Free

Wspomnienia niebieskiego mundurka

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Wzdycha, odpoczywa – znów jęczy:

– Cannabis… cannabis… cannabis. Ignis… ignis… ignis. – To już umiem. A tamte?

Przypomina sobie i przypomnieć nie może. Wyfrunęły pewnie otwartym oknem na ulicę bujać się z chrabąszczami, grać w piłkę z dziećmi, śmiać się i bawić z całym światem…

Ściska czoło obiema dłońmi – przez długą chwilę milczy.

– Kucharzewski!…

Ktoś woła nań cienkim, nieśmiałym głosem.

Nie odwracając się, nie otwierając zamkniętych oczu, odpowiada szorstko:

– Idź sobie – nie przeszkadzaj!

– Pomogę ci, jeśli pozwolisz…

Odmyka oczy, wpatruje się bystro w poczciwą zarumienioną twarz Wrońskiego.

– Oj, pomóż! Pomóż… – mówi głosem dziwnie spokorniałym. – Łeb mi pęka, a nic wykuć nie mogę.

– Widzisz… jest na to sposób. Nauczył mnie go pewien akademik z Warszawy.

– Jakiż to sposób?

– Ułożono z tych wyjątków – wierszyk.

– Wierszyk?… Do deklamacji?…

Twarz olbrzyma wypogodziła się. Lubi niezmiernie wiersze – ma szczególną zdolność do zapamiętywania ich i wygłaszania.

– Posłuchaj więc uważnie.

Malec wypręża się, mówi głosem podniesionym:

 
Trzydzieści sześć na is
Masculini generis 192:
Panis, piscis, crinis, finis,
Ignis, lapis, pulvis, cinis
 

Kucharzewski przerywa mu wybuchem śmiechu.

– Wiesz, Wrono, że to paradne! Powtórz no początek.

Wroński powtarza – on zaraz po nim z zupełną łatwością deklamuje:

– Trzydzieści sześć na ismasculini generis… Wyborne!… panis, piscis, crinis, finis… Ha, ha, ha, Wrono – daj pyska!

Powrócił mu humor; zrywa się, podnosi malca w górę i w oba policzki ogniście wycałowuje. Urodzony deklamator zapalił się do wiersza, od razu zatrzymuje w pamięci całe szeregi wyrazów, nadaje im brzmienie melodyjne – potem je wygłasza z teatralną gestykulacją, potężnym głosem, jak odę Naruszewicza.

Tegoż dnia, profesor Izdebski wyzwawszy Kucharzewskiego do lekcji, zdumiał się płynnością, z jaką on wyśpiewał wszystkie co do jednego „wyjątki”.

– Bój się Boga, Kucharzesiu! – mówił, wytrząsając czerwoną chustką, jak sztandarem – musiałeś dziś prawą nogą wstać z łóżka. Odpowiadasz jak z nut. – Baczność, uwaga – jeszcze nagrodę wziąć możesz!…

I nasmarował mu w „katalożku” wielką, dla całej klasy widoczną, piątkę.

Gdy wracali do domu, olbrzym podskakiwał z uciechy – co go czyniło podobnym do tresowanego słonia. Nie mógł też wytrzymać, żeby w jakikolwiek sposób nie okazać wdzięczności koledze. Wymownym nie był, poprzestał więc na tym, że go kilkakrotnie „poklepał” po plecach.

Jakże silnie Wroński odczuł tę „pieczątkę”! Uśmiechał się wprawdzie do kolegi, ale miał łzy w oczach. Potem przez kilka dni bolała go łopatka.

Nazajutrz, Kucharzewski znów się poci, znów wzdycha, znów stęka. Tym razem nie z łacińskimi słówkami mocuje się, lecz z arytmetyką. W żaden sposób nie może dać rady „regule trzech”, która przedstawia mu się w postaci jakiejś olbrzymki, silnej jak Samson193 i Herkules194 w jednej osobie.

Wroński w swoim kąciku przepisuje w dalszym ciągu drogocenną książkę, śpiesząc, żeby ją skończyć przed egzaminami.

– Wrona! – woła nagle olbrzym przez całą szerokość pustej klasy.

Malec ogląda się.

– Tyś taki mądry, Wrona – poradź mi, co zrobić z tą bestią regułą?

– Przecież to łatwe…

– Ale ba!

– Jeśli pozwolisz…

– Co pytasz? Chodź i ratuj!

Po chwili, maleńki Wroński siedzi na kolanach u wielkiego Kucharzewskiego i cieniutkim głosikiem wykłada teorię arytmetyczną. Wykłada po prostu, przystępnie i tak jakoś przekonywająco, że olbrzym, dość tępy z natury, wszystko bez trudu pojmuje i zapamiętuje.

