Free

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Ten Szwejk mi się zgubił – rzekł audytor Bernis. – Każę go zawołać i jeśli się do niczego nie przyzna, to go wypuszczę i każę go zaprowadzić do ciebie, a ty już załatwisz sprawę z pułkiem.

Po odejściu kapelana polowego audytor Bernis wezwał Szwejka, któremu kazał stać przy drzwiach, ponieważ akurat dostał telefonogram z dyrekcji policji, że żądany materiał do aktu oskarżenia nr 7267, dotyczący piechura Maixnera, został odebrany w kancelarii numer 1 za podpisem kapitana Linharta.

W tej chwili właśnie Szwejk rozglądał się po kancelarii audytora.

Nie można było twierdzić, że wywierała ona wrażenie szczególnie miłe, a już wcale nie można powiedzieć tego o fotografiach, które ozdabiały jej ściany. Były to fotografie różnych egzekucji wykonywanych przez armię w Galicji i w Serbii. Fotografie artystyczne z popalonymi chałupami i z drzewami, których gałęzie uginały się pod ciężarem powieszonych. Osobliwie piękna była fotografia z Serbii, przedstawiająca powieszoną rodzinę. Mały chłopiec, ojciec i matka. Dwaj żołnierze z bagnetami pilnują drzewa z wisielcami, a jakiś oficer jako zwycięzca stoi opodal i pali papierosa. Po drugiej stronie, w tyle, widać kuchnię polową w czasie gotowania posiłku.

– No więc, jak to będzie, mój Szwejku? – zapytał audytor Bernis odłożywszy telefonogram ad acta. – Coście zrobili? Wolicie się przyznać, czy też będziecie czekali, aż zostanie napisany akt oskarżenia? Tak dalej nie można. Nie myślcie sobie, że staniecie przed sądem złożonym z jakichś głupich cywilów. My tu mamy sądy wojenne, k. u. k. Militärgericht. Jednym ratunkiem dla was i uniknięciem surowej i sprawiedliwej kary może być tylko szczere przyznanie się do winy.

Gdy audytor Bernis zgubił materiał dotyczący jakiegoś oskarżonego, wówczas uciekał się do osobliwej metody badania. Nie było w niej nic osobliwego, ale też nie można się dziwić, że i wyniki takiego badania w każdym wypadku równały się zeru.

Audytor Bernis uważał się jednak za człowieka bardzo przebiegłego i przewidującego. Nie mając materiału i nie wiedząc, o co oskarżać danego aresztanta, bardzo uważnie śledził zachowanie się delikwenta i przez badanie jego fizjonomii starał się dociec, za co też tego człowieka trzymają w więzieniu garnizonowym.

Jego spostrzegawczość i znajomość ludzi była tak wielka, że pewnego Cygana, który dostał się do garnizonu za kradzież paru tuzinów bielizny dokonaną w swoim pułku (był pomocnikiem magazyniera), oskarżył o zbrodnie polityczne, o to, jakoby gdzieś w szynku mówił żołnierzom o samodzielnym państwie narodowym, złożonym z ziem korony św. Wacława i Słowaczyzny, ze słowiańskim królem na czele.

– My mamy na to dokumenty – rzekł audytor do nieszczęśliwego Cygana. – Pozostaje wam tylko przyznanie się do winy i wskazanie, w którym szynku o tym mówiliście, z którego pułku byli ci żołnierze, którzy was słuchali, i kiedy to było.

Nieszczęśliwy Cygan wymyślił sobie datę i szynk, a także numer pułku żołnierzy, którzy mieli być jego słuchaczami, ale gdy wracał ze śledztwa, uciekł z garnizonu, i tyle go widzieli.

– Nie chcecie przyznać się do niczego – rzekł audytor Bernis, gdy Szwejk milczał jak grób. – Nie chcecie mi powiedzieć, za co tu siedzicie i za co was wzięli pod klucz? Mnie moglibyście o tym powiedzieć, bo jak nie, to powiem wam sam. Wzywam was jeszcze raz, żebyście się dobrowolnie przyznali. Dla was lepiej, bo to ułatwia śledztwo i łagodzi karę. Pod tym względem jest u nas tak samo jak u cywilów.

– Posłusznie melduję – rzekł Szwejk swoim poczciwym głosem – że w garnizonie jestem jako podrzutek.

– Co to ma znaczyć?

