Free

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

6

Porucznik Lukasz nie dosłyszał już ostatniego słowa, chociaż było takie ważne.

„Gryzie ten gałgan jak wszyscy diabli – chciał Szwejk powtórzyć głośniej, ale dał spokój, pomyślawszy: – Co porucznikowi do tego. Chce psa, będzie miał psa”.

Łatwo to powiedzieć: „Przyprowadźcie mi psa!” Właściciele psów są bardzo ostrożni i pilnują ich, choćby psiska nie miały z rasą nic wspólnego. Nawet właścicielka zwyczajnego Medorka, który nic innego nie robi, tylko ogrzewa nogi staruszce, też go lubi i nie da mu zrobić krzywdy.

Każdy pies, osobliwie rasowy, sam musi mieć na tyle instynktu, aby wiedzieć, że pewnego pięknego poranku zostanie zabrany swemu panu. Toteż każdy taki pies żyje w bezustannym strachu, że będzie skradziony, że musi być skradziony. Na przykład podczas spaceru pies odbiega od swego pana, jest zrazu wesoły i zbytkuje. Bawi się z innymi psami, włazi na nie niezdarnie, a one na niego, obwąchuje kamienie przydrożne, zadziera łapkę na każdym rogu i przy każdym koszu handlarki ulicznej, jednym słowem, cieszy się z życia, a świat wydaje mu się taki piękny jak młodzieńcowi po maturze.

Raptem wszakże daje się zauważyć, że jego wesołość znika, pies spostrzega, że się zgubił. I nagle wpada w wielką rozpacz. Biega tam i sam po ulicy, skowyczy w swojej bezradności, ogon wciąga między nogi, uszy kładzie po sobie i jak oszalały pędzi, sam nie wiedząc gdzie. Gdyby umiał mówić, toby z pewnością powiedział:

– Ludzie kochani, zaraz mnie ktoś ukradnie!

Czy byliście kiedykolwiek w psiarni i widzieliście takie wystraszone stworzenia? To wszystko psy kradzione. Wielkie miasto posiada specjalny typ złodzieja, który zajmuje się wyłącznie kradzieżą psów. Istnieją malutkie pieski salonowe, karłowate ratlerki wielkości rękawiczki; łatwo zmieści się taki piesek w kieszeni palta albo w mufce damskiej, ale i tam go złodziej znajdzie. Skradną też w nocy złego niemieckiego doga cętkowanego, który pilnuje willi na przedmieściu. Psa policyjnego capną wywiadowcy sprzed nosa. Prowadzicie sobie pieska na łańcuszku, przetną smycz i znikają z psem jak kamfora, a wy głupkowato spoglądacie na pusty sznurek. Pięćdziesiąt procent psów, które widuje się na ulicy, zmieniało kilkakrotnie właścicieli, a nieraz trafia się, że po latach kupicie własnego psa, którego skradziono wam podczas spaceru, gdy był jeszcze szczeniakiem. Największe niebezpieczeństwo zagraża psom, gdy wyprowadzone na dwór, załatwiają małą czy dużą potrzebę. Osobliwie przy załatwianiu dużej potrzeby ginie bardzo dużo psów. Dlatego każdy pies rozgląda się podczas tej czynności tak uważnie dokoła siebie.

Istnieje kilka systemów kradzenia psów. Robi się to wprost, sposobem kradzieży kieszonkowej, lub też pośrednio, przez podstęp i oszukanie biednego stworzenia. Pies jest zwierzęciem wiernym, ale tylko w czytankach szkolnych lub w podręcznikach zoologii. Dajcie wszakże najwierniejszemu psu do powąchania kawałek smażonej końskiej wędzonki, a będzie zgubiony. Zapomni o panu, obok którego idzie, odwróci się i pobiegnie za wami. Z pyska cieknie mu ślina, a w przeczuciu wielkiej uciechy przy spożywaniu wędzonki przyjaźnie merda ogonem i rozwiera nozdrza jak najbujniejszy ogier, gdy zwietrzy klacz.

*

Koło schodów zamkowych na Małej Stranie znajduje się mała piwiarenka. Pewnego dnia w mrocznym jej kąciku siedzieli dwaj mężowie: żołnierz i cywil. Pochyleni ku sobie rozmawiali szeptem, tajemniczo. Podobni byli do spiskowców z czasów republiki weneckiej.

– Co dzień o ósmej – szeptał cywil do ucha żołnierzowi – prowadzi go służąca na róg Placu Havliczka do parku. Ale to drań, gryzie jak wściekły. Nie da się pogłaskać.

I pochylając się jeszcze niżej nad uchem żołnierza dodał:

– Nawet serdelka nie żre.

– Smażonego? – zapytał Szwejk.

– Nawet smażonego.

Obaj splunęli.

– Więc co ten drań żre?

