Free

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Natomiast Szwejk stale coś mówił o swojej uczciwości i o tym, że wcale nie jest zainteresowany w opóźnianiu pociągu, ponieważ jedzie na wojnę.

– Pan zawiadowca stacji wytłumaczy to panu – zadecydował konduktor. – Zapłacicie za to dwadzieścia koron.

Tymczasem widać było, jak podróżni wychodzą z wagonów, kierownik pociągu gwiżdże, a jakaś pani biegnie wystraszona z walizką podróżną przez tory prosto w pole.

– To naprawdę warte dwadzieścia koron – rzekł roztropnie Szwejk nie tracąc ani na chwilę spokoju. – To jeszcze, powiem panu, tanio. Pewnego razu, jak najjaśniejszy pan zwiedzał Żiżkov, to niejaki Franek Sznor zatrzymał jego powóz w ten sposób, że przed najjaśniejszym panem ukląkł na obu kolanach na środku jezdni. Potem komisarz policji z tego rewiru rzekł do Franka Sznora z płaczem, że nie powinien był robić mu tego w jego rewirze, ale o jedną ulicę dalej, która już należy do rewiru radcy policyjnego Krausego. Tam powinien był złożyć hołd. No i tego pana Sznora wpakowali do ula.

Szwejk rozglądał się właśnie dokoła, kiedy do słuchaczy jego przyłączył się kierownik pociągu.

– Zdaje się – rzekł Szwejk – że czas jechać dalej. To nic przyjemnego, gdy pociąg się spóźnia. Żeby to jeszcze w czasie pokoju, to bym nic nie mówił, ale jak jest wojna, to wszyscy powinni wiedzieć, że każdym pociągiem jeżdżą osoby wojskowe, generałowie, oberlejtnanty, pucybuty. Każde takie spóźnienie to rzecz paskudna. Napoleon spóźnił się pod Waterloo o pięć minut i zapaskudził sobie całą swoją sławę…

W tej chwili przez gromadkę słuchaczy Szwejka przedarł się porucznik Lukasz. Był upiornie blady i nie zdobył się na nic innego, tylko na jedno słowo:

– Szwejk…

Szwejk zasalutował i odezwał się:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że na mnie spychają, że to ja zatrzymałem pociąg. Administracja kolei żelaznej ma bardzo dziwne plomby przy hamulcach alarmowych. Człowiek nie powinien nawet zbliżać się do tego, bo może mieć przygodę i potem mogą chcieć od niego dwadzieścia koron, jak na przykład chcą ode mnie.

Kierownik pociągu wyskoczył z wagonu, dał sygnał i pociąg ruszył dalej.

Słuchacze Szwejka porozchodzili się do przedziałów, a porucznik Lukasz bez słowa wrócił na swoje miejsce.

Na korytarzu pozostał tylko konduktor ze Szwejkiem i kolejarzem. Konduktor wyjął z kieszeni książkę służbową i zapisywał relację o wypadku. Kolejarz spoglądał na Szwejka okiem nieprzyjaznym, ale Szwejk zapytał go życzliwie:

– Dawno pan służy na kolei?

Ponieważ kolejarz nie odpowiadał, przeto Szwejk oświadczył, że znał niejakiego Franciszka Mliczko z Uhrzinievsi koło Pragi, który razu pewnego też pociągnął za rączkę takiego hamulca alarmowego i tak się przestraszył, że przez dwa tygodnie nie mógł mówić i odzyskał mowę dopiero wówczas, gdy przyszedł w odwiedziny do ogrodnika Vańka w Hostivarzu, gdzie się z kimś przemówił, a tamten aż złamał na nim bykowiec.

– To się stało – dodał Szwejk – w roku tysiąc dziewięćset dwunastym, w maju.

Kolejarz wszedł do klozetu i zamknął się w nim.

