Free

Brühl, tom pierwszy

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– My tego, mój Ojcze, mówić sobie nie potrzebujemy – odezwał się gość – odkryjcie mi plany swoje.

– Postępować musimy ostrożnie – począł Guarini – nie gorszcie się nami; nieraz wam to przyjdzie westchnąć nad przewrotnością naszą, ale ze słabemi ludźmi jakże iść nie wiodąc ich na pasku ich własnych namiętności…

Królewiczowéj jesteśmy pewni, ją osłonić i jéj wpływ umocnić, gdyby było podobna, to pierwsze zadanie. Ale najświętobliwsza ta pani jest – przebaczcie mi Ojcze – najnieznośniejsza w pożyciu, a król potrzebuje rozrywki, i bez niéj nie wyżyje. Jeśli my mu jéj nie damy, chwyci najzakazańszą, gotów…

Nie dokończył O. Guarini, a po chwili mówił daléj:

– Sułkowski nikogo słuchać nie będzie, poświęci wszystko sobie, aby króla utrzymać pod panowaniem swém: da mu co zechce. My nigdy pewni jego być nie możemy: musimy go obalić.

– Jakim sposobem?

– Przyjdziemy do tego: narzędzie wyborne dała nam Opatrzność.

Mamy człowieka.

Tym jest Brühl.

– Protestant? – podchwycił gość.

– W Saksonii i jawnie będzie nim, w Polsce i w domu jest katolikiem. Musimy na to dozwolić, wiécie co powiada Maldonatus nasz: Quando vobis dissimulam tibus religio vera aliquod detrimentum acceptura sit, aut aliqua religio falsa corfirmaretur. Alias illam dissimulare licet, aliqua edusa legitima interveniente20.

Brühl będzie a raczéj jest katolikiem. Damy mu żonę katoliczkę, którą miéć będzie z ręki królewiczowéj i naszéj; pomożemy mu do obalenia Sułkowskiego: z nim jesteśmy tu panami.

Nikt nas nie posądzi o udział w téj sprawie, bo jawnie za protestantem nie moglibyśmy obstawać, przeciwko katolikowi.

– Lecz jesteścież go pewni?

O. Guarini się uśmiechnął.

– Będzie w mocy naszéj, zależnym od nas; gdyby pomyślał o zdradzie, padnie jutro: na to aż nadto mamy środków.

– Plan jest wyborny, nie przeczę – po chwili namysłu przemówił nieznajomy – ale wykonanie jego zdaje mi się wątpliwém.

– Z dziś na jutro niemożliwémby było – rzekł O. Guarini – rok, może dwa, może więcéj pracować będziemy musieli, poruszyć wszystkie sprężyny; ale zwycięztwo tak pewne, przy łasce Bożéj, jak tylko w ludzkich sprawach rachuba pewną być może.

– Opieracie wszystko na charakterze Kurfirsta?

– Tak jest – odpowiedział Guarini – ale ja z nim, przy nim, mogę rzec w nim, jako spowiednik jestem od lat wielu; znam go jak dziecię, którebym wykołysał na rękach.

– Królewiczowa? – spytał gość.

– Święta i zacna niewiasta, lecz Bóg nie dał jéj nic niewieściego i uroku żadnego, władzy żadnéj. Dla takiego pana ona nie starczy.

– Na Boga! przecież nie dopuścicie aby po ojcowsku szalał i siał zgorszenie, i puścił się na rozkiełznaną rozpustę.

– My nie potrzebujemy go wstrzymywać nawet – rzekł Guarini – jego natura powściągnie go od jawnego zgorszenia, ale nie od okiełznania namiętności. Będą one skryte, nałogowe, niewidoczne, a uparte. Musimy wiele znieść i na wiele zamknąć oczy, aby go przy wierze utrzymać.

Przybyły ręce złożył i głową poruszał smutnie.

– O! biadaż tym, co dla świętéj sprawy w kale pracować muszą? I jak się tu nie zwalać? i jak czystym pozostać?

– Kogoś potrzeba przecież coby był kozłem ofiarnym, jak ja nieszczęśliwy westchnął żartobliwą minę przybierając Guarini. Zazdroszczą mi ludzie…

– Nie ja – odparł kłaniając się, gość. – a! nie ja…

– Plany więc nasze? – spytał Ojciec.

– Pójdą pod rozpatrzenie rady – odparł przybyły – nie przestawajcie działać, nie wstrzymujcie wykonania. Damy znać cóś najbliższego!

– Brühl utrzyma się. Królewicz płacząc to przysiągł żonie, to była wola ojca jego. Sułkowski będzie pozornym władzcą, ów istotnym, a potém…

– Sądzicie że go obalić potraficie? – spytał gość.

– Jesteśmy tego pewni, działamy wszyscy przeciwko człowiekowi, który niema nawet przeczucia, nawet idei niebezpieczeństwa, a ambicya Brühla jest dla nas najskuteczniejszém narzędziem.

– A ten człowiek? – spytał nieznajomy.