– Kto go tam wie! Niejeden pies jest rozpieszczony jak arcybiskup.

Żołnierz i cywil trącili się kuflami, a cywil szeptał dalej:

– Pewnego razu jeden czarny szpic, który był mi potrzebny dla psiarni nad Klamovką, też nie chciał serdelka. Chodziłem koło niego trzy dni, aż wreszcie nie wytrzymałem i zapytałem tę panią, co prowadziła na smyczy, czym go karmi, że jest taki ładny. Pytanie pochlebiło niewieście, więc mi odpowiedziała, że najbardziej lubi kotlety. Więc kupiłem dla niego sznycel. Pomyślałem sobie, że to jeszcze lepsze. A widzisz, ten drań ani spojrzał na cielęcinę. Nałogowo żarł wieprzowinę. Trzeba było kupić kotlet wieprzowy. Dałem mu go powąchać i uciekłem. Pies za mną. Pani wołała: „Kropeczka! Kropeczka!” Ale gadaj zdrów! Kropeczka ani myślał słuchać. Za kotletem poleciał aż za róg, tam założyłem mu łańcuszek na kark, a nazajutrz znajdował się już w psiarni nad Klamovką. Na szyi miał parę białych kłaczków, przemalowali je na czarno i nikt go nie poznał. Ale dużo było takich psów, które poleciały na koński smażony serdelek. Zrobiłbyś najlepiej, gdybyś ją zapytał, co ten pies najbardziej lubi. Jesteś żołnierz, masz fajną postawę, to ci kobieta prędzej powie. Ja już się pytałem, ale ona spojrzała na mnie, jakby mnie chciała przebić spojrzeniem, i powiada: „Co komu do tego?” Nie bardzo ładna, taki małpiszon, ale z żołnierzem gadać będzie.

– Czy aby prawdziwy pinczer? Mój oberlejtnant innego nie chce.

– Jak malowanie. Pieprz i sól, prawdziwa rasa, tak jak ty Szwejk, a ja Blahnik. Chodzi o to, żeby się dowiedzieć, co on żre. Dam mu wtedy pojeść i przyprowadzę ci go.

Obaj przyjaciele znowu się trącili. Jeszcze przed wojną, gdy Szwejk zajmował się handlem psami, Blahnik mu je dostarczał. Był to mąż doświadczony. Opowiadano sobie o nim, że kupował psy od hycla, nawet podejrzane, i sprzedawał je za dobre pieniądze. Miał już nawet raz wściekliznę, a w Instytucie Pasteurowskim w Wiedniu czuł się jak u siebie w domu. Teraz uważał za swój obowiązek bezinteresownie dopomóc wojakowi Szwejkowi. Znał wszystkie psy w Pradze i w okolicy, a szeptem mówił dlatego, nie chciał zdradzić się wobec właściciela piwiarni, któremu przed paru miesiącami wyniósł z szynku pod kapotą szczenię jamnika. Dał pieskowi possać mleka z butelki ze smoczkiem, głupie szczenię wzięło go widać za mamę i ani pisnęło pod kapotą. Zasadniczo kradł tylko psy rasowe i znał się tak dobrze na rzeczy, że mógłby występować jako ekspert sądowy. Dostarczał psy wszystkim psiarniom i osobom prywatnym, jak popadło. Gdy szedł ulicą, warczały na niego wszystkie psy, które kiedyś ukradł, a jeśli zatrzymał się przed wystawą sklepową, to często gęsto poza jego plecami jakiś mściwy psiak podniósł łapkę i pokropił mu spodnie.

*

Nazajutrz o godzinie ósmej rano dobry wojak Szwejk przechadzał się na rogu Placu Havliczka koło parku. Czekał na służącą z rasowym pieskiem. Nareszcie doczekał się: tuż koło niego przebiegł pies z mądrymi oczami i najeżoną sierścią. Był wesoły i zadowolony jak wszystkie psy po załatwieniu swej potrzeby i uganiał się za wróblami spożywającymi śniadanie na kupie końskiego nawozu.

Potem przeszła obok niego ta, która psa pilnowała. Była to niewiasta nie pierwszej młodości, z warkoczami zgrabnie upiętymi dokoła głowy. Pogwizdywała na psa i bawiła się łańcuszkiem oraz eleganckim biczykiem.

Szwejk przemówił do niej:

– Przepraszam, panienko, którędy idzie się na Żiżkov?

Przystanęła i spojrzała na niego, czy to aby nie kpiarz jaki, ale poczciwa twarz Szwejka przekonała ją, że ten żołnierz naprawdę chce iść na Żiżkov. Wyraz jej twarzy zmiękł i chętnie zaczęła mu tłumaczyć, jak to się idzie na ten Żiżkov.

– Bo ja dopiero niedawno zostałem przeniesiony do Pragi – mówił Szwejk. – Ja nietutejszy. Jestem z prowincji, a panienka też widać nie z Pragi.