Ze Szwejkiem pozostał tylko konduktor i dopominał się dwudziestu koron grzywny podkreślając, że w razie przeciwnym będzie musiał zaprowadzić go w Taborze do zawiadowcy stacji.

– Bardzo dobrze – rzekł Szwejk – ja bardzo lubię porozmawiać z ludźmi wykształconymi i bardzo mi będzie przyjemnie poznać zawiadowcę stacji Tabor.

Wyjął z bluzy fajkę, zapalił i puszczając obłoki dymu z ostrego wojennego tytoniu, mówił dalej:

– Przed laty w Svitavie był zawiadowcą stacji pan Wagner. Dla podwładnych swoich był skończonym draniem i szykanował ich, gdzie tylko mógł, a najwięcej zawziął się na niejakiego Jungwirta, zwrotniczego, aż ten biedak z rozpaczy poszedł i utopił się w rzece. Ale zanim się utopił, napisał list do zawiadowcy stacji, że po nocach będzie go straszył. Prawdę mówię, straszył go. Siedzi mój zawiadowca w nocy przy aparacie telegraficznym, a tu dzwonek dyń-dyń i zawiadowca przyjmuje depeszę: „Jak się masz, łotrze? Jungwirt”. Cały tydzień to trwało. W odpowiedzi duchowi zawiadowca zaczął posyłać takie oto telegramy służbowe: „Przebacz mi, Jungwirt”. A nocy następnej aparat na to stuk-puk: „Powieś się na semaforze koło mostu. Jungwirt”. I pan zawiadowca go usłuchał. Potem przez to samobójstwo zawiadowcy zaaresztowali telegrafistę ze stacji przed Svitavą. Widzi pan, że między niebem i ziemią dzieją się rzeczy, o jakich nie mamy pojęcia.

Pociąg wjechał na dworzec taborski, a Szwejk, zanim w towarzystwie konduktora wysiadł z pociągu, zameldował się, jak przystało, u porucznika Lukasza:

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że mnie prowadzą do zawiadowcy stacji.

Porucznik Lukasz nie odpowiedział. Opanowała go zupełna apatia. Pomyślał, że najlepiej plunąć na wszystko, a mianowicie tak samo na Szwejka, jak i na łysego generała. Siedzieć spokojnie w wagonie, wysiąść w Budziejowicach, zameldować się w koszarach i pomaszerować na front z jakimś oddziałem marszowym. Na froncie zginąć, jeśli już nie można inaczej, i uciec z tego świata, po którym włóczy się taka pokraka jak Szwejk.

Gdy pociąg ruszył, porucznik Lukasz wyjrzał oknem i na peronie zauważył Szwejka zajętego jakimś poważnym wykładem, którego słuchał zawiadowca stacji. Szwejk otoczony był tłumem ludzi, wśród których widać było także kilka uniformów kolejarskich.

Porucznik westchnął, ale westchnienie jego nie oznaczało żalu. Zrobiło mu się lżej na sercu, że Szwejk pozostał na peronie. Nawet i ten łysy generał nie wydawał mu się już teraz takim wstrętnym potworem.

*

Pociąg już dawno pędził ku Czeskim Budziejowicom, ale na peronie koło Szwejka ludzi nie ubywało.

Szwejk przemawiał o swojej niewinności i przekonał zebranych tak dalece, że jakaś pani wyraziła się:

– Znowu szykanują tu jakiegoś żołnierzyka.

Tłum przyznał jej rację, a jakiś pan zwrócił się do zawiadowcy stacji i wyraził gotowość zapłacenia za Szwejka dwudziestu koron kary. Powiedział przy tej sposobności, iż jest przekonany, że ten żołnierz tego nie uczynił.

– Spójrzcie na niego – wywodził wskazując na niewinną twarz Szwejka, który zwracając się do tłumu, mówił:

– Ja, ludzie kochani jestem niewinny.