– Jest to szatan w ludzkiém ciele, ale szatan, który krzyżem leżąc się modli, a jutro nieprzyjaciela zgniecie jak muchę, i nie będzie miał zgryzoty najmniejszéj.

Przy tém słodki, miły i ujmujący do najwyższego stopnia.

Zamilkli, przybyły gość zasunął się w głąb kanapy i zadumał.

– Mogę wam czém służyć? – zapytał O. Guarini.

Pytanie to przeszło nie dosłyszane, tak ten do którego się zwracał zatopionym był w myślach.

– Jakże idzie z nawracaniem? – zapytał po milczeniu, które O. Guarini uszanował.

– Z nawracaniem? tu? w samém gnieździe herezyi – rzekł Ojciec – tu, gdzie katolicka kaplica dzwonami odezwać się nie może, gdzie protestantyzm panuje, wre i pożera jak rdza? Postępy są małe, a dusze które nasze sieci rybacze wyciągają na brzeg, nie wiele przez się warte. Potomstwo ich opłaci chyba trud apostolski. Do innych herezyi nowa nam jeszcze przybywa, z którą walka będzie trudniejszą niż ze wszystkiemi innemi.

– Cóż to jest znowu?

– Jak wszystkie herezye nie nowa, ale ten co apostołuje, człek możny, człek dobréj wiary, natchniony, wyegzaltowany, ofiarny. Nie z dogmatem walczyć mamy, bo u niego dogmat podrzędną sprawą, ale z nową społecznością jaką chce zbudować. Fałsz przybiera tu blask i jasność prawdy. W lasach, w dali od miasta, na wykarczowanych nowinach, gmina Braci Morawskich, coś nakształt zakonu, ścisłą regułą objętego, już się stworzyła i żyje.

– Cóż to jest? mówcie – z zajęciem podchwycił gość – nie słyszałem nic.

– Dziwny zagorzalec, reformator nie wiary ale społeczeństwa i życia, w imie Zbawiciela i miłości Jego, tworzy świat nowy. Królem téj rzeczypospolitéj Chrystus. Osobno rozdzielone, ale w jedném miejscu, żyją chóry niewiast, chóry dziewic, chóry mężczyzn, chóry dzieci. Łączy ich tylko nabożeństwo wspólne i agapy skromne, wieczerze ubłogosławione modlitwą. Możny pan hrabia Zinzendorf, nadał gminie grunta i sam jest jéj kapłanem i kaznodzieją. Praca i modlitwa, ścisła karność i miłość braterska, są prawidłami życia nowéj Braci Morawskiéj, a raczéj Herrnhutów.

Gość słuchał z natężoną uwagą.

– I dopuściliście aby się to gniazdo herezyi niebezpiecznéj rozsiadło tu, gdzie już ona panuje?

– Starałem się przeszkodzić, dotąd napróżno – rzekł Guarini – zjeżdżały komissye, były badania: Zinzendorf będzie wygnanym…

– Ale tam dziać się muszą szkarady? – odparł gość.

– Najściślejsze badanie nic nie wykryło zdrożnego. Ludzie różnych nawet wyznań, związani w jedną tę dziwną społeczność, która ma majętność wspólną, w któréj nie ma ubogich, w któréj sierot nie ma, gdzie jest jedna rodzina pod jednym ojcem Chrystusem…

Wykrzyk podziwu i oburzenia wyrwał się z piersi słuchającego.

– Horrendum! – zawołał – a małżeństwa…

– Jak najostrzéj zachowywane, lecz przy ich wierze w bezpośredni rząd Zbawiciela i natchnienie Jego, wiecie jak się one zawiązują?

Młodzieńcy ciągną losem małżonki, a stadła są przykładne.

– Cóż to za dziwne prawicie mi rzeczy; lecz to są zdala pochwycone wieści, to niemożliwe…

– Sam tam byłem – odparł Guarini – sam patrzałem na idące modlić się chóry, na dziewice z ponsowemi wstążkami, na zamężne w niebieskich, na wdowy w białych.

Gość westchnął. – Spodziewam się że nie ścierpicie, aby się to pod bokiem waszym rozrastało.

– Musimy im odciąć głowę – szepnął Guarini – Zinzendorf zostanie wygnanym, gmina się rozpierzchnie.

– Najlepiéjbyście uczynili, nasadzając przeciwko nim duchowieństwo luterskie.

– Ono w tém nic zdrożnego widziéć nie chce.

– A Zinzendorf, zetknęliście się z nim?

– Tak jest i nieraz, bo nie unika ani katolików, ani duchownych; owszem, rad dysputować, tylko nie o teologii, ale o pierwszych chrześcianach, ich żywocie i miłości Zbawiciela, jako osi, na któréj świat się chrześciański obracać powinien.

Mówili jeszcze, gdy staruszek przez półotwarte drzwi począł ręką domagać się, aby O. Guarini wyszedł. Ten pośpieszył do sieni, poprosiwszy wejrzeniem gościa o pozwolenie.

