Free

Muza z zaścianka

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Podoba mi się ta rezolucja – rzekł Bianchon. – Kiedy się jest skazaną na takie niedole, trzeba mieć ten spryt, aby je przekształcić na cnoty.

Zdumiony świetnym manewrem, za pomocą którego Dina wydawała prowincję na łup swoim gościom i uprzedzała w ten sposób ich sarkazmy, młody Boirouge trącił łokciem Stefana Lousteau ze spojrzeniem i uśmiechem, które mówiły: „I cóż? Czym was oszukał?”.

– Ależ pani – rzekł Lousteau – przekonywa nas pani, że jesteśmy jeszcze w Paryżu, ukradnę pani ten kawałek, przyniesie mi dziesięć franków w jakim felietonie.

– Och! Drogi panie – odparła – niech się pan strzeże kobiet z prowincji!

– Czemu? – rzekł Lousteau.

Pani de La Baudraye wpadła na chytrość, dosyć niewinną zresztą, aby dwom paryżanom, między którymi chciała wybrać zwycięzcę, pokazać pułapkę, w którą wybraniec się pochwyci, w rozumieniu, iż z chwilą, gdy się przestanie mieć na baczności, przewaga będzie po jej stronie.

– Żartuje się z nich za przybyciem, później, kiedy się straciło wspomnienie paryskiego blasku, widząc kobietę z prowincji w jej ramie, zaczyna się zalecać do niej, choćby tylko dla zabicia czasu. Pan, człowiek, którego miłość uczyniła sławnym, będziesz przedmiotem względów, pochlebstw… Strzeż się pan! – wykrzyknęła Dina, czyniąc zalotny gest i wznosząc się przez te sarkastyczne refleksje ponad śmieszność prowincji i ironię dziennikarza. – Kiedy biedna prowincjonalna trusia zapłonie do niepospolitego człowieka, paryżanina zabłąkanego na partykularzu, robi z tej namiętności coś więcej niż uczucie, znajduje w niej wypełnienie życia i przywiązuje się bez powrotu. Nie ma nic niebezpieczniejszego niż przywiązanie kobiety z prowincji; porównywa, studiuje, zastanawia się, marzy, nie rozstaje się ze swym marzeniem, myśli o przedmiocie swej miłości, gdy on nie myśli o niej. Otóż jedną z fatalności ciążących nad kobietą z prowincji są owe gwałtowne wyładowania namiętności, jakie widzi się zwłaszcza w Anglii. Na prowincji życie oparte na indiańskiej iście obserwacji zmusza kobietę posuwać się prosto po swojej kolei albo też wyskoczyć z niej nagle, niby machina parowa, gdy napotka przeszkodę. Podjazdowe walki miłości, kokieterie, które stanowią połowę istoty paryżanki – nic podobnego nie istnieje tutaj.

– To prawda – rzekł Lousteau – w sercu kobiety z prowincji spotyka się niespodzianki jak w niektórych zabawkach.

– Och, mój Boże – odparła Dina – kobieta rozmawiała z mężczyzną trzy razy w ciągu zimy, tuliła go w sercu bez swej wiedzy; niech się zdarzy jakaś wycieczka, spacer i – stało się! Zachowanie to, dziwaczne dla ludzi nieumiejących obserwować, jest czymś bardzo naturalnym. Zamiast potępiać kobietę z prowincji, uznając ją za rozpustnicę, poeta jak pan albo też filozof, obserwator jak doktor Bianchon umieliby odgadnąć cudowne nienapisane poezje, słowem, wszystkie stronice tego pięknego romansu, z którego zakończenia korzysta jakiś szczęśliwy podporucznik, jakiś wielki człowiek z zaścianka.

– Kobiety z prowincji, które widywałem w Paryżu – rzekł Lousteau – były w istocie dosyć obcesowe…

– Ba! Ciekawe są – rzekła kasztelanka, podkreślając to słowo lekkim ściągnięciem ramion.

– Podobne są do tych amatorów, którzy chodzą na drugie przedstawienia pewni, że sztuka nie padnie – odparł dziennikarz.

– Jakaż zatem przyczyna tych utrapień? – spytał Bianchon.

– Paryż to owo monstrum, które stanowi naszą zgryzotę – odparła wyższa kobieta. – Choroba ma siedem mil obwodu i gnębi kraj. Prowincja nie istnieje własnym życiem. Tam jedynie, gdzie naród podzielony jest na pięćdziesiąt małych państewek, każdy może mieć swoją fizjonomię; kobieta odbija wówczas blask sfery, w której króluje. Ten objaw społeczny spotyka się, jak mi mówiono, we Włoszech, w Szwajcarii i w Niemczech; ale we Francji, jak we wszystkich krajach o jednej stolicy, obniżenie powszechnego tonu będzie nieuchronnym następstwem centralizacji.

– Obyczaje wedle pani posiadłyby nerw i oryginalność jedynie przez federację stanów francuskich, tworzących jedno państwo – rzekł Lousteau.

– To by nie było może pożądane, Francja musiałaby zdobyć zbyt wiele kraju – rzekł Bianchon.

– Anglia nie zna tego nieszczęścia – wykrzyknęła Dina. – Londyn nie wywiera tam tyranii, którą Paryż ciąży na Francji i na którą rasowy instynkt francuski zdoła w końcu znaleźć lekarstwo; ma ona natomiast coś okropniejszego jeszcze w swojej strasznej obłudzie, która jest stokroć gorszą zmorą!