Potem zjawił się wachmistrz żandarmerii i wyprowadził z tłumu pewnego obywatela, którego zaaresztował i pociągnął z sobą przemawiając do niego:

– Za to pan odpowie. Ja panu pokażę podburzać ludzi i wygadywać, że jeśli w taki sposób postępuje się z żołnierzami, to nikt nie ma prawa oczekiwać od nich, aby Austria zwyciężyła.

Nieszczęśliwy obywatel nie zdobył się na nic innego, tylko na szczere zapewnienie, że jest majstrem rzeźnickim i ma sklep koło Starej Bramy, a słów swoich użył w całkiem innym znaczeniu.

Tymczasem dobry człowiek, wierzący w niewinność Szwejka, zapłacił za niego w kancelarii zawiadowcy karę i zaprowadził Szwejka do restauracji trzeciej klasy, gdzie go poczęstował piwem, a dowiedziawszy się, że wojskowy bilet kolejowy i wszystkie inne dokumenty Szwejka zostały u porucznika Lukasza, dał Szwejkowi wspaniałomyślnie jeszcze pięć koron na bilet do Budziejowic i na inne wydatki.

Kiedy się z nim żegnał, szepnął mu poufnie na ucho:

– Uważajcie żołnierzyku, jak będziecie w Rosji, w niewoli, to kłaniajcie się ode mnie piwowarowi Zemanowi ze Zdołbunowa. Nazwisko moje macie wypisane na kwicie kolejowym. Tylko bądźcie sprytni, żebyście zbyt długo nie siedzieli na froncie.

– Niech się pan nie boi – odpowiedział Szwejk. – Zawsze to bardzo interesujące, gdy można zwiedzić za darmo jakieś obce kraje.

Szwejk pozostał przy stole sam i podczas gdy przepijał pięć koron otrzymanych od szlachetnego dobroczyńcy, ludzie na peronie, którzy nie byli świadkami rozmowy Szwejka z zawiadowcą stacji, a tylko z daleka widzieli zbiegowisko, opowiadali sobie, że złapali tu szpiega, który fotografował dworzec, czemu energicznie przeczyła jakaś pani mówiąc, że nie złapali żadnego szpiega, ale słyszała, że dragon zarąbał oficera koło ustępu damskiego, ponieważ oficer ten pchał się tam za narzeczoną dragona, która go odprowadzała.

Tym romantycznym kombinacjom, charakteryzującym nerwowość czasów wojennych, położyła kres żandarmeria usuwając tłum z peronu. A Szwejk pił sobie dalej w spokoju ducha tkliwie wspominając swego porucznika. Co też on pocznie, gdy sam przyjedzie do Czeskich Budziejowic, a w całym pociągu nie znajdzie sługi swego?

Przed przybyciem pociągu osobowego restauracja klasy trzeciej napełniła się żołnierzami i cywilami. Najwięcej było żołnierzy, a należeli oni do różnych pułków i różnych narodowości; zawierucha wojenna zapędziła ich do lazaretów polowych. Odjeżdżali teraz ponownie na front po nowe rany, kalectwa i cierpienia, aby za nie zasłużyć sobie na prosty drewniany krzyż nad grobem. Na krzyżu tym jeszcze po latach wśród smutnych równin wschodniej Galicji trzepotać będą na wietrze strzępy austriackiej czapki żołnierskiej z zardzewiałym bączkiem, zaś od czasu do czasu usiądzie na niej smutny i postarzały już kruk, wspominający dawne czasy obfitych biesiad, kiedy to przygotowywano dla niego smacznie zastawiony, bezkresny stół, pełen ludzkich trupów i końskiej padliny, kiedy to pod taką właśnie czapką, na której siedzi, znajdowały się najsmaczniejsze kąski – oczy ludzkie.

Jeden z takich kandydatów do nowych udręk, wypuszczony po operacji z wojskowego lazaretu, ubrany w bluzę brudną i zamazaną krwią i błotem, przysiadł się do Szwejka. Był to człeczyna chuderlawy, zabiedzony, smutny. Na stole położył małe zawiniątko, wyjął z kieszeni podartą portmonetkę i przeliczał pieniądze.