W sieniach stał kamerdyner królewski. Królewicz wzywał do siebie spowiednika swojego.

Trzeba więc było pożegnać gościa, któremu podano światło, papier i co było potrzeba do pisania i rozgospodarował się tu jak we własnym domu. Tymczasem Padre Guarini wkładał suknię swą czarną i pożegnawszy nieznajomego, szybko już poprzedzany przez kamerdynera, śpieszył do królewicza.

W téj saméj salce w któréj go wiadomość o śmierci ojca zastała, siedział Fryderyk w krześle z nieodstępną fajką, z głową spuszczoną i tak milczący jak zwykle. Pomarszczone czoło tylko świadczyło, że umysł pracować musiał.

Gdy O. Guarini wszedł, królewicz podniósł się szybko; ale jezuita go uprzedził i zlekka na krześle przytrzymał, całując jego rękę. W pewném oddaleniu stał Sułkowski, który na chwilę nie odstępował pana swojego. Twarz jego promieniała tryumfem i niecierpliwością drgała, ale się nastrajał do obowiązkowéj żałoby.

O. Guarini daleko więcéj było wolno, pomimo urzędowego smutku, wiedział iż trocha roztargnienia będzie pożądaną; przybrał więc minę niemal wesołą i przysiadł na nizkim tabureciku przy królewiczu, patrząc mu w oczy, mówił po włosku i z żywością Włocha.

– Pomodlić się trzeba za naszego wielkiego zmarłego, ale zagryzać się tém co jest losem nieuchronnym wszystkich śmiertelnych, co naturalne i konieczne, nie godzi się. Zbyt natężony smutek zdrowiu szkodzi, a W. K. Mość i czasu nie masz. Trzeba panować, rządzić, a dla nas się zdrowo i czerstwo i wesoło chować.

 

Królewicz się napół uśmiechnął i głową pokiwał.

– Widziałem w przedpokoju Frosch’a (był to nadworny błazen królewicza), ten teraz jakby go kto w occie namoczył, skulony płacze że się śmiać nie może i że ze Storchem (drugi trefniś) figlów mu płatać nie wolno. Jeden w jednym, drugi w przeciwnym kącie, patrzą na siebie i języki sobie tylko pokazują.

– A to musi być pocieszne! – szepnął królewicz – ale mnie tego widziéć niewypada; nawet jutro przy obiedzie; nie, niewypada: żałoba!

Guarini zmilczał.

– Frosch jest bardzo pocieszny, ja go lubię – odezwał się królewicz i spojrzał na Sułkowskiego, który się przechadzał pocichu. Padre usiłował coś z twarzy odgadnąć, ale oprócz dumy i zadowolenia w Sułkowskim nic nie dostrzegł. Królewicz wskazał na niego palcem Guariniemu i krótko szepnął:

– Dobry przyjaciel… w nim nadzieja… gdyby nie on, nie byłoby spokoju.

Ksiądz głową tylko skłonił potakując.

Wtem Sułkowski, który wiedział jak królewiczowi długa rozmowa była uciążliwą, przystąpił do Guariniego:

– Pana naszego niczém rozerwać – rzekł – a tu trosk tyle…

– Ja sądzę – ozwał się jezuita – że przy waszéj chętnéj pomocy, wszystko się ułatwi.

– Tu, w Saxonii zapewne – odparł Sułkowski, na którego królewicz patrzał i dawał znaki zgody – tu w Saxonii, ale w Polsce…

– Świętéj pamięci król zostawił tam przyjaciół i sługi wierne. Ks. biskup Lipski. Cóż mówi Brühl? – zapytał Guarini…

Królewicz spojrzał na Sułkowskiego, jakby mu wzrokiem dawał pełnomocnictwo do opowiadania. Sułkowski na wspomnienie Brühla, chwilkę się krótką zawahał, lecz natychmiast dodał:

– I Brühl i listy z Polski świadczą, że nasi adherenci wiernie i gorliwie około elekcyi pracować będą. Ale któż wié czy nam w drogę nie wejdzie Leszczyński, pomoc Francyi, intrygi? Na to potrzeba pieniędzy.

Królewicz uderzył zlekka po ręku Sułkowskiego.

– To Brühl musi dostarczyć: on do tego jedyny.

Sułkowski zamilkł.

– Będziemy się o nie wszyscy starali, a królewską koronę włożyć musimy na skronie pana naszego…

– I Józefiny – dodał Fryderyk prędko. Józefinie się to należy. Ona nie może kurfirstową pozostać.

Oba przytomni milcząco skłonili głowy, królewicz zadumany fajkę palił. Zdawało się że daléj mówić będzie w tym przedmiocie, gdy pochyliwszy się do ucha O. Guariniemu, szepnął:

– Frosch w kątku na pokucie musi być paradny? Mówicie że oni sobie języki pokazywali!

– Albo sobie albo mnie, ale to pewna, że dwa czerwone jęzory ich widziałem.

Zapomniawszy się królewicz głośno się rozśmiał, rękę do ust przyłożył i zawstydzony zamilkł nagle. Sułkowski stał zamyślony i nieco zgorszony spojrzał na księdza.