– Wiesz, Wrona – mówi, kończąc tryumfująco zadanie i kreśląc pod nim zamaszystego wykrętasa – ty mógłbyś być belfrem!

Wroński przyjmuje z uśmiechem te słowa, jako niezasłużony komplement – i wraca spokojnie do przerwanego przepisywania.

I tym razem Kucharzewski odpowiada wzorowo z arytmetyki i od nauczyciela, który jest bardzo wymagający, dostaje czwórkę z plusem. Ale już teraz sprawca tego cudu na nagrodę nie czeka. Zmyka czym prędzej do domu, czując, że go jeszcze zanadto boli łopatka…

Od tego czasu olbrzym z malcem nie rozłączają się prawie. Codziennie, przed wieczorem, Wroński przychodzi na stancję do Kucharzewskiego. Celem tych odwiedzin nie jest ani piłka ani gra w „cztery kąty”, „farby”, lub „ślepą babkę”, lecz – wspólna nauka. Chłopcy przysposabiają się do egzaminów – właściwie zaś Kucharzewskiego przysposabia do nich Wroński.

W ciągu tych przygotowań, wzajemny stosunek kolegów zmienia się stopniowo do gruntu. Dawniej stanowczą przewagę miał olbrzym, teraz ona przechodzi nieznacznie do maleńkiego Wrony. Ostatni, któremu przypadła rola mistrza, przybiera mimo woli w głosie i całym obejściu się odcień pewnej wyższości – tamten zaś milcząco tę wyższość uznaje i głowę przed nią pochyla.

Ach! Trzeba widzieć obu chłopców przy lekcji! Wroński, wspinając się na palce, rysuje kredą trójkąty i kwadraty na drewnianej ścianie chlewka, zastępującego tablice – tamten stoi przy nim, śledząc jak najpilniej oczyma każde poruszenie kredy, łowiąc wytężonym słuchem najmniejsze objaśniające słówko.

Dochodzi do tego, że Kucharzewski względem wątłego koleżki zaczyna stawać się nieśmiałym – już nie tylko nie nazywa go Wroną, lecz nawet z trudnością niejaką mówi mu: „ty”…

Szacunek opiera się w tym razie na przyjaźni i wdzięczności. Wszakże to tylko dzięki Wrońskiemu, Kucharzewski, dla którego dawniej osobliwością była „trójka z minusem” – składa teraz wszystkie egzaminy na stopień dobry, bardzo dobry i celujący.

Niebawem cud wypełnia się do końca. Na popisie publicznym, gromadzącym sam „kwiat” miejscowego towarzystwa, inspektor wywołuje Kucharzewskiego, żeby mu wręczyć – list pochwalny.

Olbrzym jest niemal przerażony swym szczęściem. Nieoczekiwany zaszczyt wzrusza go i przygnębia. Idąc po nagrodę, jest tak zgięty i skurczony, że wydaje się prawie małym.

Gdy Wroński i Kucharzewski razem powracają do domu, pierwszy dźwigając czerwoną, wyzłacaną książkę, drugi zwinięty w trąbkę list pochwalny, każdy od pierwszego spojrzenia poznaje, że to przyjaciele. Ale mały Pilades195 ma tu widoczną wyższość nad wielkim Orestesem196 – naturalnie wyższość moralną tylko, gdyż pod względem wzrostu daleko mu do niego.

Pochylając się, uniżony, szacunkiem dla młodszego kolegi przejęty olbrzym wygląda, jak słoń prowadzony przez kornaka197.

Kucharzewski, w imieniu matki swej, zaprasza kolegę na „poczęstunek”. Biedna wdowa, widząca całą przyszłość swą w synu, jest do łez rozrzewniona dobrocią Wrońskiego i wszystkim, co on uczynił dla jej jedynaka. Ściska mu ręce, w głowę go całuje, potem zasadza do nakrytego stołu, gdzie przygotowała wiosenne przysmaki: młodą rzodkiewkę, świeże masełko, twaróg ze szczypiorkiem, jajecznicę…

Radość otrzymanych nagród pozbawiła chłopców apetytu – jednak Wroński, aby nie sprawić przykrości pani Kucharzewskiej, wszystkiego po trosze próbuje i wszystko wychwala.

 

Kolega odmienia mu talerze, przysuwa półmiski, zachęca do jedzenia. Ogromną ma ochotę „poklepać” Wrońskiego po plecach – ale spojrzawszy na swą olbrzymią łapę i wątle barki kolegi, odpędza od siebie tę pokusę.

Wprost chłopców siedzi matka olbrzyma, kobiecina niewielkiego wzrostu z żółtą, chorobliwą twarzą. Nic nie mówi, tylko uśmiecha się, wzdycha i wzrok rozpromieniony przenosi co chwila z jednego na drugiego. Nieustannie też chustkę do oczu przykłada.