Potem spojrzał na Szwejka i zapytał:

– Magyarul?

– Ja jestem, kolego, Czech – odpowiedział Szwejk. – Chcesz się napić?

– Nem tudom, barátom.

– Nic nie szkodzi, kolego – zachęcał go Szwejk przysuwając pełny kufel przed smutnego żołnierza. – Pij, bracie, zdrowo.

 

Tamten zrozumiał, napił się, podziękował: – Köszönöm szivesen – i dalej przeglądał zawartość swej portmonetki, aż wreszcie ciężko westchnął. Szwejk zrozumiał, że ten Węgier chętnie zafundowałby sobie piwa, ale nie ma pieniędzy, więc kazał mu je podać. Węgier podziękował i zaczął opowiadać Szwejkowi o czymś za pomocą gestów. Pokazywał swoją przestrzeloną rękę i mówił językiem międzynarodowym: „Pif, paf, puf!”

Szwejk ze współczuciem kiwał głową, a chuderlawy rekonwalescent, opuszczając lewicę na pół metra od ziemi, a potem podnosząc trzy palce do góry, pokazywał Szwejkowi, że ma troje małych dzieci.

– Nincs ham, nincs ham – mówił dalej, pragnąc powiedzieć, że w domu nie mają co jeść. Brudnym rękawem swego płaszcza wojskowego ocierał oczy, z których trysnęły łzy. Rękaw był rozszarpany przez kulę, która zraniła chuderlawego człeczynę walczącego za króla węgierskiego.

Nic dziwnego, że przy takiej rozmowie nie pozostało Szwejkowi prawie nic z owych pięciu koron i że coraz bardziej oddalał się od Czeskich Budziejowic tracąc przy każdym nowym kuflu piwa, zamawianym dla siebie i węgierskiego rekonwalescenta, możność wykupienia wojskowego biletu na przejazd.

Przez stację znowu przejechał pociąg zdążający do Budziejowic, a Szwejk ciągle jeszcze siedział przy stole i słuchał, jak Węgier opowiada swoje:

– Pif, paf, puf! Három gyermek, nincs ham, éljen!

Tego ostatniego wyrazu używał trącając się ze Szwejkiem.

– Pij, chudzino węgierska – odpowiadał Szwejk. – Chlaj! U was toby naszego tak nie częstowali…

Przy sąsiednim stole jakiś żołnierz opowiadał, że kiedy jego 28 pułk zajechał do Szegedynu, to Węgrzy pokazywali sobie ich palcami i wymownie podnosili ręce do góry.

Węgrzy mówili oczywiście świętą prawdę, ale opowiadający żołnierz czuł się tym najwidoczniej dotknięty, aczkolwiek wśród żołnierzy czeskich było to zjawiskiem bardzo powszednim, a wreszcie zaczęli naśladować ich Węgrzy, gdy im się sprzykrzyła bijatyka w interesie króla węgierskiego.

Potem ten opowiadający żołnierz przysiadł się do Szwejka i mówił o tym, jak żwawo zabrali się w Szegedynie do Węgrów, jak ich sprali i powyrzucali z kilku szynków. Ale z uznaniem podkreślił fakt, że Węgrzy też się bić umieją i że tak wtedy dostał nożem w plecy, iż trzeba było odesłać go na tyły na kurację.

Ale teraz, gdy wróci do pułku, to kapitan każe go niezawodnie wsadzić do paki za to, że już nie starczyło mu czasu temu Węgrowi odpłacić jak się patrzy, tak, by on też to dobrze pamiętał, i w ten sposób uratować honor pułku.