– Ja z Vodnian – odpowiedziała.

– No to pochodzimy z tych samych stron – odpowiedział Szwejk. – Ja z Protivina.

Znajomość geografii czeskiego południa, którą Szwejk przyswoił sobie kiedyś podczas manewrów, napełniła serce dziewczyny regionalnym ciepłem.

– To zna pan w Protivinie na rynku rzeźnika Pejchara?

– Jakże go nie znać? To mój kuzyn. Bardzo go tam u nas wszyscy lubią – mówił Szwejk – to człowiek dobry, usłużny, ma dobre mięso i dobrze waży.

– Czy pan przypadkiem nie Jaresz? – zapytała dziewczyna, zaczynając odczuwać sympatię dla nieznajomego żołnierza.

– Jaresz.

– A z których Jareszów? Z tych z Krcza koło Protivina czy z Rażic?

– Z Rażic.

– A stary jeszcze rozwozi piwo?

– Ciągle.

– Ten już będzie miał więcej jak sześćdziesiąt.

– Sześćdziesiąt osiem skończył na wiosnę – odpowiedział spokojnie Szwejk. – Teraz kupił sobie psa, i jazda, panie gazda. Pies siedzi na wozie i pilnuje. Akurat taki pies jak ten, co goni wróble. Ładny piesek, bardzo ładny.

– To nasz – pouczała go nowa znajoma. – Ja jestem w obowiązku u pana pułkownika. Pan nie zna naszego pułkownika?

– Znam go, to bardzo inteligentny pan – rzekł Szwejk. – U nas w Budziejowicach też był taki jeden oberst.

– Nasz pan jest bardzo surowy, a gdy niedawno mówili, że nas w Serbii sprali, to przyszedł do domu wściekły, potłukł w kuchni wszystkie talerze i chciał mnie wyrzucić.

– A więc to pana obersta piesek? – przerwał jej Szwejk. – Szkoda, że mój oberlejtnant psów nie znosi, bo ja bardzo psy lubię. – Milczał przez chwilę, a potem rzekł: – Psy są wybredne, nie każdy pies żre wszystko, co mu dają.

– Nasz Fox też bardzo wybredny. Przez jakiś czas w ogóle nie chciał żreć mięsa, ale teraz żre znowu.

– A co mu najlepiej smakuje?

– Wątroba, gotowana wątroba.

– Cielęca czy wieprzowa?

– Wszystko jedno – roześmiała się „krajanka” Szwejka, uważając jego pytanie za lichy dowcip.

Spacerowali jeszcze przez chwilę, potem przyłączył się do nich pinczer, którego służąca wzięła na łańcuszek. Wobec Szwejka zachowywał się bardzo poufale i próbował rozedrzeć mu spodnie, choćby przez kaganiec. Co chwilę skakał na Szwejka, ale nagle, jakby wyczuwszy jego złe względem siebie zamiary, przestał skakać, szedł przygnębiony obok niego i spoglądał na obcego człowieka spode łba, jakby chciał rzec: „A więc i mnie czeka to samo?”

 

Nowa znajoma powiedziała mu jeszcze, że wychodzi tu z psem także wieczorami, zawsze o szóstej, że żadnemu praskiemu mężczyźnie nie ufa, bo raz dała ogłoszenie do gazety, zjawił się na to jakiś ślusarz oświadczając, że będzie się z nią żenił, wycyganił od niej osiemset koron na jakiś tam wynalazek i przepadł. Na prowincji ludzie są stanowczo uczciwsi. Gdyby miała wychodzić za mąż, to tylko za człowieka z prowincji, ale dopiero po wojnie. Wojenne małżeństwa uważa za głupstwo, ponieważ zazwyczaj każda taka niewiasta zostaje wdową.

Szwejk zapewnił ją uroczyście, że wieczorem przyjdzie, i zawrócił do piwiarni, aby powiedzieć przyjacielowi Blahnikowi, że ten pies żre wątrobę, wszystko jedno jaką.

– Poczęstuję go wołową – postanowił Blahnik. – Wziąłem już na nią raz bernardyna fabrykanta Vydry, stworzenie ogromnie wierne. Jutro przyprowadzę ci psa w porządku.

Blahnik dotrzymał słowa. Gdy Szwejk kończył przedpołudniowe sprzątanie, ozwało się za drzwiami szczeknięcie i Blahnik wciągnął do mieszkania opierającego się pinczera, który był w tej chwili jeszcze bardziej zjeżony niż zazwyczaj. Dziko wywracał oczy i spoglądał przed siebie tak ponuro, że przypominał głodnego tygrysa, zamkniętego w klatce, przed którą stoi wypasiony gość ogrodu zoologicznego. Szczękał zębami i warczał, jakby chciał rzec: „Rozszarpię wszystko i zeżrę”.