Upłynął moment jakiś, gdy Fryderyk pochylił się znowu do ucha Ojca, zasłaniając ręką.

– Widzieliście Faustynę? – zapytał.

– Nie – rzekł Guarini.

– A? nie? dlaczego? powiedzcie jéj, zapewnijcie ją, niech tylko głos szanuje. Ja ją szacuję wysoko, wysoko. E una diva! głos anielski; żadna jéj niezrówna. Jak mi będzie tęskno za jéj głosem; ale musi teraz śpiewać w kościele: niech ją choć tam usłyszę.

Sułkowskiemu ten szept był jakoś nie miły; odszedł kroków kilka na bok, lecz się wprędce wrócił, stając z nowu przed królewiczem. Fryderyk wskazał na niego księdzu.

– On będzie pierwszym moim ministrem… prawa ręka moja.

Guarini cicho uderzył w dłonie.

– Z rozkoszą tę wiadomość szczęśliwą przyjmuję – zawołał – bogdaj doczekała tego Saxonia, aby w niéj tacy ludzie jak hrabia i tacy katolicy wszyscy stali na czele rządu.

Królewicz się obejrzał.

– Jeśli mu nie dadzą moje Sasy – jako katolikowi ministrować – znajdę na to sposób: poczciwy Brühl zrobi, co mu każę…

– Nie ujmuję bynajmniéj Brühlowi – odpowiedział Guarini – ale to zapamiętały heretyk.

Na to królewicz jedném tylko, ee! odpowiedział i ręką w powietrzu zamachnął – ee!!

Sułkowski niedowierzająco spojrzał na Guariniego, który postawę ułożył skromną i spokojną.

Wśród téj rozmowy oznajmiono Moszyńskiego, którego król wpuścić kazał. Wszedł pan podskarbi i zbliżył się do ręki królewskiéj. Cały był ubrany żałobno, smutek téż miał na twarzy.

– Chciałem pożegnać W. Królewiczowską Mość – odezwał się – jadę natychmiast do Warszawy: sprawy elekcyi przyszłéj zasypiać nie można.

– A jedź, jedź, owszém – rzekł wzdychając królewicz – chociaż Brühl mi ręczy…

– Brühl ani Polski ani Polaków nie zna – żywo odezwał się podskarbi – to nasza sprawa i nasza rzecz.

Nagle jakby sobie co przypomniał, Fryderyk wstał bardzo ożywiony.

– A! dobrze, jedziecie do Warszawy: zmiłuj się, te gończe psy które w Wilanowie zostały… Ja je chcę miéć! każcie mi je przywieźć pocztą. Nie znam psów lepszych nad te. Wiecie…

– Wiem, czarne – rzekł Moszyński.

– Jupiter, Dyana, Merkury, Pijawka – począł liczyć królewicz. Co się stanie z myślistwem! dojrzyjcie proszę, żeby to całe wróciło.

– Ja sądzę że trzebaby to tam zostawić – odezwał się podskarbi – gdy królewicz jako król tam powróci…

– Mój drogi i z pałacu saskiego w bawełnę mi ją obwiń, Magdalenę, a przywieź. Nuż jéj się tam co stanie. To dzieło nieoszacowane.

Moszyński się kłaniał.

– Może jeszcze są jakie rozkazy? – zapytał.

– Kłaniaj się Muszkieterom: ojciec mój tak ich lubił. Westchnął.

Pamięć ojca chmurą osłoniła znowu czoło, królewicz usiadł. Sułkowski pilny o to, aby mu nie zbywało na tém co lubił, poszedł skinąć na Czybukczego kamerdynera, który fajkę nową podał i fidibus zapalony. Królewicz pochwycił chciwie w usta tę pocieszycielkę i żwawo pykając dym puszczać począł.

Milczenie panowało w salce.

O. Guarini przypatrywał się bacznie Fryderykowi. Moszyński zdawał się czekać, ale napróżno; fajka i zaduma tak zajęły dostojnego pana, że o nim i o wszystkich zapomniał. Niekiedy tylko dym puszczał silniéj i wzdychał.

Naostatek podskarbi zbliżył się ku ręce pańskiéj i pożegnał. Fryderyk z powagą i przyjacielskim wyrazem z nim się rozstał, ale więcéj wzrokiem niż mową go żegnał…

Sułkowski przeprowadzał go do przedpokoju, zostali więc sami z ojcem Guarinim. Zaledwie drzwi się zamknęły, gdy królewicz zwrócił się do siedzącego Ojca.

– To jeszcze nic – szepnął – jak oni sobie pokazują języki; ale gdy się zaczną bić, gdy Frosch pocznie łajać Storcha, a ten go kopać, a wpadną pod stół i zwiną się w kłębek, a to ci powiadam umierać trzeba ze śmiechu.

Guarini zdawał się zupełnie podzielać przekonanie królewicza o niezmiernéj komiczności opisanéj sceny i sam zrobił minę tak pocieszną, tak wesołą, iż biédny osierocony syn znowu zapomniał trochę o swéj żałobie.