– Posłusznie melduję, że mogę to objaśnić bardzo prostym przykładem. Na naszej ulicy jest węglarz, a ten węglarz miał całkiem niewinnego dwuletniego chłopczyka, a ten chłopczyk poszedł sobie razu pewnego z Vinohrad piechotą aż do Libni, gdzie go policjant znalazł siedzącego na chodniku. Tego chłopczyka zaprowadził potem do komisariatu i tam zamknęli to dwuletnie niewinne dziecko. Jak pan widzi, ten dwuletni chłopczyk był zupełnie niewinny, a jednak został aresztowany. Gdyby umiał mówić i gdyby ktoś go zapytał, za co dostał się do aresztu, to też by nie wiedział. Mnie przytrafiło się coś podobnego. Ja jestem taki sam podrzutek.

Bystre spojrzenie audytora przeleciało przez twarz Szwejka, zmierzyło całą jego postać i rozbiło się o jej spokój. Taka doskonała obojętność i niewinność promieniowała z całej tej istoty stojącej przed audytorem, że Bernis zaczął nerwowo spacerować po kancelarii, i gdyby nie obiecał kapelanowi, że mu Szwejka przyśle, to diabli wiedzą, jak byłoby się to wszystko dla Szwejka skończyło.

Wreszcie przestał spacerować i zatrzymał się przy biurku.

– Słuchajcie – rzekł do Szwejka, który obojętnie spoglądał przed siebie – jeśli spotkam się z wami jeszcze raz, to mnie popamiętacie. Zabrać go!

Gdy Szwejka odprowadzono z powrotem do szesnastki, audytor Bernis kazał zawołać sztabowego profosa Slavika.

– Przed ostateczną decyzją – rzekł zwięźle – odsyła się Szwejka do dyspozycji kapelana polowego Katza. Przygotować mu papiery zwalniające i pod eskortą dwóch szeregowców odesłać go do kapelana.

– Czy dać mu kajdanki na drogę, panie poruczniku?

Audytor uderzył pięścią w stół.

– Jesteście głupi jak wół. Mówię wam wyraźnie, że macie przygotować papiery zwalniające.

I wszystko, co w ciągu całego dnia osiadło na duszy pana audytora, to jest kapitan Linhart i Szwejk, wylało się jak rwący potok na głowę profosa, a skończyło się słowami:

– Czy wreszcie rozumiecie, że jesteście koronowany osioł?

W ten sposób mówi się jedynie o królach i cesarzach, ale nawet prosty sztabowy profos, głowa niekoronowana, też nie był z tego zadowolony. Powracając od audytora skopał jakiegoś więźnia, który sprzątał korytarz.

Co do Szwejka, to profos postanowił, że aresztant musi przespać przynajmniej jeszcze jedną noc w garnizonie, żeby to lepiej popamiętał.

Noc spędzona w garnizonie należy zawsze do wspomnień miłych.

Obok szesnastki była pojedynka, ponura dziura, w której izolowano aresztantów. I tej nocy odzywało się z niej wycie jakiegoś więzionego żołnierza, któremu sierżant Rzepa za jakieś dyscyplinarne wykroczenie łamał żebra z rozkazu sztabowego profosa Slavika.

Gdy wycie przycichło, słychać było w szesnastce trzaskanie wszy, które więźniowie wiskali.

Nad drzwiami w małej niszce w murze znajdowała się lampa naftowa, zabezpieczona żelazną kratą. Światła dawała mało, kopciu dużo. Smród nafty mieszał się z naturalnymi wyziewami nie mytych ludzkich ciał i ze smrodem kubła, który przy każdorazowym użyciu rozwierał swą czeluść i wyrzucał falę wstrętnej woni na całą szesnastkę.

Marne pożywienie powodowało u wszystkich zaburzenia w trawieniu i większość cierpiała na wiatry, wypuszczane w nocną ciszę, przy czym ludzie odpowiadali sobie tymi sygnałami z dodatkiem żartobliwych uwag.

Na korytarzach słychać było miarowy krok strażników. Od czasu do czasu dozorca otwierał okienko w drzwiach i zaglądał do wewnątrz.