– Arystokracja angielska – rzekł dziennikarz, który przewidział kuplet bajroniczny i pospieszył go uprzedzić – ma nad naszą ten przywilej, że wchłania w siebie wszystkie szczyty, żyje w swoich wspaniałych parkach, zjeżdża do Londynu jedynie na dwa miesiące, ni mniej ni więcej; żyje na prowincji, tam kwitnie i jej pozwala kwitnąć.

– Tak – rzekła pani de La Baudraye – Londyn jest stolicą sklepów i spekulacji, tam robi się rząd. Arystokracja spotyka się tam jedynie na sześćdziesiąt dni, wymienia hasła, rzuca okiem do kuchni rządowej, odbywa przegląd córek na wydaniu i pojazdów na sprzedaż, mówi sobie dzień dobry i zabiera się rychło z powrotem: jest tak mało zabawna, iż nie znosi sama siebie dłużej niż przez tych kilka dni zwanych sezonem.

– Toteż w „przewrotnym Albionie” Constitutionela – wykrzyknął Lousteau, chcąc konceptem powściągnąć ten potok słów – zdarza się spotkać czarujące kobiety we wszystkich okolicach królestwa.

– Ale też te angielskie „czarujące kobiety”! – odparła pani de La Baudraye z uśmiechem. – Pozwolą panowie, że ich przedstawię mojej matce – rzekła, widząc zbliżającą się panią Piédefer.

Dopełniwszy prezentacji dwóch lwów szkieletowi roszczącemu sobie pretensje do miana kobiety, a zwanemu panią Piédefer – wielkie, suche ciało, twarz popryszczona, zęby podejrzane, malowane włosy – Dina zostawiła paryżanom na jakiś czas swobodę.

– I cóż – spytał Kajetan dziennikarza – co pan myśli?

– Myślę, że najgenialniejsza kobieta Sancerre jest po prostu najgadatliwszą – odparł Lousteau.

– Kobieta, która chce pana zrobić posłem…! – wykrzyknął Kajcio – istny anioł!…

– Przepraszam, zapomniałem, że pan się w niej kocha – odparł Lousteau. Wybacz cynizm takiego starego ladaco jak ja. Niech pan spyta Bianchona, ja nie mam już iluzji, mówię rzeczy, jak są. Ta kobieta z pewnością wysuszyła matkę jak kuropatwę wystawioną na zbyt silny ogień…

Młody Boirouge znalazł sposobność, aby powtórzyć pani de La Baudraye złośliwość felietonisty. Przy obiedzie, który był obfity, jeżeli nie wystawny, kasztelanka starała się mówić mało: wstrzemięźliwość ta zdradziła niedyskrecję Kajcia. Stefan silił się odzyskać łaski, ale wszystkie uprzejmości Diny zwróciły się do Bianchona. Jednakże w ciągu wieczora baronowa stała się znów uprzejma dla dziennikarza. Czyście nie zauważyli, ile wielkich podłości popełnia się dla małych rzeczy? Toteż ta szlachetna Dina, która nie chciała zniżyć się do kompromisu z głupstwem, która wiodła w prowincjonalnej dziurze straszliwe życie walk, zdławionych buntów, nieznanej nikomu poezji, która, aby się oddalić od Stefana, wdrapała się na najbardziej wyniosłą i urwistą skałę wzgardy i nie byłaby z niej zstąpiła, widząc tego fałszywego Byrona żebrzącego u jej stóp przebaczenia, osunęła się nagle z tej wysokości, myśląc o swoim albumie. Pani de La Baudraye popadła w manię autografów: posiadała podłużny tom, który tym bardziej zasługiwał na swą nazwę album, ile że dwie trzecie kartek były białe. Baronowa de Fontaine, której go posłała na trzy miesiące, uzyskała z wielkim trudem jeden wiersz Rossiniego, sześć taktów Meyerbeera, cztery wiersze, które Wiktor Hugo wpisuje we wszystkich albumach, strofę Lamartina, żarcik Bérangera, Calypso nie mogła się pocieszyć po odjeździe Ulissa, napisane ręką George Sand, słynne wiersze o parasolu Scribe'a, zdanie Karola Nodier, linię widnokręgu Juliusza Dupré, podpis Dawida d'Angers, trzy nuty Hektora Berlioza. Pan de Clagny zebrał w czasie pobytu w Paryżu piosenkę Lacenaire'a (bardzo poszukiwany autograf), dwa wiersze Fieschiego i nadzwyczaj krótki list Napoleona, wszystkie trzy naklejone na welin albumu. Pan Gravier w czasie jakiejś podróży zdobył podpisy wielkości teatralnych: pań Mars, Georges, Taglioni i Grisi, oraz Fryderyka Lemaître, Monrose'a, Bouffégo, Rubiniego, Lablache'a, Nourita i Arnala; znał bowiem kółko starych kawalerów zasiedziałych, jak się wyrażali, w seraju, którzy postarali mu się o te zdobycze. Ten początek kolekcji był dla Diny tym szacowniejszy, ile że ona jedna na przestrzeni dziesięciu mil posiadała album. Od dwóch lat wiele młodych osób postarało się o albumy, w których przyjaciele i znajomi wpisywali zdania mniej lub więcej pocieszne. O wy, którzy trawicie życie na zbieraniu autografów, ludzie szczęśliwi i pierwotni, Holendrzy zakochani w tulipanach, wytłumaczycie Dinę, kiedy, obawiając się, iż nie zdoła zatrzymać gości dłużej niż dwa dni, poprosiła Bianchona, aby wzbogacił jej skarb, wpisując kilka wierszy w album, które mu podała.

