałów rozwoju pojęć narodu.

Mówiąc to, hr. August spojrzał na Wiktora, jak gdyby wyzwał go na pomoc sobie, a ten dodał natychmiast:

– We wszystkiém potrzeba miary, jak hrabia powiedział. To co za prawdę służyło obalić, nie będąc pewnym iż się w miejscu ruiny znajdzie co postawić, może doprowadzić do zniszczenia wszystkiego, do wygaszenia życia.

– Mówcie panowie co chcecie – rozśmiał się hrabia Filip. – Ja krytykę we wszystkiém, a w dziejach najwyżéj cenię. Ona trzebi i wymiata.

– Niszczy skutecznie – przerwał August – jest téż potrzebną w chwilach, gdy rozrost bywa zbyt bujny. Nie przeczę. Natura także płodzi krytyków, w postaci niedojrzanych grzybków i pleśni, napadających zawsze na zbytecznie, kosztem innych tworów, rozpładzające się istoty. Mamy tego przykład na Oidium Tuckeri, na chorobie kartofli. Prawa świata duchowego idą równolegle i analogicznie z prawami bytu materyalnego. Mówmy sobie na pociechę, że co jest konieczném, musi być na cóś potrzebném.

Księżna zlekka ziéwnęła. Postrzegłszy to, hrabia August się uśmiéchnął.

– Nie moja wina – rzekł półgłosem – iż księżna się nudzi. Hrabia Filip przyniósł dziś zarodek nudów tych z sobą.

Obwiniony, nie gniéwając się iż go oskarżono, skłonił głowę, jakby się przyznawał do grzéchu.

– Przepraszam, jeżeli mimowolnie zatrułem rozmowę – odezwał się. – Proszę mi naznaczyć pokutę; będę się starał ją spełnić.

– A, dobrze – wyrwała się Ahaswera – za pokutę powiédz nam pan jaką plotkę, któraby wszystkich zaciekawiła, poruszyła, a choćby rozśmiészyła.

– O! wszystkich to trudno – wtrąciła księżna Teresa. – Ja za siebie i za gospodynię ręczę, że nas dwóch plotka nie zabawi.

– Zatém – poprawiła się Ahaswera – skomponuj nam, hrabio, cóś takiego, coby choć kilka osób odżywiło, bośmy skostnieli od waszych mądrych rozpraw o duchu, materyi i krytyce.

Hrabia Filip udał zamyślenie głębokie, chociaż mu się usta nałogowo śmiały.

– Boję się – rzekł. – Gdybym zaczął komponować, a puścił cugle wyobraźni, mógłbym nie zachować téj miary, którą panowie zalecają.

– No, to ja pana hrabiego wyręczę plotką – odezwał się poeta.

Zdziwieni spojrzeli nań wszyscy, gdyż plotki nie wchodziły w atrybucye Emila Maryi.

– Przypadek zrządził – ciągnął daléj – żem dziś poszedł studyować obraz – rozumié się oczyma tylko – u Doriów. Ta mnie spotkała niespodzianka. Znalazłem artystkę, Polkę, nieznajomą i niezmiernie… zajmującą. Cóś tragicznego nosi wypiętnowaném na sobie…

– Zdaje mi się że wiem o kim chcesz pan mówić – przerwał Wiktor. – Jeśli to jest osoba, któréj się domyślam, wistocie niepodobna na nią spojrzeć bez obawy o jéj losy.

Hrabia Filip zmarszczył się, słuchając, i zwrócił do poety.

– Opisz-że nam pan tę tragiczną niewiastę.

Chciał to powiedziéć szydersko, lecz głos go zdradził; był zaniepokojony.

– Któż to jest? jak wygląda? – zaczęły śpiesznie dopytywać się księżna i Ahaswera. – Prosimy o szczegóły!

Wiktor zamilkł i wskazał na poetę, który rad z tego, mówił, głos podnosząc:

 

– Mogę państwu zdać tylko sprawę z własnego wrażenia. Jest to kobiéta, mogąca miéć lat powiedziałbym około trzydziestu, gdyby lata czytać się dawały tam, gdzie cierpienie je podwajało. Z twarzy jéj, z ruchów, z postawy widać, że ciężkie musiała przejść koleje i zawody. Niebrzydka, niepiękna, nie wiem… Twarz ma pełną charakteru, nachmurzoną, jak powiedziałem, tragiczną. Z ust jéj, przysiągłbym, niejeden jęk musiał wyleciéć, niejedno przekleństwo. Słusznego wzrostu, brunetka, oczy czarne, piorunujące. Cóś niezwykle oryginalnego i cóś straszliwie zbolałego.