Na środkowej pryczy ktoś z cicha opowiadał:

– Zanim próbowałem uciec i zanim potem dostałem się tutaj między was, byłem pod numerem dwunastym. Tam siedzą ci niby lżejsi. Pewnego razu przyprowadzono tam do nas jakiegoś człowieka z prowincji. Dostał ten zacny człowiek dwa tygodnie, ponieważ nocował u siebie żołnierzy. Najpierw myślano, że to jakieś sprzysiężenie, ale potem się pokazało, że robił to dla pieniędzy. Areszt miał odsiadywać między najlżejszymi, ale ponieważ tam było przepełnienie, więc dostał się do nas. Czego ten człowiek nie przyniósł sobie z domu i czego mu jeszcze nie naprzysyłali! Bo mu pozwolili mieć własny prowiant i dożywiać się. Nawet palić miał prawo. Miał dwie szynki, olbrzymie dwa bochenki chleba, jajka, masło, papierosy, tytoń, słowem wszystko, czego dusza zapragnie, można było znaleźć w jego obydwu tobołach. I jeszcze mu się zdawało, że wszystko to musi zeżreć sam. Poprosiliśmy go o kawałek tego czy owego, ale mu nawet do głowy nie przyszło, że powinien dzielić się z nami, jak się dzielili inni, gdy coś dostali. Ten chciwy drab myślał tylko o sobie i wywodził, że przez dwa tygodnie będzie pod kluczem i że nie będzie jadł z nami zgniłych kartofli i kapusty, które nam dają na obiad, bo popsułby sobie żołądek. Może nam, powiada, oddać cały swój obiad i porcję chleba, na tym mu nie zależy, możemy się tym obdzielić albo brać sobie po kolei za niego, jak chcemy. Powiem wam, że to był taki elegancki człowiek, iż nawet na kiblu siadać nie chciał, ale czekał zawsze do następnego dnia i podczas spaceru załatwiał się w latrynie. Był taki rozpieszczony, że przywiózł sobie nawet zapas papieru klozetowego. Powiedzieliśmy mu, że gwiżdżemy na jego porcje, i cierpieliśmy dzień jeden, drugi, trzeci. Chłop żarł szynkę, smarował chleb masłem, obierał jajka. Jednym słowem, używał. Palił papierosy, ale nikomu nie dał nawet się zaciągnąć. „Nam, powiada, palić nie wolno, więc gdyby dozorca widział, że nam daje papierosa, toby go ukarał”. Jak powiedziałem, cierpieliśmy przez trzy dni. Czwartego dnia w nocy zrobiliśmy, co należało. Chłopisko budzi się rano i… Zapomniałem wam powiedzieć, że zawsze z rana, w południe i wieczorem, zanim zaczął żreć, modlił się długo i gruntownie. Więc modli się i wyciąga spod pryczy toboły. Toboły juścić były, ale płaskie, pomarszczone jak suszona śliwka. Zaczął krzyczeć, że został okradziony, że mu złodzieje zostawili tylko papier klozetowy. Potem przez jakieś pięć minut myślał jeszcze, że zrobiliśmy tylko taki kawał i że te jego prowianty gdzieś pochowaliśmy. Więc mówi do nas tak sobie, na wesoło: „Ja wiem, że to tylko tak, dla kawału. Schowaliście, ale oddacie. Udało wam się”. Był tam między nami jakiś jeden z Libni i tak powiada: „Wiesz pan, co? Przykryj się pan kocem i licz do dziesięciu, a potem zajrzyj do tobołów”. Przykrył się jak posłuszny chłopaczek i liczy: „Raz, dwa, trzy”. A ten Libniak znowuż swoje: „Tak prędko nie można, trzeba liczyć pomalutku”. Więc tamten liczy pomalutku, z przerwami: „Raz – dwa – trzy…” Kiedy naliczył do dziesięciu i wylazł spod koca, żeby zajrzeć do swoich tobołów, zaczął krzyczeć: „Jezus Maria, ludzie kochane, toboły puste jak przedtem!” A twarz jego miała wyraz taki głupi, że mało nie popękaliśmy od śmiechu. „Spróbuj pan jeszcze raz” – powiada ten Libniak. I dacie wiarę? Taki był zbaraniały, tak z tego wszystkiego zgłupiał, że spróbował jeszcze raz, a gdy zobaczył, że w tobołach nadal nie ma nic, prócz klozetowego papieru, zaczął walić do drzwi i wrzeszczeć: „Okradli mnie, ratujcie, otwórzcie, na Boga, otwórzcie!” Zaraz tam przylecieli, zawołali sztabowego profosa i sierżanta Rzepę. My wszyscy jak jeden mąż twierdziliśmy, że ten chłop oszalał, że wczoraj przez całą noc żarł i wszystko zeżarł. A on płakał i wciąż powtarzał. „Przecież muszą być gdzieś okruszyny”. Więc szukali okruszyn, ale nie znaleźli, bo i my byliśmy za mądrzy, żeby je pozostawiać. Czegośmy sami zjeść nie mogli, tośmy pocztą po sznurze posłali na drugie piętro. Nie mogli nam niczego dowieść, chociaż ten głupiec powtarzał ciągle swoje: „Przecież gdzieś muszą być okruszyny”. Przez cały dzień nic nie jadł i bacznie pilnował, czy ktoś czego nie je albo czy nie pali. Nazajutrz w południe jeszcze nie tknął więziennego wiktu, ale wieczorem już mu zasmakowały te zgniłe kartofle i kapusta, tylko że już się nie modlił jak przedtem, gdy zabierał się do spożywania szynki i jajek. Potem jeden z nas w jakiś sposób dostał papierosów i wtedy tamten zaczął z nami rozmawiać i prosić, abyśmy mu pozwolili się choć zaciągnąć. Nie daliśmy mu nic.