Przywiązali psa przy stole kuchennym i Blahnik opowiedział, jak się wszystko odbyło.

– Umyślnie szedłem przy nim, a w papierze niosłem gotowaną wątrobę. Zaczął węszyć i podskakiwać ku mnie. Nie dałem mu nic i szedłem dalej; pies za mną. Koło parku skręciłem w ulicę Bredova i tam dałem mu pierwszy kawałek. Pożerał wątrobę nie zatrzymując się, żeby mnie z oczu nie stracić. Skręciłem w ulicę Jindrziską i dałem mu nową porcję. Potem, gdy się nażarł, wziąłem go na smycz i ciągnąłem go przez Plac Wacława na Vinorady aż do Vrszovic. Po drodze wyrabiał mój piesek istne cuda. Kiedy przechodziłem przez tor tramwajowy, położył się i ani rusz. Chciał widać, żeby go tramwaj przejechał. Przyniosłem ci też czysty formularzyk rodowodu, który kupiłem u papiernika Fuchsa. Musisz zmajstrować rodowód, Szwejku.

– Rodowód musi być wypisany twoją ręką. Napisz, że pochodzi z Lipska, z psiarni von Bülow. Ojciec Arnheim von Kahlsberg, matka Emma von Trautensdorf, po ojcu Zygfrydzie von Busenthal. Ojciec otrzymał pierwszą nagrodę na berlińskiej wystawie pinczerów w roku tysiąc dziewięćset dwunastym. Matka odznaczona złotym medalem norymberskich stowarzyszeń hodowców psów szlachetnych. Wiele lat może mieć, jak ci się zdaje?

– Podług zębów, dwa lata.

– Napisz półtora roku.

– Kiepsko ma uszy przycięte. Widzisz, Szwejku?

– Jest na to rada. Jeśli będzie trzeba, przytniemy mu uszy, ale dopiero wtedy, gdy się do nas przyzwyczai. Teraz byłby jeszcze bardziej zły.

Porwany piesek warczał jak wściekły, sapał, rzucał się, aż wreszcie położył z wywieszonym językiem, zmęczony, i czekał, co będzie z nim dalej.

Uspokajał się powoli i tylko od czasu do czasu żałośnie skowyczał.

Szwejk położył przed nim resztę wątroby, otrzymaną od Blahnika. Ale pies odwrócił się od niej i rzucił na obu wściekłe spojrzenie, jakby mówił: „Już raz wpadłem, sami sobie to zeżryjcie”.

Leżał zrezygnowany i udawał, że drzemie. Potem strzeliło mu raptem coś do głowy, wstał, zaczął służyć i prosić przednimi łapami. Poddawał się.

Ta wzruszająca scena nie wywarła na Szwejku najmniejszego wrażenia.

– Leżeć! – krzyknął na biedaka, który znowu położył się na podłodze skomląc żałośnie.

– Jakie imię wpiszemy mu do rodowodu? – zapytał Blahnik. – Wabił się Fox, więc trzeba mu dać imię podobne, żeby się szybko przyzwyczaił.

– To go nazwiemy na przykład „Max”. Widziałeś, jak nadstawia uszy? Pójdź tu, Max!

Nieszczęśliwy rasowy pies, któremu zabrano dom, pana i imię, wstał i oczekiwał dalszych rozkazów.

– Myślę, że można go odwiązać – rzekł Szwejk. – Zobaczymy, co będzie robił.

Gdy go odwiązano, pies od razu puścił się do drzwi. Szczeknął trzy razy na klamkę, licząc zapewne na wspaniałomyślność tych złych ludzi. Widząc wszakże, że nie mają zrozumienia dla jego pragnień wydostania się na dwór, zrobił przy drzwiach kałużę, w przekonaniu, że zostanie wyrzucony za drzwi, jak się to działo niegdyś, gdy był młody, a pułkownik uczył go ostro, po wojskowemu, jak się ma zachowywać w mieszkaniu.

Zamiast tego Szwejk rzekł:

– Sprytna bestia! Jezuita z niego!

Rzekłszy to przeciągnął go pasem i tak dokładnie unurzał mu pysk w kałuży, że pies nie nadążył się oblizywać.

Skomlił, pohańbiony, i zaczął biegać po kuchni, węsząc własne ślady, następnie podbiegł szybko do stołu, pożarł resztę wątroby zostawionej dla niego na podłodze, położył się koło pieca i zasnął po całej tej awanturze.

– Wiele jestem ci winien? – zapytał Szwejk Blahnika, gdy się z nim żegnał.

– Nie mów o tym, Szwejku – rzekł Blahnik miękko. – Dla starego kamrata zrobię wszystko, tym bardziej gdy służy w wojsku. Zostań z Bogiem, chłopie, i nie prowadź go nigdy przez Plac Havliczka, żeby się nie stało jakie nieszczęście. Gdyby ci był potrzebny jeszcze jaki piesek, to wiesz, gdzie mieszkam.