– Jest to – dodał Wiktor – ktoś, co tu przybył dla studyów, zmuszony może im się poświęcić. Smutna jakaś historya! Odgadnąć można, iż sztuka dla niéj niedawno jeszcze musiała być zabawką, a dziś stała się powołaniem, w braku innego.

– Mówiłeś pan z nią? – zapytała księżna Wiktora.

– Kilka słów zaledwie – odpowiedział zapytany. – Byłem zmuszony przyjść jéj w pomoc, widząc że jest obcą i sama nie potrafi dać sobie rady. Nie zabiérałem właściwie znajomości, bo oddawszy posługę nic nie znaczącą, nie chciałem się narzucać, zwłaszcza gdym postrzegł, że jest drażliwa i nierada, aby się do niéj zbliżano.

– Bardzo słusznie, bardzo rozumnie – odezwała się śmiejąc Ahaswera – iż nie ufa ludziom, a szczególniéj artystom. A pan zupełnie na artystę wyglądasz.

– Na Cygana, niech księżna powié – rzekł, śmiejąc się, Wiktor. – Niestety! Proszę mi wierzyć, żem sobie nie nadał téj fizyognomii. Boleję nad tém, że mi ją narzuciła natura, i radbym zetrzéć to fałszywe piętno.

– Dlaczegóż fałszywe? – zawołała Ahaswera.

– Bo do imienia artysty nie mam prawa – rzekł Wiktor – a w charakterze jedną tylko niezmierną miłością niezależności zbliżam się do Cyganów.

Wczasie tego krótkiego epizodu, hrabia Filip, którego twarz nagle się zmieniła, pociągnął za rękaw poetę, dał mu znak i uprowadził do kąta, chociaż nie byli nigdy z sobą w bliższych stosunkach.

– Kochany poeto – odezwał się cicho – mam ważny powód, dla którego chciałbym wiedziéć koniecznie, jak wygląda ta niby artystka tragiczna. Nie chcę się o to dopytywać tego pana, którego znam mało… może będziesz łaskaw.

Emil Marya musiał być rad z tego, że hr. Filip go zapotrzebował, i rozpoczął opis twarzy, ubioru, wyrazu nieznajoméj – jaknajbardziéj szczegółowy. Filip, zmarszczony, słuchał z zajęciem wielkiém.

– Chcę być dokładnym – dokończył poeta. – Przypatrzyłem się téj twarzy, chcąc ją sobie narysować w albumie, mogę więc, jak w pasporcie, na końcu znak szczególny dodać, że na lewym policzku ma czarną plamkę.

Spojrzał na Filipa: stał niemy i jak osłupiały; dopiéro po chwilce, wracając do przytomności, podziękował zimno i poszedł zająć swe miejsce u stołu, nie mieszając się już wcale do rozmowy.

– Mów że nam pan co więcéj o téj artystce – wyzywała księżna Teresa Wiktora. – Jestem ciekawa, gdzie ją spotkać można.

– Sądzę że w galeryi, w któréj kopiuje – rzekł Wiktor zimno.

– Jest-że piękna wistocie? – dodała gospodyni.

Wiktor poruszył ramionami, a poeta pośpieszył z odpowiedzią:

– Piękną, w zwykłém znaczeniu tego wyrazu, nie jest wcale. Twarz niepospolita, rysy regularne, ale zmęczone i zwiędłe. Wypiętnowało się na nich cierpienie, a jednak czuć, że tam pozostała niewykwitła młodość, któraby za piérwszym słońca promieniem odżyła.

Ahaswera uderzyła poetę po ramieniu.

– Z wielkim zapałem mówisz pan o niéj i odczuwasz cudownie jéj dzieje. Miałżebyś być zakochanym?

– Niestety! – zawołał poeta – chociażbym chciał, nie mogę się zakochać.

– Dlaczego? – spytała księżna Teresa.

– Może dlatego, iż na dwie miłości jedno serce nie starczy!