 

– Już myślałem, żeście mu dali zapalić – odezwał się Szwejk. – Oczywiście, że całe opowiadanie byłoby zepsute. Taką szlachetność spotyka się tylko w opowieściach, ale w garnizonie w takich okolicznościach byłoby to głupotą.

– A nie daliście mu koca? – zapytał jakiś głos.

– Zapomnieliśmy.

Powstała cicha dyskusja, czy powinien był dostać koca czy nie. Większość wypowiedziała się za kocem.

Rozmowa powoli cichła. Ludzie zasypiali drapiąc się pod pachami, po piersiach i brzuchach, to jest po miejscach, gdzie w bieliźnie najwięcej trzymają się wszy. Ci, co byli senni, przykrywali głowy zawszonymi kocami, żeby im nie przeszkadzało światło naftowej lampki.

Rano o godzinie ósmej zawołano Szwejka, żeby poszedł do kancelarii.

– Z lewej strony drzwi koło kancelarii stoi spluwaczka. Bywają w niej niedopałki – pouczał Szwejka jeden z towarzyszy niedoli. – Na pierwszym piętrze będziesz przechodził także obok spluwaczki. Korytarze zamiatają dopiero o dziewiątej, więc i tam coś będzie.

Ale Szwejk zawiódł ich oczekiwania. Nie wrócił już do szesnastki. Właściciele dziewiętnastu par gaci kombinowali i zgadywali, co się mogło stać.

Jakiś piegowaty żołnierz z landwery, który miał najbujniejszą wyobraźnię, rozgłosił, że Szwejk strzelił do swego kapitana, że więc dzisiaj odprowadzono go na motolski plac ćwiczeń na egzekucję.

X. Szwejk zostaje pucybutem kapelana polowego

1

Znowu zaczynała się odyseja pod honorową eskortą dwóch żołnierzy z bagnetami, którzy mieli odprowadzić Szwejka do kapelana polowego.

Eskortujący żołnierze uzupełniali się wzajemnie. Jeden był wysoki i chudy, drugi mały i tłusty. Wysoki utykał na prawą nogę, mały na lewą. Obaj służyli na tyłach, ponieważ jeszcze kiedyś tam przed wojną zostali na dobre zwolnieni od służby wojskowej.

Kroczyli z wielką powagą koło chodnika i od czasu do czasu zerkali ukradkiem na Szwejka, który szedł między nimi i salutował, komu popadło. Jego cywilne ubranie zginęło w magazynie garnizonowym razem z wojskową czapką, w której wybrał się do wojska, więc zanim został wypuszczony, ubrano go w stary wojskowy mundur, który nosił jakiś grubas o głowę wyższy od Szwejka.

W spodniach, które miał na sobie, zmieściłoby się jeszcze trzech Szwejków. Olbrzymie fałdy od nóg aż do piersi – bo aż do piersi sięgały spodnie – budziły w przechodniach mimowolny podziw. Ogromna bluza z łatami na łokciach, zasmolona i brudna, powiewała na Szwejku jak na jakimś straszydle. Spodnie wisiały na nim jak szarawary na klownie w cyrku. Czapka wojskowa, którą w garnizonie też mu zamienili, opadała na uszy. Na uśmiechy przechodniów odpowiadał Szwejk miękkim uśmiechem, ciepłem i tkliwością swoich poczciwych oczu.