– Ihre Dokumenten, wasi tokument? – odezwał się do Szwejka bardzo uprzejmie dowódca kontroli wojskowej, sierżant, w asyście czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach. – Ja fidzieć, jak siedzieć nicht fahren, tylko siedzieć, pić, furt pić, Bursch!

– Dokument? Nie mam, kochanie – odpowiedział Szwejk. – Pan oberlejtnant Lukasz, pułk numer 91, zabrał wszystkie dokumenty z sobą, a ja zostałem na dworcu.

– Was ist das Wort „kochanie”? – zwrócił się sierżant do jednego ze swoich żołnierzy, starego landwerzysty, który jak się zdaje, wszystko robił swemu przełożonemu na opak, bo spokojnie odpowiedział:

– Kochanie, das ist wie: Herr Feldwebel.

Sierżant prowadził dalej rozmowę ze Szwejkiem:

– Tokument kaszty solnierz, pes tokument zamikacz auf Bahnhofs-Militärkommando, den lausigen Bursch, wie einen tollen Hund.

Szwejka zaprowadzono do komendy dworca, gdzie na odwachu siedzieli szeregowcy bardzo podobni do landwerzysty, który tak ładnie umiał tłumaczyć słowo „kochanie” swemu naturalnemu wrogowi, zwierzchności sierżanckiej.

Odwach był ozdobiony litografiami, jakie w owym czasie Ministerstwo Wojny rozsyłało po wszystkich kancelariach wojskowych, po szkołach i koszarach.

Dobrego wojaka Szwejka przywitał obraz, który według podpisu przedstawiał scenę, jak plutonowy Franciszek Hammel i kaprale Paulhart i Bachmayer z 21 c. i k. pułku strzelców zachęcają oddział do wytrwania. Na drugiej stronie wisiał obraz z napisem: „Plutonowy Jan Danko z 5 honwedzkiego pułku huzarów wykrywa stanowisko baterii nieprzyjacielskiej”.

Po prawej stronie nieco niżej wisiał plakat z napisem: „Piękne przykłady odwagi”.

Takimi to plakatami, których tekst ze zmyślonymi przykładami osobliwej odwagi układali w kancelariach ministerstwa różni niemieccy dziennikarze, powołani do służby wojskowej, chciała stara, zgłupiała Austria wzbudzić zapał wojenny w żołnierzach, którzy takich rzeczy nigdy nie czytali, a nawet gdy im takie wzory męstwa posyłano na front w postaci broszurek, to używali ich papieru do skręcania papierosów albo też korzystali z niego jeszcze bardziej bezpośrednio, aby pożytek odpowiadał duchowi i wartości pozmyślanych szlachetnych wzorów męstwa.

Podczas gdy sierżant szukał oficera dyżurnego, Szwejk przeczytał treść plakatu:

„Józef Bong, szeregowiec taborów

Sanitariusze przenosili ciężko rannych żołnierzy na wozy przygotowane w ukrytym wąwozie. Każdy z wozów po ułożeniu na nim rannych odjeżdżał na punkt opatrunkowy. Rosjanie wytropili je i zaczęli ostrzeliwać granatami. Koń szeregowca taborów Józefa Bonga z c. i k. 3 szwadronu taborowego został uśmiercony odłamkiem granatu. Bong narzekał: »Mój biedny siwku, już po tobie!« W tej chwili i jego ranił odłamek granatu. Pomimo to wyprzągł zabitego konia, a pozostałą trójkę koni zaprowadzał w bezpieczne miejsce. Potem wrócił po uprząż swego zabitego konia. Rosjanie strzelali bezustannie. »Strzelajcie sobie, wściekli opętańcy, ja wam tu uprzęży nie zostawię«. I mrucząc te słowa pod nosem dalej zdejmował z konia uprząż. Wreszcie skończył robotę i wlókł się ze zdjętą uprzężą ku wozom, gdzie musiał wysłuchać sporo ostrych wymówek sanitariuszy za długą nieobecność. »Nie chciałem zostawić tam uprzęży, bo jest prawie nowa. Pomyślałem sobie, że byłoby jej szkoda. Nie mamy takich rzeczy za wiele« – tłumaczył się dzielny żołnierz udając się na punkt opatrunkowy, gdzie dopiero zameldował się jako ranny. Rotmistrz ozdobił następnie pierś jego srebrnym medalem za męstwo”.