Po śniadaniu pani Kucharzewska prosi Wrońskiego do ogródka, gdzie rosną dynie – przedmiot jej szczególnej troskliwości i dumy. Owoc ich zielony jeszcze, niewielki, wymaga kilku miesięcy do zupełnego dojrzenia. Prosi Wrońskiego, żeby sobie wybrał najpiękniejszą i najokazalszą z młodych dyń – potem na tej dyni, wyjętą z włosów szpilką, wykłuwa jego cyfrę i datę.

– Po wakacjach, niech pan Edzio po swoją dynię przyjdzie. Będzie wówczas o!… taka… – pokazuje, ręce szeroko rozkładając – a żółciutka jak złoto dukatowe…

Nazywa Wrońskiego „panem Edziem”, dotąd zaś mówiła mu wprost: – „Edziu”…

Chłopcy zapominają na chwilę o powadze potrzebnej „laureatom” i zaczynają biegać po ogródku, jak rozhasane na łące źrebce. Potem Kucharzewski chwyta Wrońskiego na ręce i obnosi dokoła, okrywając pocałunkami.

A pani Kucharzewska patrząc na to, uśmiecha się i łzy ociera.

…Spełniła się przepowiednia profesora Luceńskiego i życzenie księdza prefekta.

Dawid uciął Goliatowi głowę – a potem mu ją na powrót przyprawił.

IX. „Stancje”

Więcej niż połowa uczniów szkoły P-skiej198 pochodzi ze wsi. Są to synowie obywateli ziemskich, dzierżawców, oficjalistów199 i drobnej, zagonowej szlachty. Włościanie jeszcze nie odważają się posyłać dzieci do szkół – jednak już o tym niejeden przemyśliwa200.

Przybysze ze wsi na czas nauki szkolnej zamieszkują przy rodzinach mieszczańskich, czyli – jak się mówi powszechnie – „stoją na stancji”.

Stancje w P. są urządzane patriarchalnie, w sposób niewiele zapewne zmieniony od czasów jezuickich201. Wszystkie znajdują się pod ścisłą kontrolą zwierzchności szkolnej; bardziej zaludnione posiadają nadto swego „dozorcę”, wybieranego spośród uczniów najstarszych, piątoklasistów.

Opieką nad uczniami, czyli według utartego wyrażenia, „trzymaniem uczniów na stancji” zajmują się przeważnie wdowy niezamożne. Mała ilość chłopców, synów bogatszych obywateli, mieszka u profesorów. Ci chłopcy odznaczają się przyzwoitszym wyglądem i statecznością, uczą się dobrze i dostają promocję – ale na ich twarzach maluje się zawsze nuda.

Inni za to, choć im często brakuje guzika u mundurka, choć daszki słabo trzymają się ich czapek, a czupryny wyrastają do zabronionej regulaminem szkolnym długości – są weseli, pełni życia i prawdziwie chłopięcego animuszu202.

Całą połać203 ulicy Benedyktyńskiej wprost ogrodu, klasztoru i gmachu szkolnego zajmują małe, drewniane, parterowe domki, w których mieszczą się stancje. Nie brak stancji i w innych stronach miasta, tu wszakże jest ich główne ognisko.

Dwojakie są warunki, na których przyjmuje się uczniów na stancję. Różnice między nimi wyraźnie określają wyrażenia: „z wiktem” i „bez wiktu”, albo: „na własnym wikcie”.

Kategoria pierwsza otrzymuje od „gospodyni” wszystko: mieszkanie, jedzenie, opranie, opiekę macierzyńską i dozór nad nauką.

Kategoria druga wyłącza z tej listy jedzenie, Pozycję nadzwyczaj ważną, pierwszorzędną.

Chłopcy na „własnym wikcie” przywożą ze sobą ze wsi worki kaszy, mąki i grochu, połcie204 słoniny oraz wielkie bochny chleba razowego. To wszystko oddają „pod rachunkiem” gospodyni, lub też trzymają we własnych, zamkniętych skrzyniach, wydzielając codziennie tyle tylko, ile potrzeba na śniadanie, obiad i wieczerzę.

O herbacie, kawie, kakao, czekoladzie i tym podobnych „babskich” wykwintach na zwykłej stancji nie słychać. Rano pija się tam żur – latem zimny, w zimie gorący; intermezza205 między obiadem i wieczerzą wypełnia się – razowcem.

Każdy z uczniów stojący na stancji posiada tak zwaną „skrzynkę”. Jest to kufer drewniany, na kłódkę zamykany, u dołu węższy niż u góry, z wiekiem wypukłym, półokrągłym. Ten sprzęt, kupowany zwykle na jarmarku, odznacza się odrębnym miejscowym stylem, uwydatniającym się najbardziej w zdobiącym go malowaniu.