Tak wędrowali ku dzielnicy karlińskiej, gdzie mieszkał kapelan.

Pierwszy odezwał się do Szwejka mały grubas. Znajdowali się akurat na Małej Stranie i szli cienistą aleją.

– Skąd pochodzisz? – zapytał mały grubas.

– Z Pragi.

– Nie uciekniesz nam?

Do rozmowy przyłączył się wysoki, chudy. Osobliwe to i ciekawe zjawisko, że podczas gdy małe grubasy bywają przeważnie poczciwcami i optymistami, ludzie chudzi i wysocy wręcz przeciwnie – są sceptykami.

I dlatego wysoki chudziak rzekł do małego grubasa:

– Gdyby mógł, toby uciekł.

– Po co miałby uciekać – ozwał się grubasek. – Jest przecie na wolności, bo z garnizonu został zwolniony. Niosę właśnie papiery.

– A co jest w tych papierach? – pytał chudziak.

– Tego nie wiem.

– Widzisz. Nie wiesz, a gadasz.

Przez Most Karola szli w głębokim milczeniu. Na ulicy Karola odezwał się znowu mały grubas do Szwejka:

– Czy nie wiesz, po co cię prowadzimy do kapelana?

– Do spowiedzi – rzucił Szwejk od niechcenia. – Jutro będą mnie wieszali. To się zawsze tak robi i to się nazywa pociecha duchowa.

– A za co cię będą niby tego… – ostrożnie pytał chudziak, podczas gdy mały grubas ze współczuciem spoglądał na Szwejka.

Obaj byli rzemieślnikami z prowincji, ojcami rodzin.

– Nie wiem – odpowiedział Szwejk uśmiechając się poczciwie. – Ja o niczym nie wiem. Widać taki już los.

– Urodziłeś się widać pod nieszczęśliwą planetą – tonem znawcy i ze współczuciem zawyrokował grubasek. – U nas w Jasennej koło Josefova jeszcze w pruską wojnę też jednego tak samo powiesili. Przyszli po niego, nic mu nie powiedzieli i w Josefovie go powiesili.

– Myślę, że tak sobie bez przyczyny człowieka nie wieszają – rzekł sceptycznie chudziak. – Jakaś przyczyna musi być, żeby były powody i dowody.

– Jak nie ma wojny – rzekł Szwejk – to potrzebne są dowody, ale jak jest wojna, to się jednego człowieka nie liczy. Czy ma paść na froncie, czy ma zostać powieszony w domu, to wszystko jedno. Co ma wisieć, nie utonie.

– Słuchaj no, bratku, czyś ty aby nie z politycznych? – zapytał chudeusz. Z tonu jego pytania można było wnioskować, że zaczyna dla Szwejka nabierać sympatii.

– Jestem nawet bardzo polityczny – uśmiechnął się Szwejk.

– Czyś ty czasem nie narodowy socjalista?

Mały grubasek zaczynał teraz mieć się na baczności i zabrał głos.

– Co nam do tego – rzekł. – Wszędzie pełno ludzi i patrzą na nas. Żeby można było przynajmniej zdjąć bagnety w jakiejś bramie, to byśmy nie zwracali na siebie takiej uwagi. Nie uciekniesz nam? Mielibyśmy za to. Dobrze mówię, Antoś? – zwrócił się do chudziaka, który szeptem odpowiedział:

– Bagnety zdjąć można. Przecież to swój człowiek.

Przestał być sceptykiem, a duszę jego napełniło współczucie dla Szwejka. Szukali więc sposobnej bramy, żeby zdjąć bagnety, a grubas pozwolił Szwejkowi iść obok siebie.

– Popaliłbyś, co? – zapytał. – Czy też ci… – Chciał zapytać: czy też ci dadzą popalić, zanim cię powieszą? Ale nie dokończył pytania czując, że byłby to nietakt.

Wszyscy zapalili papierosy, a towarzysze Szwejka zaczęli mu opowiadać o swoich rodzinach, mieszkających w okolicach Hradca Królowej, o żonach, dzieciach, o kawałku ziemi, o krowie.

– Pić mi się chce – rzekł Szwejk.

Chudziak i grubas spojrzeli po sobie.

– Można by tu gdzieś wstąpić na jednego – rzekł mały wiedząc, że duży nie będzie oponował. – Ale trzeba wstąpić gdzieś na ustroniu.