Lekarz przyprawił o śmiech Stefana, pokazując mu na pierwszej stronie tę myśl:

Co czyni lud tak niebezpiecznym, to poczucie, iż posiada w kieszeni rozgrzeszenie na wszystkie swoje zbrodnie.

J. B. de Clagny.

– Poprzyjmy tego człowieka dość odważnego, aby bronić sprawy monarchii – rzekł Stefanowi do ucha uczony elew Despleina. I Bianchon napisał pod spodem:

To, co różni Napoleona od woziwody, istnieje jedynie dla Społeczeństwa, niczym jest dla Natury. Toteż demokracja, buntując się przeciw nierówności stanów, odwołuje się bez przerwy do Natury.

H. Bianchon.

– Oto bogacze – wykrzyknęła Dina zdumiona – wydobywają z kieszeni sztukę złota, jak biedni wyciągają grosz… Nie wiem – rzekła, zwracając się do Stefana – czy to nie będzie nadużyciem praw gościnności, poprosić pana o kilka strof…

 

– Och, pani, za wiele zaszczytu!… Bianchon jest wielkim człowiekiem, ale ja jestem zbyt mało znany!… Za dwadzieścia lat nazwisko moje będzie trudniejsze do wytłumaczenia niż nazwisko pana prokuratora, którego myśl wpisana w pani albumie zdradzi niezawodnie jakiegoś nieznanego Monteskiusza. Zresztą trzeba by mi co najmniej całej doby, aby zaimprowizować jakąś bardzo gorzką medytację; umiem malować jedynie to, co czuję…

– Chciałabym, aby pan poprosił o dwa tygodnie – rzekła uprzejmie pani de La Baudraye, podając album – miałabym pana dłużej.

Nazajutrz o piątej rano goście zamku Anzy byli na nogach; mały de La Baudraye narządził dla paryżan polowanie; nie tyle dla ich przyjemności, ile przez próżność właściciela: rad był oprowadzić ich po swoich lasach i pokazać im tysiąc dwieście hektarów błoń, które zamierzał uprawić. Przedsięwzięcie to wymagało jakich stu tysięcy franków, ale mogło podnieść dochód Anzy z trzydziestu na sześćdziesiąt tysięcy.

– Czy pan wie, czemu prokurator nie chciał z nami iść na polowanie? – rzekł młody Boirouge do pana Gravier.

– Przecież mówił, ma dziś rozprawę – odparł poborca.

– I pan w to wierzy? – odparł Kajcio. – Otóż papa powiedział mi dzisiaj: „Nierychło doczekacie się dziś pana Lebas, pan de Clagny prosił, aby go zastąpił w trybunale”.

– Och, och! – rzekł Gravier, którego fizjonomia zmieniła się – A pan de La Baudraye dziś właśnie miał jechać do Bourges!

– Ale czemuż pan się miesza do tego? – rzekł Horacy Bianchon do Kajetana.

– Horacy ma słuszność – rzekł Lousteau. – Nie rozumiem, po co się tak zajmujecie jedni drugimi, tracicie czas na niczym.

Horacy Bianchon spojrzał na Stefana Lousteau, jak gdyby chcąc mu powiedzieć, że złośliwości felietonowe, dziennikarskie koncepty spłyną w Sancerre niezrozumiane. Skoro doszli do gąszczu, pan Gravier pozwolił dwóm sławnym ludziom i Kajetanowi zapuścić się weń pod opieką leśnego.

– Zaczekajmy na filanca – rzekł Bianchon, skoro myśliwi znaleźli się na polanie.

– He, he, jeżeli pan jesteś wielkim człowiekiem w medycynie – odparł Kajcio – jesteś za to głębokim ignorantem co do życia prowincji. Czekać na pana Gravier?… ależ on pędzi jak zając mimo swego pulchnego brzuszka; jest teraz o dwadzieścia minut od Anzy… – Kajcio dobył zegarka. – Brawo, przybędzie na czas.

– Gdzie?…

– Do zamku na śniadanie – odparł Kajcio. – Czy myślicie, że byłbym spokojny, gdyby pani de La Baudraye została sama z panem de Clagny? Teraz jest ich dwóch, będą się pilnowali, Dina będzie pod dobrą strażą.

– Ho, ho! Zatem pani de La Baudraye jeszcze namyśla się z wyborem? – rzekł Lousteau.

– Mama tak przypuszcza; co do mnie, boję się, czy pan de Clagny nie otumanił w końcu pani de La Baudraye. Jeżeli zdołał jej ukazać w swoim mandacie jakieś perspektywy na tekę ministra, wówczas jego krecia skóra, jego straszliwe ślepia, rozczapirzone kudły, głos ochrypłego drabanta, chudość pokątnego poety, łatwo mogą się zmienić w uroki Adonisa. Jeżeli Dina ujrzy w panu de Clagny generalnego prokuratora, może się w nim dopatrzyć ładnego chłopca. Wymowa ma wielkie przywileje. Zresztą pani de La Baudraye jest ambitna, Sancerre obrzydło jej, marzy o wielkościach paryskich.

– Ale cóż pan ma w tym za interes – rzekł Lousteau – jeżeli kocha prokuratora… Aha! Przypuszczasz, młodzieńcze, że go nie będzie kochała długo, i masz nadzieję zostać jego następcą…

– Wy, panowie – rzekł Kajetan – spotykacie w Paryżu tyle rozmaitych kobiet, ile jest dni w roku. Ale w Sancerre, gdzie nie ma ich ani sześciu i gdzie z tych sześciu pięć ma dzikie pretensje do cnoty, skoro najpiękniejsza z nich trzyma człowieka swymi wzgardliwymi spojrzeniami na taki dystans, jakby była księżniczką krwi, wolno jest młodemu człowiekowi starać się odgadnąć sekrety tej kobiety, wówczas będzie zmuszona się z nim liczyć.