Gdy Szwejk skończył czytanie, a sierżant nadal nie wracał, rzekł do landwerzystów siedzących na odwachu:

– To jest bardzo piękny przykład męstwa. W taki sposób będziemy mieli w armii samą nową uprząż. Ale gdy byłem w Pradze, to w „Praskiej Gazecie Urzędowej” przeczytałem jeszcze piękniejszy przykład o niejakim doktorze Józefie Vojnie, jednorocznym ochotniku. Służył w Galicji w 7 batalionie strzelców polowych, a gdy doszło do walki na bagnety, został raniony kulą w głowę. Kiedy sanitariusze nieśli go na punkt opatrunkowy, sfukał ich brzydko i krzyczał, że z powodu takiego bagatelnego zadrapania nie pozwoli nakładać sobie opatrunku. I znowuż chciał ze swoim plutonem ruszyć naprzód, ale granat urwał mu stopę. Znowu chcieli go zanieść na punkt opatrunkowy, ale on kusztykał na linii bojowej, opierając się na kijku i tym kijkiem bronił się przed nieprzyjacielem, aż przyleciał nowy granat i urwał mu tę rękę, w której trzymał kijek. Przełożył kijek do drugiej ręki, ryknął wściekle, że im nie daruje, i Bóg wie, jakby się to wszystko skończyło, gdyby go po chwili nie rozszarpał na drobne kawałki szrapnel. Bardzo możliwe, że gdyby go nie wykończyli, to byłby też dostał wielki srebrny medal za męstwo. Kiedy urwało mu głowę, to głowa ta, tocząc się niby kula, krzyczała jeszcze: „Niechaj wszyscy żołnierze zawsze myślą o tym, że najpierw obowiązek, a przyjemność potem!”

– Napiszą też psiekrwie różnych głupstw w tych gazetach – rzekł jeden szeregowiec – ale gdyby wysłać takiego redaktora na godzinę na front, to zbaranieje do cna.

Landwerzysta splunął.

– U nas w Czaslaviu był jakiś redaktor z Wiednia, Niemiec. Służył jako podchorąży. Do nas ani słowem nie chciał się odezwać po czesku, ale kiedy go przydzielili do kompanii marszowej, w której byli sami Czesi, od razu nauczył się po czesku.

We drzwiach ukazał się sierżant, zły jak wszyscy diabli, i krzyczał:

– Wenn man być drei Minuten weg, da hört man nichts anderes als ceski, Cesi.

Wychodząc z kancelarii, zapewne do restauracji, rzekł do kaprala landwerzysty, wskazując na Szwejka, żeby tego wszawego łotra zaprowadził natychmiast do podporucznika, jak ten tylko przyjdzie.

– Pan lejtnant romansuje sobie znowuż z telegrafistką na stacji – rzekł kapral po wyjściu sierżanta. – Łazi za nią już dwa tygodnie i jest zawsze potwornie wściekły, ile razy wraca z urzędu telegraficznego. Ciągle powtarza o niej: „Das ist aber eine Hure, sie will nicht mit mir schlafen”.

I tym razem był widocznie w takim wściekłym usposobieniu, ponieważ w chwilę po jego powrocie słychać było, jak wali jakimiś księgami w stół.

– Trudna rada, bracie, musisz iść do niego – rzekł ze współczuciem kapral do Szwejka. – Przez jego ręce przeszło już bardzo wielu ludzi, młodych i starych.

Prowadził Szwejka do kancelarii, gdzie za stołem zawalonym papierami siedział młody podporucznik, rozzłoszczony jak furiat.