„Skrzynki” bywają stale: albo barwy ceglanej z żółtymi i zielonymi kwiatami, albo zielonej z kwiatami czerwonymi. Trzeba mieć zdrowe oczy i krzepkie nerwy, żeby się bezkarnie w to malowidło wpatrywać. Są tacy, co od tego bólu zębów dostają…

Niewiele miejsca zajmują w skrzynce: odzież, bielizna i książki; główną jej zawartość stanowią – wiktuały. Zwykle zapas tych wiktuałów w ciągu roku szkolnego odnawia się trzykrotnie: po wakacjach, po Bożym Narodzeniu i po Wielkanocy. Nic też dziwnego, że przy końcu kwartału właściciele skrzynek do dzielenia swego chleba i sera używać muszą już nie noży i scyzoryków, lecz – siekiery.

Zanim wiejski „knot” pozna doskonalsze, duchowe rozkosze, jakie daje nauka, czytanie książek, rozmowa z kolegami itp., najprzyjemniejszym dla niego czasem jest ten, który spędza przy otwartej skrzynce. Gdy jest samolub, czyni to wówczas dopiero, gdy towarzysze zasną; w przeciwnym razie nie tylko od towarzystwa nie ucieka, lecz owszem sam się o nie stara.

Na początku każdego kwartału można słyszeć umawiających się chłopców:

– Dziś idziemy do Mieszka. Ma szynkę i placek.

– To nic – ale Wicek przywiózł baumkucha206!

– Nie powąchasz go. Wicek skąpiec!

– Zapraszam was na babkę puchową.

– A ja na zimną cielęcinę.

– Te, Pietrek! Podobno masz ser z kminkiem?

– A bo co?

– Może się zamienisz? Dam ci miodu.

– Przynieś – zobaczę.

Przy otwartych skrzynkach rodzą się najczulsze afekty, zawiązują najtrwalsze przyjaźnie. Na wędkę wiejskich przysmaków dają się łowić nawet Katonowie207 szkolni. Niezłomny Żebrowski, syn nauczyciela historii, ogryzając udo pieczonego indyka, ofiarowane mu przez kolegę Szymczaka, mówi z błyszczącymi od tłuszczu policzkami:

– Co do chronologii, to już ty się, głupi, nie bój! Jak cię fater208 wyrwie, patrz tylko na mnie: każdą datę na palcach ci pokażę.

– A ostatni stopień w katalożku209 widziałeś?

– Widziałem. Postawił ci fatrowski tróję z minusem.

– O rety! To tyleż co dwója. Że też to tego diablego minusa skasować nie można!

Żebrowski sięgając po świeżo ukrajany łom wybornej babki waniliowej, mruży filuternie oko…

– Ehe!… A od czego guma?…

Jednak na stancjach zajmują się nie tylko opróżnianiem zapasów skrzynkowych.

Oto na przykład ostatni miesiąc roku szkolnego, pora przedegzaminowa, uroczysta, przejmująca wszystkich powagą i strachem.

Zajrzyjmy do którejkolwiek liczniejszej stancji – ot, choćby do tej w Rynku, utrzymywanej przez panią Pórzycką, osobę okazałej tuszy, z policzkami kwitnącymi zdrowiem, które zdaje się udzielać sympatycznie i pupilom jej, dobrze odżywianym, wesołym i zawsze gotowym do figlów i bójki.

Pani Pórzycka mieszka w domu małym, bardzo małym, zupełnie do jej figury niedopasowanym. Trudno zrozumieć, jak w tych kilku niskich, w ziemię zasuniętych izdebkach może pomieścić się z tyloma „żbikami”, nie licząc dwóch sióstr, jednej siostrzenicy, jednej dziewki służebnej i całego stada kur, sypiających w sieni, w kuchni, po trosze także we wszystkich bez wyjątku izbach. Zdaje się, że wytłumaczenie tego cudu mieści się w dwóch właściwościach jej charakteru: jest wyrozumiała na wybryki młodości i – nie żałuje swym pensjonariuszom „wiktu”.

Jednak w to gorące, czerwcowe popołudnie najwyrozumialszym nawet stało się zbyt ciasno i duszno. Zabrali książki i wylegli na podwórko oraz do małego warzywnego ogródka.

Powietrze jest pełne zapachu brzóz i czeremchy, brzęku komarów i muszek. Nad małym podwórkiem wisi olbrzymia, bezdenna otchłań czystego jak kryształ błękitu. Zdaje się, że z nieba i ziemi, z dalekich pól, łąk i borów płyną głosy wzywające do odpoczynku, do marzeń, do nasycania się niezrównanymi czarami wiosny i młodości…

 

Chłopcy rozłożyli książki, uszy zakryli dłońmi i krzyczą na całe gardło, jakby chcieli owe głosy kuszące zakrzyczeć.