Półżartem powiedział to Emil, a wyrazem twarzy zakłopotanym pobudził wszystkich do śmiéchu, nawet Ahaswerę. Tylko hr. Filip, oparty o poręcz jego krzesła, pozostał z twarzą znudzoną i kwaśną.

– Teorya fałszywa! – odezwał się hrabia August. – Wprawdzie powszechnie jest przyjętą, lecz warto żeby ją krytyka obaliła. Hrabio Filipie!

Zagadnięty tak, nie raczył odpowiedziéć; patrzył w ziemię.

Wszyscy uważali, iż nagle zaszła w nim jakaś zmiana, którą nie wiedziano czemu przypisać.

– Herezye! – zawołała Ahaswera – a głosi je, kto?… hrabia August! Ledwie uszom wierzę!

– Tak jest, śmiem twierdzić – dodał hrabia – że miłość czysta, niecielesna, duchowa, może się na kilka ideałów podzielić.

Ahaswera gorąco wystąpiła do walki.

– Dziękuję panu za taką miłość – poczęła – która w jednéj uwielbianéj istocie nie znajduje wszystkich możliwych doskonałości. To co hrabia tak niewłaściwie miłością nazywasz, już nią być nie może, bo ma w sobie robaka analizy: rozbiéra, sądzi, a miłość powinna być ślepą – szaloną, bezgraniczną! Pfe! pfe! – dokończyła – miłość pokrajana na kawałki…

– Les morceaux en sont bons! – Szepnął francuzkiém wyrażeniem Wiktor pocichu.

– Ja zaraz jutro – zwracając rozmowę, odezwała się księżna Ahaswera – lecę do Doriów i muszę widziéć tę… Nie wiész pan jak się zowie? – spytała Wiktora.

– Nie mogłem, anim chciał jéj pytać o to – rzekł zimno Wiktor.

– Ani czy jest panną, wdową, lub mężatką?

Wiktor odpowiedział milczeniem.

– Sądzę z tragicznego wyrazu twarzy – dodał Emil – iż wdową, albo… istotą opuszczoną być musi.

– Ale żeby się téż można nagle tak zająć niewiedziéć kim – z przekąsem rzekł hr. Filip. – Może jakaś awanturnica.

Surowy ten sąd zahuczano protestacyami; hrabia umilkł.

– Hrabia – śmiejąc się i zwracając ku niemu, dorzuciła Ahaswera – zamiast tak okrutnym być dla téj nieznajoméj, powinienbyś owszem starać się do niéj zbliżyć i bodaj zakochać. Nie takbyś się nudził w Rzymie.

– Księżnęby to bawiło, gdybym ja, zamiast czasem się nudzić trochę, męczył się i trapił? – odparł Filip.

– Nie wiem co hrabia woli.

– Ja bo nie nudzę się nigdy – rzekł kwaśno hrabia. – Niecierpliwię się tylko czasami, a to wcale coinnego.

– I tém niéma się co chwalić – szepnął August.

– Aby się nie nudzić, na to jest jeden sposób – odezwała się księżna Teresa. – Potrzeba koniecznie miéć cel jakiś w życiu. Jeżeli losy go nie nastręczają, człowiek sam stworzyć go sobie powinien.

– Tak jest – rzekł Wiktor. – Ażeby zaś oszczędzić sobie trudu nieustannego tworzenia małych celików, odrazu sobie założyć musi niedościgniony.

– Otóż to najtrudniejsze! – odparła księżna Teresa. – Czasem jednak małemi rzeczami bardzo szczęśliwym być można. Znałam biédnego starego kawalera, który był póty najnudniejszym i najbardziéj znudzonym z ludzi, póki nie zaczął zbiérać staréj porcelany. Filiżanki i talérzyki zapełniły mu pustkę życia.

– Słowo daję – wyrwał się hrabia Filip – jeżeli tak, to gotów jestem jutro rozpocząć kolekcyą korków od butelek.

– Wierz mi, hrabio, i korkiby cię uszczęśliwić mogły, gdybyś miał tylko cierpliwość i wytrwałość.

Śmiano się trochę z korków, a Filip zamilkł posępny. Hrabia August począł opowiadać historyjkę jakąś, na poparcie teoryi księżny.

Niektóre osoby wstawały od stołu; towarzystwo rozpraszać się zaczęło. Ahaswera słuchała swojego poety, który żywo, z zapałem prawił jéj coś, widocznie rozgorączkowany i natchniony.