Szwejk pozwolił Maxowi wyspać się porządnie, tymczasem zaś kupił u rzeźnika ćwierć kilograma wątroby, ugotował ją i czekał, aż się pies przebudzi. Pod nos położył mu kawałek ciepłej wątroby.

Max zaczął oblizywać się przez sen, potem przeciągnął się, obwąchał wątrobę i pożarł ją. Następnie podszedł ku drzwiom i powtórzył próbę wydostania się na dwór.

– Pójdź tu, Max! – zawołał Szwejk.

Pies zbliżył się do niego nieufnie. Szwejk wziął go na kolana, pogłaskał i Max po raz pierwszy zamerdał szczątkiem swego przyciętego ogona. Delikatnie złapał rękę Szwejka zębami i spojrzał na niego tak mądrze, jakby chciał rzec: „Tu się nie da nic zrobić. Już wiem, że sprawę przegrałem”.

Szwejk głaskał go dalej i zaczął mu opowiadać głosem tkliwym:

– Był sobie jeden piesek, nazywał się Fox i mieszkał u niejakiego obersta. Służąca prowadziła go na spacer, aż przyszedł jeden pan i Foxa ukradł. Fox dostał się do wojska do jednego oberlejtnanta i dali mu imię Max. Daj łapę, Max! No, widzisz, bydlę jedno, że będziemy dobrymi przyjaciółmi, jeśli będziesz grzeczny i posłuszny. Bo jak nie, to lanie.

Max zeskoczył z kolan Szwejka i zaczął dokazywać. Wieczorem, gdy porucznik wrócił z koszar, Szwejk i Max byli już najlepszymi przyjaciółmi.

Spoglądając na Maxa Szwejk filozofował:

– Jak pomyśleć akuratnie, to właściwie każdy żołnierz jest też wykradziony ze swego domu jak ten pies.

Porucznik Lukasz był bardzo mile zaskoczony widokiem Maxa, który też ucieszył się szczerze, znowu zobaczywszy człowieka z szablą.

Na pytanie, skąd pies pochodzi i ile kosztuje, odpowiedział Szwejk z zupełnym spokojem, że dostał go w podarunku od jednego przyjaciela, który akurat musiał stanąć do wojska.

– Dobrze, Szwejku – rzekł porucznik bawiąc się z Maxem – na pierwszego dostaniecie ode mnie pięćdziesiąt koron za psa.

– Nie mogę przyjąć, panie oberlejtnant.

– Szwejku – rzekł surowo porucznik – kiedyście się meldowali na służbę u mnie, powiedziałem wam, że musicie spełniać każdy mój rozkaz. Gdy wam mówię, że dostaniecie pięćdziesiąt koron, to musicie je przyjąć i przepić. Co zrobicie, Szwejku z tymi pięćdziesięcioma koronami?

– Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że je przepiję według rozkazu.

– A gdybym czasem zapomniał o tym, to rozkazuję wam abyście mi meldowali, że wam się należy pięćdziesiąt koron. Rozumiecie? A pcheł ten pies nie ma? Lepiej go od razu wykąpać i wyczesać. Jutro mam służbę, ale pojutrze pójdę z nim na spacer.

Podczas gdy Szwejk kąpał Maxa, pułkownik, były jego właściciel, strasznie awanturował się w domu i groził, że odda pod sąd polowy tego, kto mu psa ukradł, że go każe rozstrzelać, powiesić, zamknąć w więzieniu na dwadzieścia lat i rozsiekać na kawałki.

– Der Teufel soll den Kerl buserieren! – krzyczał pułkownik aż szyby brzęczały – Mit solchen Meuchelmörden werde ich bald fertig.

Nad Szwejkiem i nad Lukaszem unosiła się w powietrzu katastrofa.

XV. Katastrofa

Pułkownik Fryderyk Kraus, mający też przydomek von Zillergut, jako pamiątkę po jakiejś wioszczynie w Salzburgu, którą przodkowie jego przepili jeszcze w osiemnastym wieku, był czcigodnym bałwanem. Gdy coś opowiadał, to mówił o rzeczach wszystkim dobrze znanych, a jeszcze pytał przy tym słuchaczy, czy dobrze rozumieją najbardziej elementarne pojęcia.

– A więc okno, panowie. Wiecie, co to jest okno?

Albo na przykład:

– Droga, która po obu stronach ma rowy, nazywa się szosą. Tak, panowie. Wiecie, co to jest rów? Rów to wykop, nad którym pracuje sporo ludzi. Jest to zagłębienie. Tak. Kopie się rydlami. Wiecie, co to jest rydel?