Zakrzykują wiosnę i zakrzykują nawzajem siebie samych.

Jeden siedzi na niskim daszku obórki; drugi na przystawionej do ściany drabince; trzeci urządził sobie siedzenie między uschłymi konarami starej jabłoni; czwarty wlazł na górkę stajenną, położył się z książką na sianie, głowę dymnikiem210 wychyla; piątego licho zaniosło aż na dach domku – co prawda, parterowego tylko – gdzie zucha udaje, choć mu dym z komina kręci w nosie jak tabaka.

Żadna z dam nerwowych nie wytrzymałaby w tym wrzasku ani minuty. Niczym cheder211, ani gęsiarnia. Ale pani Pórzycka stoi przy obórce ze spokojną, wypogodzoną, uśmiechniętą twarzą, pilnuje dziewki dojącej krowę i wydaje polecenia dotyczące podwieczorku.

Nad jej głową, na kształt kartaczów, przelatują urywane, krzyżujące się zdania:

– Meklemburg-Strelitz, miasto stołeczne Strelilz!… Meklemburg-Szwerin, miasto stołeczne Szwerin!… Hessen-Darmstadt… Sachsen-Weimar!… Badeńskiel… Toskańskie!…

– Siedm krów chudych pożarło siedm krów tłustych!… Siedm krów tłustych pożarło siedm krów chudych!… Siedm krów chudych!… Siedm krów tłustych!…

– Nominativ: das Buch212das Buchdas BuchGenitiv: des Büches213des Büchesdes BüchesDativ214

Szymczak, kołysząc się na gałęziach, wykuwa monotonnym głosem historię powszechną – opuszczając daty, na zasadzie konwencji zawartej z Żebrowskim.

Nad tym całym chórem panuje przenikliwy dyszkant215 Gembarzewskiego, który na szczycie dachu, w sąsiedztwie komina, skanduje bajkę Fedra216:

– Ad rivum eundem Lupus et Agnus venerant217

Przeróżne dziwy z tą bajką wyprawia. To ją śpiewa na nutę krakowiaka, to deklamuje tonem na przemian: groźnym, błagalnym, wesołym, jęczącym… Wyrazy najfantastyczniej przerywa, a potem wiąże ze sobą…

– Ad-ri-vum-e.. ad-ri-vum-eUn-dem-luun-dem-luPus-et-apus-et-aGnus-ve-negnus-ve neRrrant! rrrant!… rrrant!

Stancje znajdują się pod nadzorem zwierzchności szkolnej. Co pewien czas, to ten, to inny z nauczycieli zachodzą tam, aby sprawdzić: czy wszystko w porządku. Wszelkie dostrzeżone uchybienia są zapisywane do specjalnej „księgi wizyt”, którą następnie ogląda i poświadcza inspektor.

Znaczniejsza ilość złych świadectw może spowodować zamknięcie stancji i odebranie prawa utrzymywania uczniów.

Do przestępstw najbardziej zawzięcie tropionych i najsurowiej karanych należy picie trunków i palenie tytoniu. Do mniej ciężkich: przebywanie poza stancją w czasie przeznaczonym na uczenie się lekcji. Do tolerowanych: przewracanie koziołków na pościeli i granie w piłkę.

Starsi uczniowie, golący się scyzorykiem i używający pomady218 „topolowej”, lubią czasem w ukryciu wypić kieliszek likieru i zaciągnąć się dymem tytoniowym. Czynią to głównie dla stwierdzenia swej dojrzałości, w którą świat jakoś nie bardzo chce uwierzyć…

Te dwie rzekome przyjemności są w gruncie rzeczy dwiema obrzydliwościami. Jeśli chłopcy ubiegają się za nimi, to podobno dlatego tylko, że należą do zabronionych.

Trudno uwierzyć, żeby komuś, mającemu normalne zmysły, mogła zasmakować zwyczajna gorzałka, zaprawiona sokiem z buraków i melasą219, albo żeby z upodobaniem wciągał w siebie dym gryzący z mocnego, ordynarnego tytoniu, zawiniętego w gruby papier, wydarty z brulionu.

Gdyby inspektor zamiast sadzać tych uczniów do kozy, kazał im za karę pić ów likier i palić owe papierosy, uciekaliby z pewnością przed jednym i drugim, jak pies przed kijem. Ale że to był owoc zakazany, więc go spożywali łakomie, choć im niesmak usta wykrzywiał.