– Nie, jutro do stołu puszczać ich nie można, ale późniéj! – rzekł cicho – później, byle tylko tych doskonałych figlów nie pozapominali.

Guarini wstał: pilno mu znać było do pozostawionego w domu gościa. Widząc ten ruch, królewicz zmienił ton, nachylił mu się do ucha i rzekł:

– Nie gniéwajcie się że ja tego Brühla, choć lutra, zrobię ministrem. On się pocichu nawróci! to człowiek rozumny i ja mu każę: zobaczycie.

Guarini nie odpowiedział nic, pokłonił się tylko i wyszedł pocichu.

VIII

Nie zbywało Dreznu za czasów Augusta Mocnego na pięknych paniach. Mimo smutnych doświadczeń niestałości królewskiéj, każda z nich pochlebiała sobie że choć na chwilę zwróci na siebie oko, choć wszystkie wiedziały iż się ono na żadnéj długo nie zatrzyma. Z dorastających panien nie było wszakże piękniejszéj, zalotniejszéj, żywszéj i więcéj umiejącéj się podobać nad pannę hrabiankę Franciszkę Kolowrath, tę małą Franię, która przyjmowała Brühla niegdyś w pałacu na Taschenbergu, którą widzieliśmy już gospodarzącą w czasie karnawału przy jednym z królewskich stołów. Wysokie stanowisko matki, która będąc wielką ochmistrzynią dworu królewiczowéj, nie ustępowała przed nikiem kroku, tylko przed książętami krwi; łaski królowéj, nadzieje świetnéj przyszłości, imię które nosiła, czyniły dziewczę dumném i samowolném. Im bardziéj dorastała, tém matce trudniéj ją było prowadzić. Jedynaczka i ulubienica, mimo surowego wejrzenia królewiczowéj, umiała się wyswabadzać z więzów etykiety i wśród dworu zawiązywać liczne stosunki i zabawne miłosne intryżki. Przyszłość nie zdawała się jéj tak dalece obchodzić, ani przestraszać. Małżeństwo uważała za oswobodzenie od jarzma, które jéj wielce ciężyło.

W kilka dni po przyjściu wiadomości o śmierci króla, gdy dwór ciężką jeszcze okryty był żałobą i wszelkie zabawy wstrzymane być musiały, panna Franciszka nudziła się więcéj niż zwykle. Czarne suknie, które włożyć musiała, jako frejlina królewiczównéj, były jéj wielce do twarzy, lecz nie do smaku. Właśnie pod wieczór w pokoiku swoim stała w nich przed zwierciadłem i rozpatrywała się w swéj pięknéj figurze i twarzy.

Przez okna wpadał mrok szary i zamdloną tylko postać swą widziała odbitą. Zadzwoniła o światło, lecz wchodzący kamerdyner, który się domyślił żądania, niósł już w obu rękach srebrne ciężkie lichtarze, które na stole postawił. Frania była sama, hrabina matka pełniła swą służbę przy królewiczowéj, ona zaś była wolną aż do wieczerzy i nie dobrze wiedziała co zrobi z czasem tak długim. Zakręciła się po pokoju, oko jéj padło na szkatułeczkę bronzami okutą; wzięła ją z małego stoliczka i przeniósłszy na stojący przed kanapą, otworzyła kluczykiem, który znalazła przy sobie.

Wewnątrz pełno było drobnych klejnotów i pomiętych papierków. Hrabianka drobnemi paluszkami poczęła je przebierać od niechcenia. Z powierzchowności odgadnąć było łatwo, iż liściki te nic bardzo pobożnego nie zawierały, były to modlitwy do tego bóstwa, co je teraz z dziwném uczuciem dumy i pogardy rozpatrywało.

Niektóre z nich odrzucała i z uśmiechem nie czytając, inne rzuciwszy na nie okiem, szczęśliwsze odczytywała oczyma błyszczącemi i zamyślała się nieco. Tak przetrząsła szkatułkę do dna, ręką niecierpliwą wcisnęła papierki wszystkie nazad do niéj i zamknęła ją nagle, a sama rzuciła się na kanapę zamyślona. Na paluszku jéj błyskał tylko wyjęty mały pierścionek, na który patrzała okiem smętném. Była to obrączka czarno smelcowana, stara, nie ładna, ale złotemi głoskami stało na niéj nie zgrabnie po hiszpańsku. A hora y siempre

W pokoiku panny Franciszki oprócz drzwi głównych, wiodących do mieszkania z matką wspólnego, były maleńkie ukryte i nieznaczne w ścianie, które wychodziły do małéj sionki i na boczne jakieś schodki. W chwili gdy się nad tym pierścieniem zadumała, cicho się otworzyły: ostrożnie ktoś wejrzał niemi… nie słysząc go odgadła hrabianka, zwróciła głowę, postrzegła… i ze stłumionym okrzykiem wstała z kanapki. Drzwi uchyliły się zwolna i piękny, młody Watzdorf stał przed nią. Widzieliśmy go u Faustyny pozwalającego sobie zbyt śmiałych sądów i sarkazmów. Dzisiaj ta twarz zwykle szyderska miała wyraz inny, była prawie smutną i zadumaną; lekki odcień ironii, którą przesiąkła, zaledwie na niéj pozostał.