– To się nazywa tutaj liczyć się – rzekł, uśmiechając się, dziennikarz.

– Przypuszczam u pani de La Baudraye zbyt wiele dobrego smaku, alby uwierzyć, iż może się interesować tą małpą – rzekł Horacy Bianchon.

– Horacy – rzekł dziennikarz – słuchaj, uczony tłumaczu natury ludzkiej, zastawmy pułapkę panu prokuratorowi: oddamy przysługę naszemu przyjacielowi Kajciowi i uśmiejemy się. Nie lubię prokuratorów.

– Masz słuszne przeczucie swego losu – rzekł Horacy. – Ale co masz na myśli?

– Ot, opowiedzmy po obiedzie parę historyjek o kobietach przydybanych przez mężów, zabitych, zamordowanych wśród straszliwych okoliczności. Zobaczymy, jaką minę zrobią pani de La Baudraye i pan de Clagny.

– Niezła myśl – rzekł Bianchon – niepodobna, aby jedno z nich nie zdradziło się jakim gestem lub słowem.

– Znam – rzekł Lousteau, zwracając się do Kajetana – pewnego redaktora, który, aby uniknąć smutnego losu, zamieszcza w swoim dzienniku same historie, w których kochankowie są spaleni, posiekani, utłuczeni w moździerzu, poćwiartowani; kobiety ugotowane, upieczone, usmażone. Znosi następnie żonie te straszne historie w nadziei, iż będzie mu wierna ze strachu; jako skromny mąż zadowala się tą deską ratunku. „Widzisz, kochanie, dokąd prowadzi najlżejszy błąd!” mówi, parafrazując Arnolfa ze Szkoły żon.

– Pani de La Baudraye jest zupełnie niewinna, młodzieńcowi w oczach się dwoi – rzekł Bianchon. – Stara Piédefer wydaje mi się nadto nabożna, aby zapraszać do Anzy kochanka córki. Pani de La Baudraye musiałaby oszukać matkę, męża, pokojówkę swoją i pokojówkę matki; to za wiele pracy, stanowczo.

– Znajdziemy przecież jakąś jedną, dwie historyjki zdolne przyprawić Dinę o drżenie – rzekł Lousteau. – Młody człowieku i ty, Bianchon, proszę was o zachowanie poważnej miny, okażcie się dyplomatami, swobodnie, bez afektacji, śledźcie, niby nie zwracając uwagi, oblicze dwojga występnych, rozumiecie?… spod oka albo w lustrze, ukradkiem. Rano będziemy polować na zająca, wieczór na prokuratora.

Wieczór zaczął się tryumfalnie dla Stefana, który oddał kasztelance album zawierający tę elegię:

Spleen
 
Wierszy ode mnie, zgubionego w tłumie,
W tym świecie, który nie zna, nie rozumie
Serca, co serca pożąda;
Który nie spełnił żadnego z mych marzeń,
I gdzie me oko, syte tęsknych wrażeń,
Zło jeno samo ogląda!…
 
 
Tym kartom, które myśl twa wdziękiem stroi,
Odblask mej duszy smętnej nie przystoi,
Stojącej u zwątpień progu;
Kobiecie trzeba mówić o miłości,
O balach świetnych, o szczęściu, radości,
A nawet nieco o Bogu…
 
 
Czyż nie szyderstwem trudnym do pojęcia
Rzec do mnie, zwątpień i bólów dziecięcia:
„Nakreśl nam szczęścia obrazy!”
Czyliż ślepcowi się o słońca błysku
Mówi, sierocie o matki uścisku,
Łamiąc im serce sto razy!
 
 
Gdy zimna rozpacz duszę żre od młodu,
Gdy dzień nie minie jeden bez zawodu,
Tam przyszłość wszelka zamiera;
Jeśli nikt z tobą łzy bratniej nie roni,
Nikt serca nie da ni pomocnej dłoni,
Tam grób się czarny otwiera.
 
 
Żałuj mnie, pani… często, ach, samemu
Bogu śmiem bluźnić, pytając go, czemu
Obszedł się ze mną tak srogo?
Gdyby chciał, mógłbym radosny, stęskniony
Świat cały objąć drżącymi ramiony —
A nie mam nic i nikomu…
 

Stefan Lousteau

Wrzesień 1836, w zamku Anzy

– I pan ułożył te wiersze od wczoraj?… – wykrzyknął prokurator niedowierzająco.

– Och, mój Boże, tak, w czasie polowania, ale też znać to aż nadto! Byłbym pragnął sklecić dla pani coś lepszego.

– Wiersze są prześliczne – rzekła Dina, wznosząc oczy ku niebu.

– To wyraz uczuć, na nieszczęście zbyt prawdziwych – odparł Lousteau z wyrazem głębokiego smutku.

Każdy domyśla się, iż dziennikarz przechowywał te wiersze w pamięci co najmniej od dziesięciu lat, natchnęła mu je bowiem za Restauracji trudność wybicia się. Pani de La Baudraye spojrzała na Stefana ze współczuciem, jakie budzą niedole geniuszu, a pan de Clagny, który podchwycił to spojrzenie, uczuł w sercu nienawiść do tego fałszywego Chorego młodziana11. Zasiadł do triktraka z proboszczem. Młody Boirouge nadzwyczaj skwapliwie przyniósł graczom lampę, tak iż pełne światło padało na panią de La Baudraye, która wzięła robótkę; ubierała koszyk na papiery wiórami z łoziny. Trzej spiskowcy ugrupowali się dokoła.