– Chodźmy do „Kuklika” – zaproponował Szwejk. – Karabiny postawicie w kuchni, gospodarz Serabona jest Sokołem, więc bać się nie trzeba.

Grają tam na skrzypcach i na harmonii – namawiał Szwejk dalej – przesiadują tam uczynne dziewczynki i inne dobre towarzystwo, którego nie puszczają do „reprezentaku”.

Chudziak i tłuścioch spojrzeli po sobie jeszcze raz, po czym chudziak rzekł:

– No to chodźmy. Do Karlina jeszcze daleko.

W drodze do szynku Szwejk opowiadał im różne anegdoty, więc w dobrym nastroju wstąpili do „Kuklika” i zrobili tak, jak im Szwejk radził. Karabiny schowali w kuchni i weszli do szynku, gdzie skrzypce i harmonia napełniały izbę dźwiękami ulubionej piosenki:

 
Na Pankovcu, na tym pagóreczku,
Jest alejka ładna i cienista…
 

Jakaś panienka, siedząca na kolanach sfatygowanego młodzieńca o włosach gładko zaczesanych, śpiewała głosem ochrypłym:

 
Miałem dziewczynę jak malinę,
Inny mi ją wziął…
 

Przy jednym ze stołów spał pijany sprzedawca sardynek. Co chwila budził się, walił pięścią w stół i mruczał: – Nie można! – po czym spał dalej. Za bilardem pod lustrem siedziały trzy inne panienki i wołały na jakiegoś konduktora kolejowego:

– Panie kawalerze, zafunduj nam wermutu!

Koło muzykantów toczyła się sprzeczka o jakąś Marzenę, którą wczoraj zagarnęła policja. Jeden widział to na własne oczy, drugi twierdził, że szła tylko z jakimś żołnierzem na nocleg do hotelu, do Valszów.

Przy samych drzwiach siedział żołnierz z kilku cywilami i opowiadał im o tym, jak został raniony w Serbii. Rękę miał obandażowaną, a w kieszeniach pełno papierosów, którymi go obdarowano. Mówił, że już nie może pić, ale jeden z towarzystwa, łysy dziadek, zachęcał go bezustannie:

– Pij, bracie żołnierzyku, kto wie, czy się jeszcze kiedy spotkamy… Może chcesz, żeby ci kazać coś zagrać. Lubisz piosenkę o sierotce?

Była to ulubiona piosenka łysego dziadka i po chwili skrzypce i harmonia kwiliły żałośnie, a dziadek z oczyma pełnymi łez śpiewał drżącym głosem:

 
Gdy już rozum miało,
O matkę pytało,
O matkę pytało…
 

Z drugiego końca stołu ozwał się głos:

– Dajcie no spokój i każcie się wypchać albo się powieście. Do diabła z sierotką!

A wyciągając ostatni atut przeciw piosence o sierotce, towarzystwo z drugiego stołu zaczęło śpiewać:

 
Rozstanie, ach, rozstanie,
To smutek i płakanie…
 

– Te, Franek! – wołali do rannego żołnierza, gdy przestali śpiewać ową wrzaskliwą piosenkę o sierotce – puść ich kantem i przysiądź się do nas. Pluń ty na nich i rzuć nam papierosy. Będziesz tam z nimi gadał, z fujarami!

Szwejk i jego towarzysze przyglądali się temu wszystkiemu z dużym zainteresowaniem.

Przypomniały się Szwejkowi te dobre czasy przed wojną, kiedy przesiedział tu niejedną godzinę. Pamiętał dobrze komisarza policji Drasznera, który bywał tu często z urzędu, rewidując lokal. Prostytutki bały się go, ale układały o nim piosenki pełne kpiny i docinków. Nieraz chórem śpiewały:

 
Za pana Drasznera
Była awantura.
Mańka się upiła,
Z Drasznera sobie kpiła.
 

Ale właśnie w takich chwilach zdarzało się, że Draszner pojawiał się nagle w towarzystwie policjantów, straszliwy i nieubłagany. W szynku kotłowało się wtedy, jakby ktoś strzelił w stado kuropatw. Tajniacy ustawiali całe towarzystwo w szeregi, aby je zaprowadzić do komisariatu. I Szwejk pechowiec znalazł się razu pewnego w takiej gromadzie, bo gdy Draszner wezwał go, aby się wylegitymował, zapytał komisarza: „A czy ma pan na to pozwolenie od dyrekcji policji?” Pamiętał też pewnego poetę, który siadywał w „Kukliku” pod zwierciadłem i w tym rozgardiaszu, przy śpiewie i dźwiękach harmonii, pisywał wiersze i czytywał je prostytutkom.