Piękna Frania, jakby przestraszona przyjściem jego, stała milcząca nie poruszając się z miejsca.

Watzdorf oczyma ją błagał o przebaczenie.

– A! czy się to godzi Krystianie! – zawołała wreszcie głosem rzeczywiście lub sztucznie poruszonym – jak można się ważyć, ludzi pełno. Ktoś może zobaczyć, donieść. Królewiczowa tak jest surową, moja matka…

– Nikt mnie widziéć nie mógł – odparł zbliżając się Watzdorf. – Franiu, bóstwo moje! siedziałem wypatrując godziny skurczony pod wschodami, nie wiem już jak długo, ażeby choć chwileczkę widziéć ciebie, pomówić z tobą. W. Ochmistrzyni czyta lub modli się z naszą panią: niéma nikogo.

– A! te wiecznie kradzione chwile – zawołała Frania – ja takiego złodziejskiego szczęścia nie lubię.

– Cierpliwości, nim inne przyjdzie; cierpliwości – rzekł Watzdorf, zbliżając się i biorąc ją za rękę – mam nadzieję…

– A ja, żadnej – przerwała hrabianka – mną rozporządzą, czy zechcę czy nie, jak bezwładnym sprzętem. Królewiczowa, królewicz, matka, Padre Guarini: któż wié, jam niewolnica!

– Więc uciekajmy ztąd?

– Tak? dokąd? – śmiejąc się zawołała Frania – do Austryi, gdzie nas złapią cesarscy, do Prus, gdzie pochwycą brandeburczycy. Uciekajmy? to dobrze! z czém? jak? Ty Krystyanie niemasz nic oprócz swojego miejsca na dworze, a ja nic oprócz łaski cesarza i królewiczowéj.

Watzdorf zamyślił się.

– Ależ serce twéj matki…

– Tak! ale to serce szukać będzie dla mnie szczęścia z brylantami, a innego nie zrozumié.

– Franiu, bóstwo moje! co mówisz? jaką dziś dla mnie jesteś? po toż przyszedłem, abyś mi odbierała nadzieję?

– Mogęż ci ją dać, gdy sama jéj nie mam? – odezwała się hrabianka jakoś smutnie i zimno.

– Bo nie kochasz mnie?

Piękna Frania z wymówką spojrzała na niego.

– Nikogo nie kochałam nigdy prócz ciebie! – rzekła – nikogo kochać nie potrafię i dlatego że ku tobie mam miłość, chcę z tobą mówić otwarcie.

 

Watzdorf sparł się jedną ręką na kanapie i oczy w ziemię spuścił.

– Rozumiem – mruknął – zechcesz mi dowieść, iż dlatego żeś mnie kochała nie możesz być moją, a ja się ciebie wyrzec powinienem. Taką bywa logika miłości na królewskich dworach. Dlatego że ja cię kocham, że ty mnie kochasz, musisz pójść za innego…

– Tak jest, muszę za pierwszego lepszego, którego mi dadzą; ale ten serca mojego miéć nie będzie, tylko zimną rękę…

– To ohydne – przerwał Watzdorf – to obrzydliwe: niemasz nic dla mnie poświęcić.

– Bobym cię zgubiła – zawołała Frania – jutro w ucieczce pochwyconoby nas i ty byś poszedł na Königstein, a mnie danoby temu, komu ich fantazya przeznaczy.

– Ja zdaje mi się bądź co bądź na Königstein się dostanę – zawołał Watzdorf – nie mogę wstrzymać ust patrząc na to potworne życie, na ten despotyzm lokajów. Mówię co myślę, a to jest, jak wiecie, doskonały środek dostania się tam, gdzie się już nie mówi, chyba do czterech zimnych ścian więzienia.

– Słuchaj Krystyanie, zamiast mówić, milczéć powinniśmy – odezwała się Franciszka – zamiast chciéć ich poprawiać, gardzić niemi i panować im.

– Poddając się ich fantazyom i kłamiąc całe życie, oszukując ich, a brucząc siebie – rzekł Watzdorf – to śliczne życie!

– Więc lepiéj wyrzec się wszystkiego? – rozśmiała się Frania – ja, kobiéta, nie jestem tak tragiczną, biorę życie jak ono jest.

– Ja niém gardzę – mruknął Watzdorf.

Hrabianka podała mu rękę.

– Biédny ty zapaleńcze! – westchnęła – A! jak mi żal ciebie i siebie: żadnéj przyszłości, żadnéj nadziei… a jeśli nam błyśnie chwila szczęścia, to wśród fałszu i oszukaństwa.

Powoli zbliżyła się ku niemu, położyła rękę na jego ramieniu, a drugą objęła go za szyję.