Liza, wstając z innymi razem, znalazła się wypadkiem niedaleko Wiktora, w chwili gdy ten zapytywał pana Ferdynanda o freski, znajdujące się w drugim pokoju, bo nie widział ich jeszcze.

Mowa była o tych sławnych obrazach z historyi Józefa, które Overbeck, Schnorr, Veit, w piérwszych chwilach narodzin szkoły katolickiéj malarstwa, czerpać mającéj natchnienie w chrześciańskich tradycyach sztuki pierwotnéj, nakréślili na ścianach tego właśnie domu, naówczas zajmowanego przez p. Bartholdy.

– Jakto? – wmieszała się gospodyni, podchodząc ku nim – pan nie oglądałeś jeszcze tych pięknych obrazów, dla których tu ciągle, codzień przychodzą mnie nudzić Anglicy? Pójdź-że pan, ja mu je pokażę sama.

Złożyło się właśnie w téj saméj chwili tak szczęśliwie, czy tak niefortunnie, że pana Ferdynanda księżna do siebie zawołała, a pani Liza sama już musiała gościowi towarzyszyć do drugiego pokoju, co ją troszeczkę zmieszało.

Zatrzymała się, zamyśliła.

– Wiész pan co? – rzekła, gdy już miała się ku drzwiom skierować. – Oglądać te freski po nocy, przy świetle niedostateczném, to znaczy pozbawiać się dobrowolnie całego wrażenia, jakie one uczynić mogą. Piérwsze wejrzenie na dzieło sztuki powinno być obrachowaném, bo ono często szkodzi i zostawia po sobie w umyśle wrażenie niezatarte. Wprawdzie mógłbyś je pan potém widziéć we dnie, ale toby już nie było toż samo…

Wiktor wstrzymał się i cofnął od progu.

– Masz pani wielką słuszność – rzekł – uwaga jest niezmiernie trafna. Piérwsze wrażenie pozostaje niezatartém. Nie chcę dziś widziéć fresków, a poproszę p. Ferdynanda, aby mi je którego innego dnia, nie trudząc pani, pokazał.

Pani Liza teraz osobliwszym sposobem usposobioną była dla człowieka, który niedawno taką w niéj obudzał trwogę.

– Przyjdź pan jutro na obiad do nas – odezwała się śmiało. – Jadamy wcześnie, o trzeciéj, a freski o téj porze najlepiéj oglądać.

Wiktor, tą uprzejmością zdziwiony, nie umiejąc nawet dziękować, skłonił się tylko.

Zaproszenie wyrzeczone było półgłosem, nieśmiało, pocichu, jak gdyby pani Liza nie życzyła sobie, by je reszta gości słyszała.

Wrócono natychmiast do towarzystwa.

Hrabia Filip, zawsze zapamiętale zakochany w gospodyni, dojrzał zdaleka tę króciuchną poufną rozmowę i jeszcze się okrutniéj zasępił.

Wiktor, idąc obok niéj, miał czas, nim się połączyli z resztą gości, dodać jeszcze:

– Mimowolnie to, co pani tak trafnie powiedziałaś o obrazach, zastosowuję w myśli do ludzi, i przypominam sobie, jak piérwsze wrażenie, które musiałem zrobić w domu pani, mogło mi wiele zaszkodzić.

Liza uśmiéchnęła się.

– Z ludźmi – rzekła – dzieje się wcale inaczéj; piérwsze wrażenia zaciérają się łatwiéj, a często wywołują nawet zupełnie przeciwne. Człowiek jest w sobie tak rozmaity, iż w różnych chwilach bywa do siebie niepodobny.

Hrabia Filip zbliżył się właśnie do powracającéj pani; Wiktora zagadnęła księżna i odciągnęła ku sobie.

– Artysta czy dyletant, Cygan czy baron incognito – odezwał się Filip z przekąsem do gospodyni – ten pan Wiktor ma osobliwe szczęście. Piérwszego dnia, gdy się tu ukazał, zrobił wrażenie przerażające; a dziś zdaje się en train zostania ulubieńcem księżny Teresy i pani.

Liza ruszyła ramionami.

– Czy hrabia znajdujesz, żeśmy dla niego niedosyć niegrzeczne? – spytała.