Zobaczywszy Szwejka w towarzystwie kaprala, odezwał się wielce obiecująco: „Aha!” – po czym wysłuchał raportu kaprala:

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ten szeregowiec został znaleziony na dworcu bez dokumentów.

Podporucznik pokiwał głową, jakby chciał rzec, że już przed laty był pewien, iż tego dnia i o tej godzinie Szwejk zostanie znaleziony na dworcu bez dokumentów, bo kto w tej chwili spoglądał na Szwejka, ten musiał mieć wrażenie, że jest absolutnie wykluczone, aby człowiek o takiej minie i takiej postawie jak Szwejk mógł w ogóle posiadać jakiekolwiek dokumenty. Szwejk wyglądał w tej chwili, jakby właśnie spadł z jakiejś nieznanej planety, a teraz rozgląda się dokoła siebie po nieznanym, obcym świecie i dziwi się, że od niego żądają takich jakichś nie znanych mu dotychczas głupstw, jak dokumenty.

Podporucznik, spoglądając na Szwejka, zastanawiał się przez chwilę, co ma rzec. Wreszcie zapytał:

– Coście robili na dworcu?

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że czekałem na pociąg odchodzący do Czeskich Budziejowic, abym się mógł dostać do swego 91 pułku piechoty, gdzie jestem służącym u pana oberlejtnanta Lukasza, którego zmuszony byłem opuścić, kiedy zostałem zaprowadzony do zawiadowcy stacji z powodu kary pieniężnej, dlatego że byłem podejrzany, że zatrzymałem kurier, którym jechaliśmy, przy pomocy hamulca ochronnego i alarmowego.

– Tego sam diabeł nie zrozumie! – wrzasnął podporucznik. – Mówcie krótko i zwięźle i nie wygadujcie mi tu żadnych błazeństw.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że już od pierwszej chwili, jak tylko wsiedliśmy z panem oberlejtnantem Lukaszem do tego kuriera, który miał nas zawieźć i dostarczyć jak najszybciej do naszego 91 ce i ka pułku piechoty, mieliśmy pecha. Najprzód zginął nam jeden kufer, potem znowu – będę mówił wszystko po kolei – jakiś pan generał-major, całkiem łysy…

– Himmelherrgott! – westchnął podporucznik.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant, że trzeba, żeby ze mnie wszystko zlazło jak z psa liniejącego, żeby sytuacja była całkiem przejrzysta. To samo mówił zawsze niejaki Petrlik, szewc, gdy zabierał się do sprania swego chłopaka i kazał mu zdjąć spodnie.

I podczas gdy podporucznik sapał ze złości, Szwejk mówił dalej:

– Jakoś tak się stało, że nie podobałem się temu łysemu panu generałowi i pan Lukasz, którego jestem służącym, kazał mi wyjść na korytarz. Na korytarzu zostałem następnie oskarżony, że zrobiłem to, co już panu mówiłem. Zanim ta sprawa została załatwiona, zostałem na peronie sam. Pociąg odjechał, pan oberlejtnant z kuframi i ze wszystkimi dowodami moimi i swoimi też odjechał, a ja sterczałem na peronie jak ta sierota bez dokumentów.

Szwejk spojrzał na podporucznika tak wzruszająco i tkliwie, że ten utwierdził się w przekonaniu, iż wszystko to, co słyszy z ust tego draba, wywierającego wrażenie idioty od urodzenia, jest najświętszą prawdą.

Podporucznik wymienił Szwejkowi wszystkie pociągi, jakie po kurierze odeszły do Budziejowic, i zapytał go, dlaczego żadnym z nich nie pojechał.

– Posłusznie melduję, panie lejtnant – odpowiedział Szwejk z poczciwym uśmiechem – że podczas gdy czekałem na pociąg, spotkała mnie ta przygoda, że siedziałem przy stole i piłem jeden kufel piwa za drugim.