– O! to życie – szepnęła – to życie, aby je znieść, pijanym być trzeba…

– I oszustem! – dodał Watzdorf, który rękę jéj pochwycił i namiętnie ją do ust przyciskał. – Franiu! nie, ty mnie nie kochasz, ty kochasz więcéj życie nademnie: świat i złote pęta twoje.

Hrabianka milczała smutnie.

– Któż to wié – poczęła cicho – ja sama nie znam siebie, mnie wychowano kołysząc fałszem i ucząc kłamstwa, a budząc pragnienie wrażeń, roztargnień, rozkoszy, zabawy. Ja mojego serca nawet nie jestem pewną, byłam zepsutą nim żyć zaczęłam.

– Miłość nas oboje powinna była poprawić – patrząc w jéj oczy, począł Watzdorf namiętnie – i jam był dworakiem, póki nie kochałem ciebie… przez tę miłość stałem się człowiekiem, w jéj ogniu oczyściłem się.

Cichym szeptem odpowiedziała mu hrabianka, sparła się na jego ramieniu, głowę pochyliła ku niemu; Watzdorf zdawał się zapominać o całym świecie: ona także. Oczy ich rozmawiały z sobą więcéj niż usta; ręce, które się spotkały i splotły.

Zapomnieli się tak oboje, że ich nawet ostrożnie otwierające się drzwi, któremi Watzdorf wszedł nie rozbudziły, gdy w nich groźna, ponura, blada i gniewna pokazała się twarz matki. Weszła ona i stanęła jak osłupiała widząc córkę z mężczyzną, którego poznać nie mogła… Gniéw słowa jéj wyrzec nie dawał, z osłupienia wychodząc, posunęła się krok i nim ją postrzeżono szarpnęła za rękę Watzdorfa. Wzrok jéj straszny był, usta drżały; Frania podnosząc oczy zobaczyła to piorunujące oblicze matki przed sobą. Nie przerażona niém jednak, zwolna cofnęła się krok tylko, gdy Watzdorf machinalnie ręką szukał szpady, jeszcze niewidząc kto ich naszedł.

Dopiéro zwróciwszy się, gdy ujrzał hrabinę, stanął blady i milczący, jak winowajca na uczynku pochwycony.

W. Ochmistrzyni w gniewie odezwać się nie mogła, chwytała powietrze, cisnęła pierś ręką, a drugą wskazywała nakazująco drzwi.

Watzdorf wprzód jednak nim spełnił ten rozkaz, schylił się do ręki Frani, która się wyciągnęła ku niemu i przyłożył ją do ust, w chwili gdy matka mu ją wydarła, stanęła zasłaniając córkę i cała trzęsąc się wciąż drzwi pokazywała. Krystyan spojrzał na bladą hrabiankę i wyszedł powoli. Ochmistrzyni padła na kanapę… Frania pozostała jak posąg zimna i obojętna, twarzyczka jéj tylko bladością się okryła. Hrabinéj z gniewu łzy spłynęły po twarzy.

– Bezwstydna! – zawołała – do tegoż więc doszło, że w swojém mieszkaniu pozwalasz sobie dawać schadzki mężczyznom! w obliczu całego dworu!

– Bo go kocham! – odpowiedziała chłodno córka – tak: kocham go!

– I śmiész mi to mówić! wyrodna!

– Dlaczegożbym nie miała mówić, co czuję?

Hrabina łkała milcząc.

– I myślisz że ja na to dozwolę? że dla téj głupiéj miłości, dla takiego chłystka, który jest ledwie cierpiany na dworze, twoją przyszłość poświęcę? Nigdy w świecie!

– Jam się wcale tego nie spodziewała, ażebym być mogła szczęśliwą i uczciwą – odpowiedziała zimno hrabianka – los mój mogłam przewidziéć z góry.

– Tyś oszalała! – zawrzała matka.

Frania usiadła w krześle naprzeciw niéj, ze stojącego na stole bukietu kwiatów wzięła machinalnie jeden i do ust go podniosła.

Zimna, szyderska rezygnacya biła z jéj twarzy, spojrzenie matki spodziewało się innego wrażenia i cofnęło przelękłe.

– Szczęściem, mógł wyjść nie widziany – poczęła jakby sama do siebie – jutro te drzwi zabić każę, a ciebie zamknę jak niewolnicę… Mogłażem się spodziewać dożyć tego…

Frania wciąż kwiatek gryząc zdawała się gotową na wysłuchanie wszelkich wyrzutów, jakie się matce czynić jéj podobało.

To milczenie prawie pogardliwe dziecka, gniéw jeszcze większy wzniecało w hrabinéj. Zerwała się z siedzenia i wielkiemi krokami chodzić zaczęła po pokoju.

– Jeśli Watzdorf waży się jeszcze raz zbliżyć, przemówić, spojrzéć na ciebie, biada mu! padnę do nóg pani, powiem Sułkowskiemu, zamkną go na wieki!