Miał manię objaśniania wszystkiego, a czynił to z takim zapałem, jak jaki wynalazca opowiadający o swoim dziele.

– Książka, proszę panów, to pewna ilość rozmaicie pociętych ćwiartek papieru różnego formatu, który jest zadrukowany, ułożony, zeszyty i zlepiony. Tak. Wiecie, panowie, co to jest klej? Klejem się lepi.

Był tak potwornie głupi, że oficerowie uciekali od niego i omijali go z dala, aby nie słuchać jego wykładu, że trotuar oddzielony jest od jezdni, że jest to podwyższony pas bruku przed frontem domu, zaś front domu to ta część, którą widzimy z ulicy lub z chodnika. Tylnej części domu z trotuaru zobaczyć nie można, o czym łatwo się przekonać, gdy się stanie na jezdni.

Gotów był zademonstrować tę interesującą rzecz na poczekaniu, ale na szczęście przejechano go. Od tego czasu zgłupiał jeszcze bardziej. Zatrzymywał oficerów i wdawał się z nimi w nieskończenie długie rozmowy o omletach, słońcu, termometrach, pączkach, oknach i znaczkach pocztowych.

Było naprawdę dziwne, że ten idiota mógł stosunkowo szybko awansować i że posiadał poparcie ludzi wpływowych, jak na przykład dowodzącego generała, który popierał go pomimo jego absolutnej niezdatności.

Podczas manewrów dokazywał ze swoim pułkiem istnych cudów. Nigdy nie dotarł do oznaczonego celu na czas, prowadził żołnierzy kolumnami pod karabiny maszynowe, a kiedyś przed laty podczas manewrów cesarskich na południu Czech zdarzyło się, że razem ze swoim pułkiem zabłąkał się, dostał się aż na Morawy i włóczył się z nim jeszcze parę dni po ukończonych manewrach, gdy żołnierze innych pułków już dawno siedzieli w koszarach. Uszło mu i to.

Jego przyjacielskie stosunki z generałem dowodzącym i z innymi, niemniej idiotycznymi dygnitarzami wojskowymi starej Austrii, przyniosły mu szereg odznaczeń i orderów. Czuł się ogromnie wyróżniony i uważał się za najlepszego żołnierza pod słońcem oraz za teoretyka strategii i wszystkich nauk wojskowych.

Podczas przeglądu pułku wdawał się w rozmowę z żołnierzami i pytał ich zawsze o to samo:

– Dlaczego karabin, jakiego używa wojsko, nazywa się manlicher?

W pułku przezywali go z tej racji „Manlichertrottel”. Był niezwykle mściwy, gubił podwładnych oficerów, jeśli mu się nie podobali, a gdy który z nich chciał się żenić, to władzom wyższym wydawał o nim jak najgorszą opinię.

Brakowało mu połowy lewego ucha, którą w młodości odciął mu w pojedynku jego przeciwnik, wyzwany przez niego za proste stwierdzenie faktu, że Fryderyk Kraus von Zillergut jest skończonym bałwanem.

Po analizie jego przymiotów umysłowych łatwo doszlibyśmy do wniosku, że przymioty te nie były wcale lepsze od tych, które wsławiły gburowatego Habsburga, Franciszka Józefa, jako notorycznego idiotę.

Jego mowa miała te same akcenty, w jego głowie mieścił się taki sam zasób naiwności. Podczas pewnego bankietu w kasynie oficerskim, gdy rozmawiano o Schillerze, pułkownik Kraus von Zillergut wyrwał się ni w pięć, ni w dziewięć:

– Widziałem wczoraj, moi panowie, pług parowy pędzony przez lokomotywę. Przedstawcie sobie, panowie, przez lokomotywę, ale nie przez jedną, lecz przez dwie lokomotywy. Patrzę: dym, podchodzę bliżej, a to lokomotywa, a z drugiej strony druga. Powiedzcie, panowie, czy to nie śmieszne? Dwie lokomotywy, jakby nie dość było jednej.

Przez chwilę milczał, a potem dorzucił:

– Gdy się benzyna wyczerpie, to automobil musi się zatrzymać. To też wczoraj widziałem. A potem ględzi się o zachowaniu energii! Nie jedzie, stoi, nie ruszy się, bo nie ma benzyny. Czy to nie śmieszne?

Przy swojej tępocie był niezwykle pobożny. W mieszkaniu miał ołtarz domowy. Często chodził do kościoła Św. Ignacego do spowiedzi i do komunii, a od początku wojny modlił się o powodzenie wojsk austriackich i niemieckich. Chrześcijaństwo mieszał z marzeniami o hegemonii germańskiej. Bóg miał dopomóc zwycięzcom do wydarcia pokonanym ziemi i bogactw.

 

Wpadał zawsze w istny szał, gdy przeczytał w gazetach, że przywieziono jeńców.