– Dla kogo ten ładny koszyczek? – rzekł dziennikarz. – Na jakąś loterię dobroczynną?

– Nie – odparła – dobroczynność przy dźwiękach trąb wydaje mi się zbyt afektowana.

– Jest pan bardzo niedyskretny – rzekł pan Gravier.

– Czy jest w tym niedyskrecja – rzekł Lousteau – spytać, kto będzie szczęśliwym śmiertelnikiem, któremu przypadnie koszyk pani?

– Nie ma żadnego szczęśliwego śmiertelnika – odparła Dina – po prostu dla męża.

Prokurator popatrzył smętnie na panią de La Baudraye i koszyk, jak gdyby mówiąc sobie w duchu: „No i przepadł mój kosz na papiery!”.

– Jak to, nie chce pani, abyśmy go mienili szczęśliwym, iż posiada ładną żonę, która robi dlań tak ładne rzeczy na tym prześlicznym koszyczku? Jeżeli się kiedy ożenię, chciałbym, aby po dwunastu latach małżeństwa koszyczki, które będzie haftowała moja żona były dla mnie.

– Czemuż nie miałyby być dla pana? – rzekła pani de La Baudraye, podnosząc na Stefana piękne, szare oczy pełne zalotności.

– Paryżanie nie wierzą w nic – rzekł prokurator z goryczą. – Cnotę kobiet zwłaszcza podają w wątpliwość z bezprzykładną śmiałością. Tak, od pewnego czasu książki, jakie drukujecie, panowie pisarze, wasze rewie, wasze sztuki teatralne, cała wasza bezecna literatura wspiera się na cudzołóstwie…

– Ej, panie prokuratorze – odparł, śmiejąc się, Stefan – ja panu pozwalam grać spokojnie, nie zaczepiam pana i oto pan wyrusza przeciw mnie z aktem oskarżenia. Słowo dziennikarza, nagryzmoliłem więcej niż sto artykułów przeciw autorom, których pan wspomina; ale przyznaję, że, jeśli ich napadałem, to aby powiedzieć coś, co by było podobne do krytyki. Bądźmy sprawiedliwi: jeżeli ich pan skaże, trzeba skazać Homera i jego Iliadę, która kręci się koło pięknej Heleny; trzeba skazać Raj utracony Miltona: Ewa i wąż wydają mi się wcale ładnym symbolicznym cudzołóstewkiem; trzeba usunąć Psalmy Dawida natchnione nielegalnymi amorami tego hebrajskiego Ludwika XIV; trzeba rzucić w ogień Mitrydata, Świętoszka, Szkołę żon, Fedrę, Andromakę, Wesele Figara, Piekło Dantego, Sonety Pertrarki, całego Jana Jakuba Rousseau, średniowieczne romanse, historię francuską, rzymską, etc. etc. Nie sądzę, aby poza Bossuetem i Prowincjałkami Pascala, pozostało dużo książek, jeżeli pan chce wykluczyć te, w których jest mowa o kobietach miłowanych na przekór prawu.

– Ładne nieszczęście! – rzekł pan de Clagny.

Stefan, podrażniony profesorskim tonem pana de Clagny, umyślił doprowadzić go do furii za pomocą jednej z owych zimnych mistyfikacji, które polegają na tym, aby bronić mniemań, o które się nie stoi, w tym celu, aby przywieść do wściekłości nieboraka dysputującego w dobrej wierze: finta godna dziennikarza.

– Biorąc rzecz z punktu politycznego, na którym zmuszony pan jest stanąć – ciągnął dalej, nie zwracając uwagi na wykrzyknik – przywdziewając w każdej epoce togę generalnego prokuratora, ponieważ wszystkie rządy mają swego publicznego obrońcę, trzeba przyznać, iż religia katolicka skażona jest w swoim źródle ostrą nielegalnością małżeńską. W oczach króla Heroda, w oczach Piłata, który bronił rządu rzymskiego, żona Józefa mogła się wydawać cudzołożną, ponieważ wedle własnego jej zeznania Józef nie był ojcem Chrystusa. Sędzia pogański nie przyjmował niepokalanego poczęcia, tak samo jak pan nie przyjąłbyś podobnego cudu, gdyby jakaś religia objawiła się dziś, opierając się na tego rodzaju tajemnicy. Czy sądzi pan, że trybunał policji poprawczej uznałby nową interwencję Ducha Świętego? Owóż, kto może powiedzieć, że Bóg nie przyjdzie odkupić jeszcze raz ludzkości? Czy jest dziś lepsza niż za Tyberiusza?

– Pański wywód jest świętokradztwem – rzekł prokurator.

– Zgoda – odparł dziennikarz – ale bez żadnej złej intencji. Nie może pan usunąć faktów historycznych. Wedle mnie Piłat skazujący Jezusa Chrystusa, Anytus, organ arystokratycznego stronnictwa ateńskiego, żądający śmierci Sokratesa, przedstawiają społeczeństwa ustalone, przekonane o swej prawomocności, wyposażone legalną władzą, zmuszone się bronić. Piłat i Anytus byli wówczas równie logiczni jak dzisiejszy prokurator domagający się głowy sierżantów z Rochelle lub ci, którzy dziś strącają głowy republikanów uzbrojonych przeciw tronowi lipcowemu, oraz nowatorów skorych do burzenia na swą korzyść społeczeństwa pod pozorem lepszego ich zorganizowania. W obliczu wielkich rodzin Aten i cesarstwa rzymskiego Sokrates i Jezus byli zbrodniarzami; dla tych starych arystokracji poglądy ich podobne były do teorii naszej Rewolucji; wyobraź pan sobie, że ich sekty osiągnęłyby tryumf, byłyby urządziły mały roczek 93 w państwie rzymskim lub w Attyce!