– Nie spodziewam się, ażeby się na to naraził – odezwała się hrabianka – właśniem mu dziś wszelką odjęła nadzieję; powiedziałam mu że sobą nie władnę, że mną jak niewolnicą rozporządzą, że pójdę za kogo mi każą, ale jego kochać będę…

– Mnie to śmiesz mówić?…

– Jeszcze raz mamie powtórzę, jestem otwartą, mówię co myślę. Ten co się zemną ożeni, będzie wiedział czego się ma po mnie spodziewać.

Hrabina matka rzucała na córkę dziwne wejrzenie groźby pełne, ale zmilczała.

Nagle z załamanemi rękoma stanęła przed Franią.

– Niewdzięczna! niewdzięczna! – poczęła głosem czulszym – właśnie w chwili gdy ja ci z panią naszą najświetniejszy los starałam się przygotować… ty…

– Ofiary w złotogłów ubranéj – śmiejąc się gorzko, odpowiedziała Frania – tego losu jam dawno miała przeczucie. Los ten mnie minąć nie mógł.

– I nie minie cię, bo wiész że woli pani twéj opiérać się nie możesz, ani woli matki, ani woli pana.

– Który żadnéj woli nie ma – szepnęła hrabianka szydersko.

– Milcz! – przerwała groźno hrabina. – Szłam ci o szczęściu oznajmić, a znalazłam wstyd i hańbę!

– Mnie nawet oznajmywać nie potrzeba o tém o czém wiem dobrze. Sułkowski żonaty, więc zapewne przeznaczoną jestem za żonę drugiemu ministrowi króla, Brühlowi. Tegom się oddawna spodziewała. Rzeczywiście szczęście to wielkie!

– Większe niżeliś zasłużyła – odpowiedziała matka. – Cóż możesz miéć przeciw temu najmilszemu, najrozumniejszemu z ludzi?

– Nic a nic, jest mi tak obojętnym jak najgłupszy i najobrzydliwszy. On, inny, wszystko mi jedno, jak tylko nie ten którego kocham.

– Nie mów mi nawet, nie waż mi się wspomniéć jego imienia: ja go nienawidzę. Jeśli się ośmieli krok uczynić, zginie!

– Przestrzegę go – zimno odparła Frania – nie chcę by ginął; chcę by się za mnie pomścił.

– Nie waż się zbliżyć ani mówić do niego: zakazuję…

Frania zamilkła.

Rozmowa przerywana w tym tonie trwała jeszcze z pół godziny. Wielka ochmistrzyni nawykła do porządku dworu postrzegła z przerażeniem iż pięć minut upłynęło jak powinna była być u królewiczowéj, i rzuciła się do zwierciadła.

– Idziesz ze mną – odezwała się rozkazująco do córki – królewiczowa kazała ci przyjść. Wiész jak powinnaś się znaleźć.

Była to godzina wieczerzy, wprędce po tém, obejrzawszy córki ubranie, ochmistrzyni wyprowadziła ją z sobą.

Ścisła i nienaruszalna etykieta dworu, której królewiczowa Józefa strzegła pilnie i którą zaprowadziła na wzór dworu austryackiego, nie dopuszczała nikomu zasiadać do stołu pańskiego, oprócz piérwszych ministrów. I tych nawet Józefina widziała okiem dosyć niechętném. Ochmistrzyni, marszałkowie, wyżsi dostojnicy którzy się znajdowali w chwili wieczerzy, odchodzili do osobnego stołu marszałkowskiego w drugiéj sali. Tego dnia królewicz sam jadł z królową. Ojciec Guarini który wieczerzy nie jadał, opodal siedział na taburecie, dla czynienia towarzystwa. W zwykłych dniach mniéj żałobnych, zabawiał on Fryderyka wesołemi żarcikami, równie jak dwaj jego trefnisie Frosch i Storch. Najczęściéj bili się oni i wygadywali błazeństwa, a królewicz śmiał się, podjudzał ich i był naówczas w najlepszym humorze. Żałoba świeża nie dopuszczała teraz aby trefnisie wrócili już do swych obowiązków, ze względu jednak na potrzebę rozerwania Fryderyka i rozchmurzenia posępnego czoła, Guarini dozwolił aby Frosch i Storch znajdowali się w kącie, nie dopuszczając się zwykłych figlów. Postawiono ich tak aby królewicz zaraz mógł zobaczyć. Stół zastawiony był paradnie, oświecony rzęsisto. Fryderyk wszedł podając rękę żonie, któréj twarz dziwnie pospolita i nie piękna odbijała przy wypogodzonéj i wspaniałéj, rysów regularnych, ale jakby zastygłéj twarzy męża. Typ habsburgski w Józefinie wyraził się jak mógł najniekorzystniéj, młoda jeszcze, nie miała wdzięku młodości: obwisła warga, chmurne oblicze, cóś surowego a gminnego odstręczało od niéj.

20Quando vobis dissimulam tibus… – Joanna Maldonatus. Summula Coloniae 1605. P. 3. [przypis autorski]

Other books by this author