– Po co brać jeńców? – mawiał. – Powystrzelać ich wszystkich bez miłosierdzia! Tańczyć po trupach! Wszystkich cywilów w Serbii spalić co do jednego! Dzieci pozakłuwać bagnetami!

Nie był wcale gorszy od niemieckiego poety Vierordta, który podczas wojny wydrukował wiersze wzywające ojczyznę niemiecką, aby duszą z żelaza nienawidziła i mordowała miliony diabłów francuskich.

 
Niech aż pod obłoki, ponad góry,
Gromadzą się kości ludzkie i dymiące ciała…
 
*

Skończywszy wykład w szkole jednorocznych ochotników, porucznik Lukasz wyszedł z Maxem na spacer.

– Pozwalam sobie zwrócić uwagę pana oberlejtnanta – rzekł zatroskany Szwejk – że z tym psem trzeba bardzo ostrożnie, żeby nie uciekł. Może zatęsknić na przykład za dawnym panem i mógłby dać dęba, gdyby go pan spuścił ze smyczy. Nie radziłbym też chodzić z nim przez Plac Havliczka, bo tam włóczy się jeden zły pies rzeźnicki spod „Mariańskiego Obrazu”. To strasznie zły pies; jak tylko zobaczy w swoim rewirze obcego psa, to zaraz robi się strasznie zazdrosny, żeby mu tamten czego nie zeżarł. Takie to psisko jak i ten żebrak od Świętego Hasztala.

Max podskakiwał wesoło i plątał się między nogami, okręcił łańcuszek dokoła szabli porucznika i wyrażał wielką radość, że pójdzie na spacer.

Wyszedłszy na ulicę porucznik Lukasz skierował się w stronę Przikopów. Miał się spotkać z pewną damą na rogu ulicy Pańskiej. Pogrążony był w myślach urzędowych. O czym ma jutro wykładać jednorocznym ochotnikom w szkole? Jak określamy wysokość danego wzniesienia? Dlaczego określamy wysokość licząc zawsze od poziomu morza? Jak w stosunku do poziomu morza obliczamy wysokość wzniesienia, licząc od jego podnóża? Po co, do diabła, Ministerstwo Wojny włącza takie sprawy do programów szkolnych! To przecie rzecz artylerii. Istnieją też mapy sztabu generalnego. Gdy nieprzyjaciel znajdować się będzie na wzgórzu 312, to nie będzie czasu rozmyślać o tym, dlaczego wysokość wzgórka podana jest licząc od poziomu morza, ani nie będzie czasu, aby zabrać się do określenia jego własnej wysokości. Spogląda się na mapę, i basta.

Z rozmyślań tych wyrwało porucznika ostre wezwanie: „Halt!” Ozwało się ono nad jego uchem akurat w chwili, gdy zbliżał się do ulicy Pańskiej.

Jednocześnie z ozwaniem się tego głosu pies szarpnął się na łańcuszku i z radosnym ujadaniem rzucił się w stronę człowieka, który krzyknął: „Halt!

Przed porucznikiem stał pułkownik Kraus von Zillergut. Porucznik Lukasz salutował tłumacząc się pułkownikowi, że go nie zauważył.

Pułkownik znany był z tego, że namiętnie lubił zatrzymywać podwładnych.

Salutowanie uważał za coś, od czego zawisły losy wojny i na czym oparta jest potęga armii.

„W salutowanie żołnierz powinien wkładać duszę”, mawiał. Był to wyraz najpiękniejszego kapralskiego mistycyzmu.

Pilnował i uważał, aby salutujący oddał ukłon wojskowy ściśle według przepisów do najsubtelniejszych szczegółów włącznie, precyzyjnie, z powagą.

Czyhał na wszystkich, którzy go omijali: od piechura aż do podpułkownika. Takich szeregowców, którzy salutowali mimochodem, ledwie dotykając daszka czapki, jakby chcieli rzec: „Jak się masz?”, zatrzymywał i sam prowadził ich do koszar dla ukarania.

Nie można było tłumaczyć się przed nim słowem: „Nie widziałem”.

„Żołnierz, mawiał, winien szukać swego przełożonego w tłumie i nie wolno mu myśleć o niczym innym, tylko o tym, aby spełnić swój obowiązek przepisany przez regulamin służbowy. Gdy pada na pobojowisku, winien przed skonaniem zasalutować. Kto nie umie salutować, udaje, że nie widzi, albo salutuje niedbale, jest dla mnie bydlakiem”.

– Panie poruczniku – straszliwym głosem mówił pułkownik Kraus – niższe stopnie obowiązane są oddawać cześć wyższym. To nie jest zniesione. A po drugie: od kiedy to panowie oficerowie przyzwyczaili się chodzić na spacer z kradzionymi psami? Tak jest: z kradzionymi. Pies, który jest własnością kogoś innego, jest psem kradzionym.