Natomiast towarzysze Szwejka nie mieli żadnych takich reminiscencji. Było to dla nich czymś zgoła nowym. Zaczynało się im tutaj podobać. Tłuścioch poczuł się tu od razu szczęśliwy i zadowolony, albowiem tacy ludzie prócz optymizmu mają jeszcze duże skłonności do epikureizmu. Chudeusz przez chwilę walczył ze swoimi skłonnościami, ale jak pozbył się swego sceptycyzmu, tak też pozbył się swej roztropności i rozwagi.

– Będę tańcował – rzekł po piątym kuflu piwa widząc, jak pary tańczą deptaka.

Grubasek oddał się zabawie bez reszty. Obok niego siedziała panienka i gadała same sprośności. W oczach zapalały mu się iskierki.

Szwejk pił. Chudeusz potańcował i usiadł ze swoją tancerką przy stole. Potem śpiewali, tańczyli, pili bezustannie i poklepywali swoje towarzyszki. I w tej atmosferze sprzedajnej miłości, nikotyny i alkoholu zdawało się wirować hasło stare jak świat: „Po nas niech będzie potop!”

 

Po południu przysiadł się do nich jakiś żołnierz i proponował im, że za pięć koron może zrobić flegmonę i zatrucie krwi. Ma przy sobie strzykawkę i może zastrzyknąć naftę w rękę albo w nogę3. Żołnierz zapewniał ich, że w szpitalu będą mogli przesiedzieć najmniej dwa miesiące, a jeśli będą jątrzyć ranę śliną,to sprawa może się wlec i przez pół roku i mogą zostać zwolnieni z wojska raz na zawsze.

Chudziak, który już zupełnie stracił równowagę ducha, kazał sobie zastrzyknąć naftę w nogę. Zabiegu dokonano w wychodku.

Gdy się miało ku wieczorowi, Szwejk zaproponował, aby ruszyli w drogę do kapelana. Grubasek, któremu słowa się już plątały, namawiał Szwejka, żeby poczekał jeszcze chwilę. Chudziak również był zdania, że kapelan może zaczekać.

Ale Szwejkowi już się w „Kukliku” nie podobało i dlatego zagroził swoim towarzyszom, że pójdzie sam.

Ruszyli tedy w drogę, ale musiał im Szwejk obiecać, że jeszcze gdzieś po drodze wstąpią.

Wstąpili do małej kawiarenki za Florencją, gdzie grubasek sprzedał swój srebrny zegarek, aby się mogli jeszcze trochę poweselić.

Stamtąd musiał Szwejk prowadzić obu swoich towarzyszy pod ręce. Kosztowało go to dużo wysiłku. Grubasek o mały figiel nie zgubił papierów przeznaczonych dla kapelana, wobec czego Szwejk zmuszony był nieść je sam.

Co chwila musiał Szwejk zwracać im uwagę, że idzie oficer czy podoficer. Po nadludzkich wysiłkach i trudach udało mu się dowlec ich do domu przy ulicy Królewskiej, gdzie mieszkał kapelan polowy.

Sam powsadzał im bagnety na karabiny i szturchańcami pod żebra przymuszał obu, żeby oni prowadzili jego, a nie on ich.

Na pierwszym piętrze był na drzwiach bilet wizytowy: „Otto Katz, feldkurat”. Drzwi otworzył im jakiś żołnierz. Z pokojów słychać było głosy, brzęk butelek i szklanek.

– Wir… melden… gehorsam… Herr… Feldkurat – mówił z wysiłkiem chudeusz salutując żołnierzowi – ein… Paket… und ein Mann gebracht.

– Właźcie dalej – rzekł żołnierz. – Gdzieście się tak urządzili? Bo pan feldkurat też sobie… – splunął z obrzydzeniem.

Żołnierz oddalił się z papierami. Czekali długo, zanim otworzyły się drzwi i do przedpokoju – nie wszedł – ale wpadł kapelan polowy. Był w kamizelce, w ręku trzymał cygaro.

– Więc jesteś, bratku – rzekł do Szwejka. – Przyprowadzili cię, aha. Macie zapałki?

– Posłusznie melduję, panie kapelanie, że nie mam.