 

– Do czego pan prowadzi? – rzekł prokurator.

– Do cudzołóstwa! Tak więc, drogi panie, buddysta palący swoją fajkę może doskonale powiedzieć, że religia chrześcijan wspiera się na cudzołóstwie, jak my jesteśmy przekonani, że Mahomet jest szalbierzem, że jego Koran jest plagiatem Biblii i Ewangelii i że Bóg nie miał nigdy najmniejszej intencji robić z tego poganiacza wielbłądów swego proroka.

– Gdyby było we Francji wielu ludzi takich jak pan, a jest ich, na nieszczęście, za dużo, wszelki rząd byłby niemożliwy.

– I nie byłoby religii – rzekła pani Piédefer, której twarz krzywiła się podczas tej dyskusji rozpaczliwie.

– Robisz im straszną przykrość – rzekł Bianchon do ucha Stefana – nie mów o religii, gadasz rzeczy, od których włosy powstają im na głowie.

– Gdybym był publicystą lub romansopisarzem – rzekł pan Gravier – wziąłbym stronę nieszczęśliwych mężów. Ja, który widziałem wiele, i to rzeczy dość osobliwych, wiem, że w liczbie oszukanych mężów znajdują się i tacy, którym nie brak jest siły, duszy i którzy w krytycznej chwili są bardzo dramatyczni, aby posłużyć się pańskim wyrażeniem – rzekł, spoglądając na Stefana.

– Ma pan słuszność, drogi panie Gravier – rzekł Lousteau – nigdy oszukanych mężów nie uważałem za śmiesznych, przeciwnie, kocham ich…

– Czy mąż nie wydaje się wam istnym bohaterem ufności? – rzekł Bianchon – wierzy w swą żonę, nie podejrzewa jej, ma ślepą wiarę fanatyka. Jeżeli ma tę słabość, że zaufa żonie, drwicie sobie zeń; jeżeli jest podejrzliwy i zazdrosny, nienawidzicie go: powiedzcież mi, jaka jest pośrednia droga dla przyzwoitego człowieka?

– Gdyby pan prokurator nie oświadczył się tak otwarcie przeciw niemoralności historyjek, w których pogwałcona jest konstytucja małżeńska, opowiedziałbym państwu zemstę pewnego męża – rzekł Lousteau.

Pan de Clagny rzucił konwulsyjnym ruchem kości, nie patrząc już na dziennikarza.

– Jak to! Ależ opowiadanie pana Lousteau… – wykrzyknęła pani de La Baudraye – zaledwie śmiałabym prosić…

– Nie moje, pani; nie mam na tyle talentu; słyszałem je – i w jak uroczej szacie! – z ust jednego z naszych najsławniejszych pisarzy, największego muzyka słowa, jakiego posiadamy, Karola Nodier.

– Więc dobrze, prosimy – rzekła Dina – nie słyszałam nigdy pana Nodier, nie potrzebuje się pan obawiać porównań.