– Notuję fakt, iż ma szczęście obie panie zajmować – tłumaczył się hrabia. – Niewszystkich jest to udziałem. Ja mu zazdroszczę!

Śmiéchem wesołym, choć nieco przymuszonym, odpowiedziała mu gospodyni. Musiał on na nim przykre uczynić wrażenie, bo zaciął usta i ustąpił.

Nie mając na kim pomścić się za własny zły humor, Filip, dostrzegłszy że Ahaswera zajęta była bardzo żywą rozmową ze swoim poetą, umyślnie zbliżył się ku osamotnionéj parze, aby przerwać tête à tête, i przemówił szydersko:

– Nie przeszkadzam?

– Przyznaj się – zawołała, podnosząc się księżna – że radbyś przeszkodzić. Miałbyś w tém prawdziwą przyjemność. Nieprawdaż? Otóż na nieszczęście nie przeszkodziłeś, bośmy grzészyli obmową i wyratowałeś nas od potępienia.

– A kogożeście państwo obmawiali? – zapytał hrabia.

– Pewnego nieszczęśliwego człowieka, który nadaremnie wzdycha do bóstwa, a ono nie chce go ani słyszéć, ani rozumiéć.

Hrabia Filip próbował się uśmiéchać.

– Gdyby zakochani rad słuchali – dokończyła Ahaswera – powiedziałabym mu, ażeby gdzieindziéj zaniósł westchnienia swoje… bo szkoda szafować niemi nadaremnie. Są-to przecie drogie wyziewy duszy!

– Westchnienia, które księżna tak poetycznie nazwałaś – odparł hrabia poważniéj niż zwykle – rodzą się w pewnych dobach życia, czy jest czego wzdychać, czy nie. Cóż zrobić z niemi? trzeba je wyszafować bez skutku, aby piersiom ulżyć!

Rozśmiała się z téj teoryi księżna i zaczęła wybiérać do domu; poeta servente szukał już chustki i kapelusza swéj pani, kazała mu bowiem odprowadzić się, co Emila widocznie wprawiało w dumę.

– Patrzaj-że – szepnął na ucho hr. Augustowi Filip – Ahaswera nie na żarty przywłaszczyła sobie wieszcza i geniusz wprzęgła do swego rydwanu. Gotowa go pociągnąć do Biarritz. Żalby mi było biédaka, bo choćby zawiozła z sobą, któż ręczy, czy go gdzie na drodze, znudziwszy się pieśnią, nie porzuci.

Hr. August pośpieszał, pożegnawszy się, ku drzwiom, aby się pozbyć towarzysza, który go jednak dogonił na schodach i razem z nim, bawiąc go rozmową, mniéj jednak zabawną niż zwykle, powrócił do hotelu.

Gdy się znalazł sam w swém mieszkaniu, hr. Filip rzucił kapelusz w kąt i krzyknął:

 

– Tego mi tylko brakło!

Padł w fotel, sparł się na ręku i, zadumany, przetrwał tak do późnéj nocy.

Stara Anunziata, przygarbiona, pomarszczona, łysa, siwa, kaszląca, ale zawsze uśmiéchnięta, tego dnia przeszła już razy kilka z miotełką i szczotką w rękach po pokoikach, zajmowanych przez Wiktora.

Za każdym razem spoglądała zukosa na stojącego przed oknem, przez które nic widać nie było, lokatora swojego i zdawała się zaciekawiona nim jak zagadką, chociaż znała go już oddawna. Wiktor stał tak jakoś zadumany i zatopiony w sobie, iż nawet szłapania staruszki nie słyszał.

Był nawpół ubrany, a rozłożone przed nim suknie okazywały, że miał wkrótce dokończyć tego rozpoczętego dzieła, które mu myśli natrętne przerwały.

Z oczyma wlepionemi w odrapany mar przeciwległy, na którym z okien drugiego piętra wywieszona drapowała się świéżo uprana bielizna ledwie majacząca przez zabrukane szyby, z brwią ściągniętą, z ustami zakąszonemi, stał już tak dobry kwadrans, a Anunziata, do któréj nie przemówił nawet, ani się ku niéj odwrócił, dreptała niespokojnie, widząc go tak zamyślonym.

To mu się rzadko trafiało.