– Ten pies, panie pułkowniku… – zaczął się tłumaczyć Lukasz.

– Jest moim psem, panie poruczniku – szorstko przerwał mu pułkownik. – To mój Fox.

A Fox czy Max przypomniał sobie dawnego pana, nowego zaś wygnał z serca i wyrwawszy się porucznikowi obskakiwał pułkownika z takim nadmiarem radości, na jaką zdobyć się może tylko gimnazista wysłuchany przez ukochaną.

– Chodzenie na spacer z kradzionymi psami nie daje się pogodzić z honorem oficerskim. Pan nie wiedział? Oficer nie może kupować psa nie przekonawszy się, że może go kupić bez przykrych dla siebie następstw! – grzmiał pułkownik Kraus głaszcząc Foxa-Maxa, który z psią podłością zaczął warczeć na porucznika i wyszczerzać na niego zęby, jakby pułkownik poszczuł go na swoją ofiarę: „Weź go!”

– Panie poruczniku – mówił pułkownik dalej – czy uważałby pan za właściwe jeździć na kradzionym koniu? Nie czytał pan ogłoszenia w „Bohemii” i „Tagblacie”, że zginął mi rasowy pinczer? Jak to, nie czytał pan ogłoszenia swego przełożonego?

Pułkownik załamał ręce ze zdumienia.

– Udali się ci młodzi oficerowie! A gdzież dyscyplina? Pułkownik posyła do gazety ogłoszenie, a porucznik nie czyta go!

„Gdybym ci, dziadu stary, mógł dać parę razy w pysk…” – myślał porucznik Lukasz spoglądając na bokobrody pułkownika przypominające orangutana.

– Niech pan idzie ze mną kawałek – rzekł pułkownik.

Porucznik szedł obok przełożonego prowadząc z nim miłą rozmowę.

– Na froncie panie poruczniku, taka rzecz przynajmniej nie będzie się wam mogła już więcej przytrafić. Spacerować sobie na tyłach z kradzionymi psami to rzecz istotnie wielce nieprzyjemna. Tak. Spacerować z psem swego przełożonego. I to w czasach, gdy na polach bitew co dzień tracimy setki najlepszych oficerów. A ogłoszeń się nie czyta. Przecież w taki sposób przez sto lat mógłbym zamieszczać ogłoszenia, że mi zginął pies. Dwieście lat, trzysta lat!

Pułkownik głośno się wysmarkał, co zawsze oznaczało u niego wysoki stopień wzburzenia, i rzekł:

– Może pan spacerować dalej.

Odwrócił się i poszedł chłoszcząc gniewnie szpicrutą poły swego oficerskiego płaszcza.

Porucznik Lukasz przeszedł na drugi chodnik, ale i tam usłyszał surowe: „Halt!” Pułkownik zatrzymał właśnie jakiegoś nieszczęśliwego piechura, rezerwistę, który myślał o swojej mamie siedzącej w domu i przeoczył zwierzchnika.

Pułkownik własnoręcznie ciągnął go do koszar dla ukarania i wyzywał go od morskich świń.

„Co ja z tym Szwejkiem zrobię? – myślał porucznik. – Rozpłatam mu gębę, ale to mało. Pasy drzeć z tego łotra, i tego nie dość”.

Zapominając, że miał się spotkać z pewną damą, wzburzony skierował się w stronę swego mieszkania.

– Zabiję tego drania! – rzekł wsiadając do tramwaju.

*

Tymczasem dobry wojak Szwejk zajęty był interesującą rozmową z żołnierzem z koszar, który przyniósł porucznikowi jakieś papiery do podpisania i czekał na niego.

Szwejk podejmował go kawą i przy tym napoju opowiadali sobie, że Austria się przejedzie.

Rozmawiali tak, jakby nic lepszego i pewniejszego nie mieli sobie do powiedzenia. Był to niekończący się potok słów, które z wszelką pewnością byłyby przez sąd określone jako zdrada stanu i za które byliby powieszeni.

– Najjaśniejszy pan musiał z tego wszystkiego do reszty zidiocieć – oświadczył Szwejk. – Nigdy nie był sprytny, ale ta wojna go z pewnością dobije.

– Już zidiociał – z całą pewnością zadeklarował żołnierz z koszar. – Głupi jak nogi stołowe. Może nawet nie wie, że jest wojna. Być może, że wstydzili się powiedzieć mu o tym. Ten podpis na manifeście do jego narodów to też pewno szachrajstwo. Kazali wydrukować bez jego wiedzy, bo on już o niczym myśleć nie może.

– Gotów jest, i tyle – tonem znawcy zawyrokował Szwejk. – Robi pod siebie i muszą go karmić jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynku jeden pan, że ma dwie mamki i że trzy razy dziennie dają cesarzowi ssać.