– Niedługo po osiemnastym brumaire – rzekł Lousteau – wiadomo państwu, że wybuchło powstanie w Bretanii i Wandei. Pierwszy konsul, żądny uspokojenia Francji, nawiązał rokowania z wodzami powstańców i podjął energiczne kroki wojskowe; ale kombinując plany wojenne ze sztuczkami swej włoskiej dyplomacji, wprawił równocześnie w ruch machiaweliczne sprężyny policji, wówczas powierzonej Fouchému. Wypadki okazały, iż ostrożności te, mające na celu stłumienie wojny rozpalonej na zachodzie, nie były wcale przesadzone. W owym to czasie młody człowiek spokrewniony z rodziną Maillé przybył z ramienia Szuanów z Bretanii do Saumur, aby stworzyć styczność między pewnymi osobistościami z miasta i okolicy a wodzami rojalistycznego powstania. Uprzedzona o tej podróży policja wysłała agentów z poleceniem chwycenia młodego emisariusza, skoro zjawi się w Saumur. W istocie przytrzymano posła w dniu, w którym wylądował; przybył na statku w przebraniu flisaka. Ale jako obrotny człowiek obliczył wszystkie szanse przedsięwzięcia; paszport, papiery miał w takim porządku, iż ludzie wysłani, aby go pochwycić, zaczęli się lękać, iż padli ofiarą pomyłki. Kawaler de Beauvoir, przypominam sobie teraz jego nazwisko, dobrze przemyślał rolę; powołał się na swą rodzinę, przytoczył fałszywe miejsce zamieszkania i wytrzymał tak śmiało śledztwo, iż wypuszczono by go pewnie, gdyby nie ślepa wiara, jaką szpiegi miały w swoje instrukcje, nieszczęściem zbyt dokładne. W tej wątpliwości siepacze woleli raczej dopuścić się samowoli, niż dać się wymknąć człowiekowi, do którego ujęcia minister przywiązywał tak wielką wagę. W owych czasach wolności organa władzy narodowej bardzo mało troszczyły się o to, co dziś nazywamy legalnością. Uwięziono tedy kawalera tymczasowo, aż wyższe władze postanowią bliżej o jego losie. Decyzja nadeszła niebawem. Policja nakazała strzec bardzo pilnie więźnia mimo jego zaprzeczeń. Kawalera de Beauvoir przeniesiono w myśl nowych rozkazów do zamku Escarpe: nazwa dostatecznie maluje jego położenie. Forteca ta, usadowiona na bardzo wysokiej skale, zamiast fos ma przepaści: ze wszystkich stron prowadzą do niej strome i niebezpieczne urwiska. Jak we wszystkich dawnych zamkach brama posiada most zwodzony i obwarowana jest szerokim rowem. Komendant więzienia, rad, iż ma za jeńca dystyngowanego człowieka o nader dwornych manierach, który wysławia się wykwintnie i zdradza wyższy polor – przymiot rzadki w owej epoce – przywitał kawalera jako dobrodziejstwo Opatrzności; zaproponował mu, aby pozostał w niewoli na słowo i aby wspólnie dopomagał mu walczyć przeciw nudom. Jeniec przyjął skwapliwie propozycję. Beauvoir był to prawy szlachcic, ale na nieszczęście był także bardzo ładnym chłopcem. Miał miłą fizjonomię, oko śmiałe, wymowę pełną wdzięku oraz zadziwiającą siłę. Zręczny, dobrze zbudowany, zamiłowany w niebezpieczeństwie, byłby doskonałym wodzem partyzantki, potrzeba właśnie takich! Komendant dał więźniowi najwygodniejszy apartament, ofiarował mu swój stół i zrazu nie mógł się odchwalić Wandejczyka. Komendant był to Korsykanin i człowiek żonaty; żona jego, ładna i ponętna, zdawała mu się może skarbem nieco trudnym do upilnowania; słowem, był zazdrosny: rzecz naturalna u Korsykanina i u wiarusa niezbyt zalecającego się powierzchownością. Beauvoir spodobał się damie, ona jemu przypadła do smaku; może pokochali się! W więzieniu miłość idzie tak szybko! Czy popełnili jaką nieostrożność? Czy ich wzajemne uczucie przekroczyło granice owej zdawkowej galanterii, która jest niemal obowiązkiem wobec kobiet? Beauvoir nigdy nie wytłumaczył się wyraźnie co do tego dość ciemnego punktu swej historii; tyle jest pewne, iż komendant uznał za właściwe zastosować wobec jeńca nadzwyczajne obostrzenia. Wtrącony do turmy Beauvoir zapoznał się z czarnym chlebem skrapianym czystą wodą oraz z kajdanami, w myśl wiekuistego programu rozrywek dla więźniów. Cela, położona pod platformą, miała sklepienie z twardego kamienia, mury rozpaczliwej grubości, wieża sterczała nad przepaścią. Skoro biedny Beauvoir poznał niemożliwość ucieczki, popadł w ten stan odrętwienia, który jest zarazem rozpaczą i pociechą więźniów. Skracał czas owymi błahostkami, które wyrastają na ważne sprawy, liczył godziny i dnie, odbył naukę smutnej profesji więźnia, zatopił się w samym sobie i ocenił wartość powietrza i słońca; następnie, po dwóch tygodniach, popadł w straszliwą chorobę, w gorączkę wolności. Choroba ta popycha więźniów do owych wspaniałych przedsięwzięć, których zadziwiające wyniki zdają się nam niepojęte, mimo że prawdziwe, i które mój przyjaciel doktor – obrócił się w stronę Bianchona – przypisałby bez wątpienia nieznanym siłom stanowiącym rozpacz fizjologii, tajemnicom woli ludzkiej, których głębia przeraża wiedzę – Bianchon uczynił głową znak przeczący. – Beauvoir popadł w czarną melancholię, jedna tylko śmierć mogła mu wrócić wolność. Jednego ranka klucznik, mający za zadanie nosić pożywienie więźniom, miast oddalić się, postawiwszy przed jeńcem kęs lichej strawy, stał z założonymi rękami i spoglądał nań szczególnie. Zazwyczaj rozmowa ograniczała się do niewielu słów i nigdy dozorca jej nie wszczynał. Toteż niemałe było zdumienie kawalera, skoro człowiek ten rzekł co następuje: „Musi pan mieć w tym swoje przyczyny, każąc się zawsze nazywać panem Lebrun albo obywatelem Lebrun. To mnie nie obchodzi, nie moją rzeczą sprawdzać pańskie nazwisko. Czy się pan zowiesz Piotr czy Paweł, to mi obojętne. Niech każdy pilnuje swego nosa. Mimo to wiem – rzekł, mrugając okiem – że pan jesteś Karol Feliks Teodor kawaler de Beauvoir i krewniak księżnej de Maillé… Hę?”, dodał po chwili z wyrazem tryumfu, spoglądając na jeńca. W tym beznadziejnym położeniu Beauvoir nie uważał, aby pozycję jego mogło pogorszyć wyznanie prawdziwego nazwiska. „No więc cóż? A gdybym i był kawalerem de Beauvoir, cóż by ci z tego przyszło?”