Włoskie sługi, choć jak wszyscy śmiertelni, lubią denari, mają to do siebie, że się jakoś, w stosunkowo nawet krótkim czasie, przywiązują do swych panów. Przetrwało to snadź tradycyjnie z tych czasów, gdy rzymscy patrycyusze domową swą czeladź zwali familią i gdy niewolnicy nawet i wyzwoleńcy, w dobrych i złych losach rodzin do których należeli, mieli udział wielki. Włoski sługa niema zbytniéj uniżoności dla pana, ale z nim wchodzi prędko w rodzaj poufałości, która przybiéra formy serdeczne.

Taką była i stara Anunziata, prosta babusia, którą Wiktor tak obchodził, jakgdyby był syném jéj, lub wnukiem. Widziała go w jakiémś nadzwyczajném usposobieniu, smutniejszym niż zwykle, pogrążonym w sobie – niepokoiło ją to i budziło obawę.

Potrzebowała odkryć tę tajemnicę. Zwykle widywała swojego lokatora tak zawsze jednakim i spokojnym, iż stan ten wyjątkowy dla niéj zwiastował jakiś wypadek, o którym dowiedziéć się chciała.

– Co to mu jest? – szeptała, przechadzając się z narzędziami do oczyszczania, których jéj właśnie w tym pokoju używać nie było wolno… Czyby się czuł chory?

Staruszka odchrząknęła raz i drugi, ale Wiktor nie spojrzał na nią. Nareszcie zniecierpliwiona przyszła doń powoli i zlekka pociągnęła go za rękaw, twarz nastroiwszy do zwykłego dobrodusznego uśmiéchu.

Wiktor zwolna odwrócił się ku niéj.

– Czego chcesz, moja stara? – spytał łagodnie, jakby przebudzony ze snu.

– E! e! nic nie chcę! – rzekła zcicha – tylko radabym wiedziéć, co wam jest? Stoicie już może z pół godziny, patrząc na ten mur brzydki. Cóżeście tam zobaczyli?

– Muru nawet nie widziałem – odparł Wiktor, siadając w krześle.

– A o czémżeście myśleli?

– O czém człowiek myśléć może, starzejąc? – zapytał Wiktor.

Stara, niezwykłém pytaniem zagadnięta, twarz oparła na ręku i poczęła także rozmyślać nad odpowiedzią. Milczała chwilę, westchnęła i ręką rzuciwszy, dała znak, że nie wié co ma odpowiedziéć na to.

Wiktor siedział znów zadumany. Staruszka nie odchodziła.

– Powiédz ty mi – odezwał się po długim przestanku – gdyby ci nanowo żyć kazano i rozpocząć coś już przebyła, czybyś życie ofiarowane przyjęła?

Anunziata wsłuchała się i mruknęła, aby jéj powtórzył pytanie, którego dobrze nie zrozumiała. Zmarszczyła siwe brwi gęste. Nierychło się mogła zebrać na słowa; badała duszę własną. Zwolna zaczęła potrząsać głową; widać było niepewność i walkę; wostatku rękę odjęła od twarzy i zawołała krzykliwie:

– No! no! Grazie tante! (Nie! nie! Bardzo dziękuję). Jednego życia dosyć. Basta!

Wiktor się uśmiéchnął.

– Otóż wiész już – odezwał się – nad czém ja dumałem, stojąc tak długo; nad tém, że życia skończonego drugi raz rozpoczynać niewarto, kiedy się wié że, bądźcobądź, ono się łzami skończyć musi.

Anunziata ciekawie popatrzyła na mówiącego, postała jeszcze chwilę nad nim, spoglądając z politowaniem, i powlokła się nazad, niby pyły zmiatając po drodze.

Do drzwi dzwoniono właśnie, a na progu ukazał się pełen życia, wesoły, rozpromieniony pan Ferdynand. Ten był jeszcze w owym okresie młodości, w którym przy jego temperamencie ciężaru życia wcale się nie czuje. Uśmiécha się wszystko, a jedna pogardliwie odpychająca Pepita łatwo nazajutrz inną uśmiéchającą się twarzyczką zastąpioną być może.

Ferdynand wchodził z piosenką na ustach, pozdrawiając uprzejmie staruszkę, która pięknéj jego młodości rada była i witała go wesoło.