„Takiego bałwana jeszcze nie widziałem – pomyślał podporucznik. – Przyznaje się do wszystkiego. Ile ich tu miałem, takich jak on, każdy się wypierał, a ten jak najspokojniej powiada: »Przegapiłem wszystkie pociągi, bo piłem jeden kufel piwa za drugim«”.

Myśli te zebrał w jedno zdanie i zdanie to rzucił Szwejkowi:

– Mój chłopie, wy jesteście degenerat. Wiecie, co to znaczy, gdy o kimś mówią, że jest degenerat?

– U nas na rogu Boiska i ulicy Katarzyny, posłusznie melduję, panie lejtnant, był też taki jeden zdegenerowany człowiek. Jego ojcem był jakiś polski hrabia, a matką akuszerka. Zamiatał ulice i w szynku nie pozwolił się nazywać inaczej tylko panem hrabią.

 

Podporucznik uważał, że trzeba tę sprawę skończyć tak lub owak, więc rzekł z naciskiem:

– Słuchajcie więc, wy idioto, bałwanie, co wam mówię. Pójdziecie do kasy biletowej, kupicie sobie bilet i pojedziecie do Budziejowic. Jeśli zobaczę was tu jeszcze raz, to zabiorę się do was jako do dezertera. Abtreten!

Ponieważ Szwejk się nie ruszał i wciąż trzymał rękę przy daszku czapki, podporucznik wrzasnął na niego:

– Marsch hinaus! Nie słyszycie, że mówię: Abtreten? Korporal Palanek, zabierzcie tego bałwana do kasy, kupcie mu bilet i wyprawcie go do Czeskich Budziejowic.

Kapral Palanek po chwili pokazał się znowu w kancelarii. Przez uchylone drzwi widać było za jego plecami poczciwą twarz Szwejka.

– Czego znowu?

– Posłusznie melduję, panie lejtnant – z tajemniczą miną szeptał Palanek – on nie ma pieniędzy na kolej i ja też nie mam. Darmo nie będą go wieźli, ponieważ nie posiada tych wojskowych dokumentów, że jedzie do pułku.

Podporucznik, niczym Salomon, szybko rozstrzygnął tę zawiłą sprawę.

– Niech idzie pieszo – zadecydował. – Niech się w pułku dostanie do paki za to, że się spóźnił. Dość tu mamy własnych kłopotów.

– Trudna rada, kolego – rzekł kapral Palanek do Szwejka, gdy wyszli z odwachu. – Musisz, bratku, iść piechotą do tych Budziejowic. Mamy w izbie bocheneczek komiśniaka, to go sobie zabierzesz na drogę.

W pół godziny później, gdy Szwejka napoili czarną kawą i prócz chleba dali mu jeszcze na drogę do pułku paczuszkę wojskowego tytoniu, wyruszył Szwejk z Taboru w ciemną noc ze śpiewem na ustach.

Śpiewał sobie starą piosenkę żołnierską:

 
Jak przyszliśmy do Jaromierza,
Czekała nas tam wieczerza…
 

Diabli wiedzą, jak to się stało, że dobry wojak Szwejk, zamiast na południe ku Budziejowicom, szedł prościutko na zachód.

Szedł zaśnieżoną szosą, chroniąc się przed mrozem swoim płaszczem wojskowym, niby niedobitek gwardii Napoleona powracający z wyprawy na Moskwę, z tą jedynie różnicą, że śpiewał sobie wesoło:

 
Wyszedłem sobie na spacer
Do gaju zielonego…
 

Po zaśnieżonych lasach w ciszy nocnej odzywało się takie rozgłośne echo, aż się po okolicznych wsiach psy rozszczekały.

Gdy mu się śpiew naprzykrzył, usiadł Szwejk na kupce tłuczonego kamienia, zapalił fajkę i po krótkim odpoczynku ruszył dalej, na nowe przygody budziejowickiej anabasis.