. „O, bardzo dużo – odparł klucznik ściszonym głosem – Niech pan posłucha. Dostałem pieniądze, aby panu ułatwić ucieczkę; ale baczność! Gdyby powzięto najlżejsze podejrzenie, rozstrzelano by mnie aż ha! Przyrzekłem tedy, że umoczę palce w tej sprawie akurat tyle, aby uczciwie zarobić parę groszy. Ot, masz pan, oto klucz – rzekł, wyjmując z kieszeni małą piłkę – Tym może pan przepiłować kratę. Ba! To nie będzie zbyt wygodnie”, dodał, ukazując ciasny otwór przepuszczający nieco światła. Framuga tego okienka znajdowała się nad gzymsem, który wieńczył na zewnątrz basztę, między owymi wielkimi wystającymi kamieniami, na których wspierają się zęby blanków. „Ale – rzekł dozorca – trzeba piłować żelazo dość blisko, aby pan się mógł przecisnąć”. „Och, bądź spokojny, przecisnę się”, rzekł więzień. „A dość daleko, aby pan miał do czego przywiązać sznur”, odparł klucznik. „Gdzież jest?”, spytał Beauvoir. „Tu – odparł dozorca, rzucając mu zawęźlony sznur. – Skręcono go z bielizny, aby można było mniemać, że to pan sam go sporządził; jest dostatecznie długi. Kiedy pan będzie przy ostatnim węźle, puść się swobodnie na dół; reszta, to już pańska rzecz. Prawdopodobnie znajdziesz gdzieś w pobliżu powóz i konie, i przyjaciół czekających na pana. Ale ja nie wiem o tym nic! Nie potrzebuję pana uprzedzać, że jest straż u stóp turmy. Musi pan wybrać noc porządnie ciemną i upatrzyć moment, kiedy żołnierz na posterunku uśnie. Naraża się pan może na kulkę, ale…”. „Dobrze już, dobrze! Nie będę gnił tutaj”, wykrzyknął kawaler. „Phi! Mogłoby być i tak”, odparł dozorca głupkowato. Beauvoir wziął to ot, za bezmyślne porzekadło, właściwe tego rodzaju ludziom. Nadzieja, że niebawem może być wolny, natchnęła go taką radością, iż nie w głowie mu było rozważać gadaninę tego człowieka, ledwie że cośkolwiek oskrobanego prostaka. Natychmiast zabrał się do roboty i w ciągu dnia zdołał przepiłować kraty. W obawie odwiedzin komendanta ukrył swą pracę, zatykając szczeliny ośrodkiem chleba zarobionego z rdzą, aby mu nadać kolor żelaza. Ukrył też sznur i zaczął wypatrywać sprzyjającej nocy z ową skupioną niecierpliwością i głębokim wzruszeniem, które dają tyle dramatyczności życiu więźniów. Wreszcie w mglistą jesienną noc przepiłował kratę do reszty, przywiązał mocno sznur, przykucnął zewnątrz na kamieniu, czepiając się ręką ułamków żelaza. Następnie doczekał najciemniejszego momentu nocy i godziny, o której straż zwykle zasypia. Zazwyczaj bywa to nad ranem. Znał czas trwania warty, porę rontów, wszystkie te rzeczy, którymi zajmują się więźniowie, nawet mimowiednie. Czekał chwili, gdy żołnierz będzie w drugiej połowie swojej warty i gdy schowa się w budkę z przyczyny mgły. Pewien, iż skupił wszystkie pomyślne szanse ucieczki, zaczął wówczas spuszczać się węzeł po węźle, zawieszony między niebem a ziemią, trzymając sznur z siłą olbrzyma. Wszystko szło dobrze. Przy przedostatnim węźle, w chwili gdy miał się puścić na ziemię, spróbował przez ostrożność zmacać ją nogami i nie znalazł gruntu. Sytuacja była dosyć kłopotliwa dla człowieka całego w pocie, zmęczonego, wzruszonego, w położeniu, w którym szło o śmierć i życie. Miał się rzucić. Błaha przyczyna wstrzymała go; kapelusz spadł mu z głowy; szczęściem nastawił ucho na odgłos i nie usłyszał nic! Więzień powziął mgliste podejrzenia; pytał sam siebie, czy komendant nie zastawił mu pułapki; ale w jakim celu? Miotany tymi wątpliwościami, myślał już prawie, aby odłożyć sprawę na inną noc. Na razie postanowił czekać pierwszego brzasku, która to pora mogła być wcale niezgorsza dla ucieczki. Olbrzymia siła pozwoliła mu wspiąć się z powrotem na basztę, ale był już ledwie żywy w chwili, gdy przycupnął znowu na blanku, pełzając jak kot wzdłuż rynny. Niebawem w mdłym świetle poranka spostrzegł, potrząsając sznurem, niedużą przestrzeń, ot, jakich sto stóp między ostatnim węzłem a ostrymi skałami przepaści. „Dziękuję, komendancie”, rzekł z zimną krwią, która go cechowała. Następnie, podumawszy trochę nad tą pomysłową zemstą, uznał za właściwe wrócić do kaźni. Ułożył odzież widocznie na łóżku, zostawił sznur zewnątrz, aby można było myśleć, iż spadł w przepaść; usadowił się spokojnie za drzwiami i czekał przybycia zdradzieckiego dozorcy, trzymając w ręku odpiłowaną sztabę żelazną. Dozorca, który nie omieszkał przybyć wcześniej niż zwykle, aby zgarnąć dziedzictwo po zmarłym, otworzył drzwi pogwizdując; ale kiedy się znalazł w przyzwoitej odległości, Beauvoir wymierzył mu w głowę tak wściekły cios, że zdrajca padł jak kłoda, nie wydawszy krzyku: sztaba strzaskała mu czaszkę. Kawaler rozebrał śpiesznie trupa, wziął suknie dozorcy, przybrał jego chód i wzięcie, i dzięki rannej godzinie i uśpionej czujności straży, umknął.

11Chory młodzian – Tytuł elegii Andrzeja Chenier. [przypis tłumacza]