Był on jednym z tych ludzi, nawykłych spijać z życia śmietankę, broniących się mężnie wszystkiemu, co zaćmić może jasne słońce dni wesołych. Potrzebował być szczęśliwym koniecznie, bo nieszczęścia znieść nie miał siły. Zagrożony wyjazdem z Rzymu, gdzie sobie różne piękne pozasnuwał marzenia, na tle włoskiego krajobrazu, pan Ferdynand lżéj teraz oddychał, bo pani Liza myśl swą zmieniła, lub odkładała przynajmniéj. Zdawało mu się iż to winien był jéj fantazyi (tak ją nazywał) dla Wiktora; zatém chciał ją bardzo zbliżyć do niego.

– Niechby się sobie biédna kobiécina rozerwała – mówił w duchu. – Jest tak stateczna, poważna, surowa, że się o nią wcale obawiać nie potrzebuję, a radbym żeby ją co zabawić i zająć trochę mogło. Wiktor zdaje mi się téż bardzo przyzwoitym i niepłochym człowiekiem. Liza powtarza ciągle że za mąż iść nie myśli; lecz żeby dlatego miała się stosunków z ludźmi wyrzekać....

Domyślając się i utwierdzając coraz w tém przekonaniu, że Wiktor siostrę zajmował, że obudzał w niéj ciekawość, Ferdynand, przez miłość dla niéj, chciał pośrednictwem swém bliższe stosunki ułatwić. Trochę się więc natrętnie narzucał Wiktorowi.

Wczorajsze zaproszenie na obiad ostatecznie rozwiązywało wątpliwości. Pani Liza wyrwała się z niém pod wpływem jakiegoś chwilowego natchnienia, któremu się oprzéć nie umiała.

Wkrótce potém pożałowała tego, gryzła się, wyrzucała to sobie, czuła się skompromitowaną; niepokój nią owładnął. Brat wszystko to ukradkiem zauważył i męzkie wnioski robił z tego stanu duszy.

– Fantazya kobiéca – mówił sobie – przejdzie to. A czemużby sobie nie miała jéj pozwolić?

Obawiając się, aby Wiktor albo się nie spóźnił, lub nie wymówił, bo wiedział jak był dziki, Ferdynand postanowił sam zajść po niego i dla większéj pewności zabrać go z sobą.

Serdecznie rad był siostrze służyć.

Biédna pani Liza, popełniwszy to zaproszenie, którego się późniéj zawstydziła, była zmuszoną poniekąd brata wciągnąć w swą sprawę i poczęści wtajemniczyć. Obawiając się, aby o tym obiedzie nie wygadał się przed kim, przyznała mu się, że była zmuszoną zaprosić, że to ją kłopotało bardzo, bo ludzie gotowi to byli po swojemu zaraz niegodziwie tłumaczyć. Prosiła go, aby na siebie wziął całą winę, a najlepiéj nikomu o tém nie wspominał.

Ferdynand, zaszczycony tém zaufaniem, które go rzadko spotykało, bo siostra słabość jego znała, bardzo był z całego obrotu sprawy i składu tych okoliczności szczęśliwy. Przecież mógł się jéj przydać na coś. W takiém usposobieniu różowém zjawił się w progu, poczynając bardzo złą, forestyerską włoszczyzną, pocieszną rozmowę ze starą Anunziatą.

Usłyszawszy głos jego, znajomy dobrze, Wiktor conajprędzéj dokończył ubrania.

Gdy Ferdynand wszedł do pokoju, znalazł go już prawie do wyjścia gotowym.

– Ponieważ mi bardzo szło o to, abyś szanowny pan nam nie skrewił, a lękałem się roztargnienia, zapomnienia, przeszkody jakiéjś, stawiam się więc sam, żeby go zabrać z sobą. Będziemy mieli czas przed obiadem dobrze się freskom przypatrzyć. Mówią że są tego warte. Ja, przyznaję się, nic w nich tak osobliwego nie widzę; kolory mi się wydają szare, wszystko jakieś smutne; lecz inni się nad niemi unoszą.

Wiktor prosił siąść i spocząć trochę, dzień bowiem, choć po burzy, znowu był parny, a przechadzka w téj godzinie nużąca.

– Ja już dziś zbiegałem się dobrze – wesoło odezwał się młodzieniec. – Ale, ale: wiész pan że i ja zostałem zaintrygowany tą artystką, o któréj wczoraj mówiono. Poleciałem jéj szukać do Doriów.

Wiktor się uśmiéchnął.

– I cóż? – zapytał.