Cały dowcip chłopców wysila się na to, żeby dozorcy szkolnemu nie dać się przyłapać na gorącym uczynku. Zwykle, gdy kieliszek i tytoń pojawiają się na stole, przed bramą któryś z młodszych uczniów stoi „na pikiecie220”.

Jednak te środki ostrożności nie zawsze pomagają. Są nauczyciele, co podejść się nie dadzą; są inni, którzy sami posługują się podejściem.

Najtrudniej uniknąć śledczych pościgów Salamonowicza, nauczyciela matematyki.

Ten niewielki człowieczek umie najprzebieglejszych wyprowadzić w pole.

„Pikieta” alarmuje na przykład obóz krzykiem:

– Salamon idzie!

W mgnieniu oka nikną papierosy i przysmaki – wszyscy w skupieniu ducha kiwają się nad otwartymi książkami.

„Pikieta” wraca na stanowisko.

Po kilku chwilach nowa uspokajająca wiadomość:

– Salamon minął bramę – poszedł w rynek – skręcił na Warszawską…

Niebezpieczeństwo zażegnane. Sok buraczany z melasą i gryzący „drajkenig221” w bibule tryumfalne na stół wracają. „Pikiety” ściągnięte, obóz oddaje się swobodnej, niczym nie krępowanej zabawie.

Nagle drzwi otwierają się cichuteńko – we drzwiach staje niewielka postać w czapce z gwiazdką, w krótkim, niewielkim płaszczyku, zwanym „ponszo”, bez wąsów i brody, z siwiejącymi faworytami.

Postać wykonywa ruch, wyrażający razem: przerażenie i zawstydzenie i mówi łagodnym, śpiewnym głosem:

– Ooo!… nie można!

Chłopcy stają wyprostowani, usiłując zasłonić sobą dowody przestępstwa. Zanim nauczyciel zdążył zdjąć czapkę i rozpiąć „ponszo”, już papierosy w towarzystwie kieliszka powędrowały przez otwarte okno do ogródka.

– Nie można… nie można… – powtarza Salamonowicz, kręcąc się po pokoju.

– Co takiego, panie psorze? – pyta najspokojniej w świecie Szymczak.

– Lekceważenie przepisów… ruina zdrowia… bezeceństwo!… Nie można… stanowczo nie można.

– Czego pan psor od nas chce? Myśmy nic złego nie robili!

– Nic złego?… Ha, ha!… A to co?

Wysuwa długi nos, zaczyna wciągać powietrze. Uczniowie idą za jego przykładem. Przez chwilę odbywa się ogólne węszenie.

– Dym… co?… Dym! A wy mówicie: nic złego… Ha, ha, ha!…

Śmieje się krótkim, urywanym, pełnym wewnętrznego zadowolenia śmiechem. Siada przy stole, ręce zaciera.

– Proszę cię, kochaneczku – zwraca się do Szymczaka – podaj mi z łaski swej „księgę”…

– Księga u gospodyni.

– Pofatyguj się, chłoptysiu, do pani Pórzyckiej, powiedz, że pan „nadzorca” kłania się pięknie i o „księgę” prosi.

Najstarszy z uczniów, Łaguna, występuje na środek.

– O cóż pan psor posądza?

– Paliliście… A to nie można… nie można…

– I cóż to paliliśmy podług pana profesora?

– Ooo!… to już bagatela. Może gelb wirginien… może „drajkenig”… może „turecki mocny”…

Łaguna przybiera minę obrażonej niewinności.

– Pan profesor jest w błędzie. Myśmy palili – trociczki222.

Wchodzi pani Pórzycka – uśmiechnięta, dygająca.

– A, pan prefesor… Jakie szczęście!

– Witam kochaną panią i – proszę o książeczkę!… Będę miał przyjemność zapisać malam notam223

– Święty Pafnucy!… A cóż to się stało?

– Chłopczyki palili… Tak nie można… I to już po raz drugi… Kochana pani Pórzycka otrzyma wezwanie do inspektora. Stancja może być zamknięta…

– Agnieszka! Nakryj no w ogródku – tu zaduch… Pan prefesor pozwoli na poziomki ze śmietaną…

Posuwa się ku maleńkiemu nauczycielowi i swą olbrzymią postacią prawie wypycha go z pokoju.

– Ależ nie można… nie można… – mówi Salamonowicz, cofając się tyłem przed otyłą niewiastą. – Lekceważenie przepisów… ruina zdrowia… przy tym po raz drugi…

W ogródku zasadziwszy nauczyciela do salaterki z poziomkami, pani Pórzycka objaśnia jakby tylko nawiasem:

– A wedle owego dymu… to pan prefesor „powsiadł” na tych biedaków przez224 nijakiej racji… Piec u mnie dymi i swąd do uczniowskiej izby zalatuje – a panu prefesorowi Bóg wie co się wydało…

– Swąd?… Łaguna powiedział, że – trociczki.