– E, tak, a dlaczego nie macie zapałek? Każdy żołnierz powinien mieć zapałki, żeby mógł zapalić papierosa. Żołnierz, który nie ma zapałek, jest… No, co jest?

– Posłusznie melduję, jest bez zapałek – odpowiedział Szwejk.

– Bardzo dobrze, jest bez zapałek i nie może nikomu podać ognia. Tak, to jest po pierwsze, a po drugie, czy nie śmierdzą wam nogi, Szwejku?

– Posłusznie melduję, że nie śmierdzą.

– Tak, po drugie, a teraz trzecie. Pijecie wódkę?

– Posłusznie melduję, że wódki nie piję, ale arak.

– No, dobrze, popatrzcie na tego żołnierza. Pożyczyłem go sobie na dzisiejszy wieczór od oberlejtnanta Feldhubera, to jego pucybut. Ale on nic nie pije, jest ab-ab-ab-sty-nent i dlatego pójdzie na front. Po-nieważ taki człowiek jest do niczego. To nie pucybut, ale krowa. Ta też pije tylko wodę i ryczy jak wół.

– Ty jesteś abstynent – zwrócił się do żołnierza – i nie wstyd ci, fujaro! Po pysku należałoby cię sprać.

Kapelan zwrócił uwagę na tych, którzy Szwejka przyprowadzili i którzy dla utrzymania równowagi kiwali się na wszystkie strony, daremnie opierając się o karabiny.

– Jesteście pi-pi-pi-jani – rzekł kapelan. – Upiliście się na służbie i za to każę was wsadzić do pa-pa-pa-paki. Odbierzcie im, Szwejku, karabiny i zaprowadźcie ich do kuchni, i pilnujcie ich, dopóki nie przyjdzie patrol. Ja zaraz zatelefonu-nu-nuję do koszar.

Słowa Napoleona, że „na wojnie sytuacja zmienia się co chwila”, sprawdziły się w całej pełni i w tym wypadku.

Rano żołnierze ci prowadzili Szwejka pod bagnetami i bali się, żeby im nie uciekł, potem on sam przyprowadził ich tutaj, a wreszcie musi ich pilnować.

Zrazu nie zdawali sobie sprawy z takiego obrotu rzeczy, ale gdy siedzieli w kuchni i widzieli, że Szwejk stanął przy drzwiach z bagnetem na karabinie, zrozumieli, co się stało.

– Napiłbym się czegoś – westchnął grubasek optymista, a chudeusz popadł znowu w swój dawny sceptycyzm i rzekł, że to wszystko jest nędzna zdrada. Zaczął głośno oskarżać Szwejka, że to on wprowadził ich w taką sytuację, i gorzko mu wyrzucał, że im obiecał, iż jutro rano będzie powieszony, a teraz widać, że sobie z nich zakpił i z tą spowiedzią, i z tym wieszaniem.

Szwejk milczał i chodził przed drzwiami.

– Osły jesteśmy! – krzyczał wysoki chudy.

Wysłuchawszy wszystkich oskarżeń Szwejk ozwał się wreszcie:

– Teraz widzicie przynajmniej, że wojna to nie żaden miód. Ja spełniam swoją powinność. Dostałem się w to wszystko tak samo jak i wy, ale jak się to mówi, fortuna się do mnie uśmiechnęła.

– Napiłbym się czegoś – powtarzał zrozpaczony optymista.

Wysoki chudy wstał i krokiem chwiejnym podszedł ku drzwiom.

– Puść nas do domu – rzekł do Szwejka – i nie bałwań się, kolego.

– Odejdź ode mnie – odpowiedział Szwejk. – Muszę was pilnować. Nie znamy się.

We drzwiach ukazał się kapelan polowy.

– W żaden sposób nie mogę się dodzwonić do tych koszar, więc idźcie do domu i pa-pa-pamiętajcie, że na służbie chlać nie wo-wo-lno. Marsz!

Na dobro kapelana należy zapisać, że do koszar nie telefonował, bo nie miał w domu telefonu, ale przemawiał do podstawki lampki elektrycznej.

3zastrzyknąć naftę w rękę albo w nogę – był to niezawodny sposób dostania się do szpitala. Ale woń nafty, która pozostawała w obrzmieniu, była zdradziecka. Benzyna okazała się lepszym środkiem, bo szybciej wietrzała. Później zastrzykiwano eter z benzyną, a jeszcze później proceder ten został bardziej udoskonalony. [przypis autorski]