– Eeee… to tylko tak bez225 delikatność!

Burza zdaje się zażegnana. Ale nauczyciel zachowuje się dziwnie niespokojnie. Można by sądzić, że o wiele więcej od poziomek i śmietany, zajmują go… chwasty rosnące w ogródku.

Tym chwastom przygląda się długo, długo…

Nagle wstaje, wydobywa chustkę, ociera spocone czoło, postępuje kilka kroków, chustkę upuszcza, podnosi ją i pośpiesznie chowa do kieszeni.

Po chwili najuprzejmiej dziękuje za poziomki i najsłodziej prosi o „księgę wizyt”. Musi w niej, według zwyczaju, ślad bytności swej pozostawić. Czyni to szybko, księgę zamyka i na dygania pani Pórzyckiej odpowiadając najuniżeńszymi ukłonami, z pośpiechem stancję opuszcza.

Po jego odejściu pozostali odczytują świadectwo tej treści:

„Podczas dzisiejszej wizyty odkryłem karygodne nieporządki. Starsi uczniowie palili tytoń i pili słodką wódkę. Corpora delicti226 pod postacią nadtłuczonego kieliszka od wódki i niedopałków papirusowych, wydobywszy z pokrzyw, gdzie były podstępnie ukryte, zabrałem ze sobą. Lekceważenie przepisów i ruina zdrowia na stancji wielmożnej pani Pórzyckiej dochodzą do granic niemożliwych. Władza będzie wiedziała, jak z tym postąpić”.

„Nieporządki” nie na wszystkich stancjach panują.

Jedna z nich stała się głośna stąd, że wychowuje niemal zawodowo kandydatów na księży.

Panuje tam zawsze cisza klasztorna; gospodyni jest tercjarką227; z każdych drzwi wyziera obrazek Matki Boskiej, przy każdym wyjściu wisi naczyńko z wodą święconą. W każde święto uczniowie wraz z domownikami odczytują głośno żywoty świętych i śpiewają pieśni nabożne.

Uczniowie, opuszczający tę stancję, prawie zawsze wstępują do seminarium.

Inne stancje mają nastrój artystyczny. Słychać tam zawsze gamy i „egzercycje228”, wygrywane na fortepianie, skrzypcach i flecie – niekiedy na wszystkich instrumentach razem. Częstym tam gościem jest profesor Effenberger, którego energiczne „raz, dwa!… raz, dwa”!… w letnie wieczory, przy oknie otwartym, rozlega się donośnie po pustej uliczce.

Stancji, na których by w szerszym zakresie zajmowano się czytaniem książek, literaturą, nauką, w miasteczku nie ma. Mały tam jest jeszcze dostęp i wpływ słowa drukowanego.

Gazety czytają tylko osoby starsze i to w liczbie bardzo ograniczonej. Między młodzieżą krążą w nielicznych, podartych, wytłuszczonych, zdefektowanych egzemplarzach tłumaczone powieści Aleksandra Dumas229, Eugeniusza Sue230 i – Pawła de Kock231.

Za to w każdej bez wyjątku stancji codziennie o szarej godzinie drżą ściany i brzęczą szyby od wrzaskliwego chóru:

 
Pijmy zdrowie Mickiewicza!
On nam słodkich chwil użycza!…232
 
192masculini generis (łac.) – rodzaju męskiego. [przypis edytorski]
193Samson – postać biblijna, legendarny bohater wojen Izraelitów z Filistynami; obdarzony przez Boga niezwykłą siłą, utracił ją po obcięciu mu włosów przez kochankę, Dalilę; oślepiony przez wrogów, zginął wraz z nimi, w świątyni Dagona w Gazie, gdy obalił podtrzymujące ją słupy. [przypis edytorski]
194Herkules (mit. gr.) – heros grecki; syn Zeusa i Alkmeny, mąż Dejaniry; słynny z 12 prac. [przypis edytorski]
195Pilades (mit. gr.) – syn Strofiosa, króla Fokidy. Znany z wielkiej przyjaźni ze swoim kuzynem Orestesem, któremu pomógł w zemście na zabójcach jego ojca, Agamemnona. [przypis edytorski]
196Orestes (mit. gr.) – syn Agamemnona i Klitajmestry, król Myken. Zgodnie z nakazem Apollina pomścił śmierć swojego ojca, zabijając swoją matkę i jej kochanka. Za to był ścigany przez Erynie, boginie zemsty, jako matkobójca. [przypis edytorski]
197kornak – indyjski treser słoni. [przypis edytorski]
198szkoły P-kiej – Wiktor Gomulicki spędził dzieciństwo w Pułtusku i tam chodził do szkoły. Zapewne jednak chciał, aby jego opowiadania o szkole miały charakter bardziej uniwersalny, a nie tylko osobisty, i dlatego zaszyfrował w tekście Pułtuskiej jako P-kiej. [przypis edytorski]
199oficjalista (daw.) – zarządca prywatnego majątku ziemskiego. [przypis edytorski]
200przemyśliwać – rozmyślać, rozważać coś. [przypis edytorski]
201od czasów jezuickich – w latach 1565–1773 duża część szkół w Polsce była prowadzona przez zakon jezuitów. Po 1773 r. zakon jezuitów w Polsce skasowano, a szkoły przejęła Komisja Edukacji Narodowej. [przypis edytorski]
202animusz – odwaga, zapał. [przypis edytorski]
203połać – duży fragment przestrzeni. [przypis edytorski]
204połeć – duży kawał słoniny lub mięsa. [przypis edytorski]
205intermezzo (wł.) – przerwa. [przypis edytorski]
206baumkuch (niem.) – sękacz. [przypis edytorski]
207Kato – Katon Starszy, Marcus Porcius Cato, zwany Cenzorem (234–149 p.n.e.), rzymski mąż stanu, mówca i pisarz; zdolny wódz i administrator; obrońca starorzymskich cnót obywatelskich, znany z wielkiej surowości obyczajów i pracowitości. [przypis edytorski]
208fater (z niem.) – ojciec. [przypis edytorski]
209katalożek – tu: notatnik nauczycielski z ocenami. [przypis edytorski]
210dymnik – przewód a. otwór wentylacyjny. [przypis edytorski]
211cheder – żydowska szkoła elementarna o charakterze religijnym, przeznaczona dla chłopców. [przypis edytorski]
212Nominativ: das Buch (niem.) – mianownik: książka. [przypis edytorski]
213Genitiv: des Büches (niem.) – dopełniacz: książki. [przypis edytorski]
214Dativ (niem.) – celownik. [przypis edytorski]
215dyszkant – wysoki, piskliwy głos. [przypis edytorski]
216Fedrus, własc. Phaedrus (15 p.n.e.–50 r. n.e.) – bajkopisarz rzymski; wyzwoleniec; tłumacz i naśladowca Ezopa, twórca bajki jako odrębnego gatunku literackiego w literaturze łac. [przypis edytorski]
217Ad rivum eundem Lupus et Agnus venerant (łac.) – Nad ten sam potok przyszli Wilk i Baranek… [przypis edytorski]
218pomada – środek kosmetyczny do smarowania włosów dla nadania im połysku i miękkości. [przypis edytorski]
219melasa – gęsty, ciemnobrunatny syrop, produkt uboczny przy wyrobie cukru. [przypis edytorski]
220pikieta – tu: posterunek. [przypis edytorski]
221drajkenig – gatunek tytoniu. [przypis edytorski]
222trociczka – pręcik lub stożek wykonany z wonnej masy, używany jako kadzidło. [przypis edytorski]
223mala nota (łac.) – zła ocena, uwaga; tu B. lp malam notam: złą ocenę. [przypis edytorski]
224przez (gw.) – bez. [przypis edytorski]
225bez (gw.) – przez. [przypis edytorski]
226corpus delicti (łac.) – dowód przestępstwa; tu B. lm corpora delicti: dowody przestępstwa. [przypis edytorski]
227tercjarka – kobieta należąca do tercjarstwa, organizacji w kościele katolickim zrzeszającej osoby świeckie, związanej z określonym zakonem. [przypis edytorski]
228egzercycja (z łac. a. z fr.) – ćwiczenie, wprawka. [przypis edytorski]
229Aleksander Dumas ojciec (1802–1870) – pisarz francuski; autor licznych, barwnych powieści historyczno-przygodowych (Trzej muszkieterowie, Hrabia Monte Christo, Królowa Margot) oraz dramatów (Antony). [przypis edytorski]
230Eugeniusz Sue (1804–1857) – pisarz francuski; autor bardzo popularnych sensacyjnych powieści z życia najuboższej ludności Paryża (Tajemnice Paryża, Żyd wieczny tułacz), które wywarły wpływ na nastroje polityczne w przededniu rewolucji 1848. [przypis edytorski]
231Paweł de Kock (1793–1871) – pisarz francuski; twórca licznych, popularnych powieści (Pani Tapin), także melodramatów i wodewilów. [przypis edytorski]
232Pijmy zdrowie Mickiewicza! – fragment pieśni filaretów, tajnego stowarzyszenia patriotycznego młodzieży wileńskiej, założonego przez studentów i absolwentów Uniwersytetu Wileńskiego. [przypis edytorski]

Other books by this author