Free

Kaśka Kariatyda

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Na Glinianki, tylko do tych nowych dołów – dał się słyszeć przyciszony szept Sznaglowej.

Madi szybko ukryła zbyt jasny pakunek pod podartym fartuchem i nie przestając gwizdać walca, pobiegła jak koza i znikła w zaroślach otaczających domek dokoła.

Okienko się zamknęło, zasłona zapadła, a Kaśka stała długo wpatrzona w ten jasny krzyż, spod stóp którego ukazał się pakiet owinięty w żółtawy papier. Co było poza tą zasłoną?

Czy tylko nieszczęście i hańba, czy i zbrodnia także?

Kaśka powoli przestała się dziwić wszystkiemu, co ją teraz otaczało. W pierwszych dniach chodziła jak obłąkana, potykając się co chwila o jakieś wybladłe, schorowane kobiety uwijające się po domu. Była to cała procesja snująca się nawet w nocy, procesja niosąca jako chorągiew – niedolę i cierpienie.

W tłumie tych kobiet nierzadko pojawiały się strojne damy woniejące z daleka heliotropem, kryjące twarz pod delikatną gazową zasłoną. Przestępowały wysoki próg domu, unosząc szeleszczące sukienki, a ich złotawe wiosenne buciki migały na ciemnym tle sieni jak skrzydełka motyli. Mówiły do Sznaglowej „kochana pani” i głos drżał im lekko, gdy się z nią żegnały. Mówiły „do widzenia”, ale czuć było w tym słowie chęć niepowrócenia więcej do małego domku na Gliniankach.

Sznaglowa odprowadzała te strojne pacjentki aż do samych schodów, a zginając się prawie aż do ziemi, wołała swym ostrym, syczącym głosem:

– Niech pani będzie tylko spokojna!

Z biedniejszymi kobietami mniej zadawała sobie trudu. Niejedną bladą i schorowaną dziewczynę odpędziła bez litości.

– U mnie nie szpital! – wołała, przyrządzając jakieś proszki i przesypując je do równo pociętych żółtych papierków.

Sznaglowa musiała pochodzić z Niemiec, gdyż nawet akcent mowy zdradzał to pochodzenie. Imiona córek, Madi i Fina, również były w użyciu tylko na wiedeńskim bruku. Skąd się tu wzięła ta kobieta, która w bardzo krótkim przeciągu czasu zdołała nabyć na własność domek i kawałek gruntu? – Nikt o tym nie wiedział.

Przyszła biedna i nędzna – z dwiema drobnymi dziewczynkami i wynająwszy domek, wywiesiła szyld z wypłowiałym okiem Opatrzności na niebieskim tle. Pod spodem widniał napis F. Sznagiel Hebamme48 – to była cała jej rekomendacja.

Powoli przecież ściągnęła do siebie znaczną klientelę i, jak ludzie opowiadali, zarabiała grube pieniądze. Ukrywała wstyd i hańbę ludzką, nie wahała się nigdy przed spełnieniem zbrodni – na prawo i na lewo rozdawała zabójcze środki. Wszystko jej było jedno, co się stanie potem, byle zapłata była sowita i z góry wyliczona.

Niekiedy zjawiała się w domku jaka stara, siwowłosa kobieta chcąca swe dziecię uchronić od jawnych dowodów hańby. Sznaglowa wyporządzała wtedy szybko jedną ze swych izdebek, a nocną porą wracała znów na Glinianki nieszczęśliwa matka, prowadząc ze sobą bladą i zrozpaczoną dziewczynę. Zostawiała ją na czas dłuższy, a po upływie kilku miesięcy zabierała, aby ją później w mirtowym wieńcu i niepokalanej zasłonie dziewiczej oddać silnie wierzącemu człowiekowi na żonę. I cała hańba i niedola kobieca, cały upadek kobiet i podłość mężczyzn, całe rozwiązanie komedii miłosnej mieściło się pod dachem tego domku tonącego teraz w zieloności wiosennej. Kobieta o spokojnych, ciemnych oczach i gładko przyczesanych włosach rozsiewała stąd mord i zbrodnie, w nocy wysyłała tajemnicze pakunki pod fartuchem swej nieletniej córki, zabijała istoty żyjące w łonach swych matek; a czyniła to wszystko za stosowną opłatą, która miała w przyszłości stanowić posag jej własnych dzieci.

A dziewczyny te były to istoty zupełnie wyjątkowe. Jedna z nich, starsza, odznaczała się niezwykłą urodą, olśniewającą na pierwsze wejrzenie. Pełna, o bogatym gorsie brunetka, miała wszelkie wady i upodobania kobiet stworzonych do upadku. Dnie całe trawiła nad książką, zanurzywszy pulchne ręce w zafryzowanej, gęstej grzywce. Lubiła chodzić boso i wąchać bez lub róże. Wypijała zwykle polewki winne przygotowane dla bogatszych chorych i z czystym sumieniem chrupała ich kurczaki. Czytała przeważnie niezwykłe powieści Borna, choć i tkliwe romanse angielskie w lichym przekładzie wzruszały ją do głębi. Gdy wychodziła na ulicę, stroiła się jak lalka i malowała brwi chińskim tuszem. Brzydziła się rzemiosłem matki, choć bardzo często kończyła najspokojniej ostatni tom jakiegoś romansu przy przejmujących jękach jakiej konającej kobiety. Nazywano ją Fina i nie cierpiano w domu za dumę i samolubstwo. Ona wzruszała ramionami – uważała ten dom za rodzaj przedsionka do pałacu, w którym według jej mniemania życie jej miało upływać. Tymczasem piła wino, kradła chorym wodę kolońską, zmieniała codziennie kolory podwiązek i czytała romanse.

Madi, ta młoda dziewczynka, która gwizdała walca owego pamiętnego dla Kaśki wieczoru, była zupełnym przeciwstawieniem swej siostry. I ona zapowiadała na przyszłość niezwykłą piękność, lecz dziś było to jeszcze chude, źle wyrośnięte dziewczę, najczęściej bose i oberwane. Nadzwyczaj żywa, cały dzień czynna, pełna pomysłów, wiecznych projektów, wtajemniczona przez matkę we wszystkie sekreta, uwijała się przez dzień cały po domu, gwiżdżąc jak konik polny. Z dziwną w tak młodym dziecku energią zajmowała się chorymi, dozorując je, przepisując dietę, a nawet środki uzdrawiające. Sznaglowa ufała zupełnie córce, w trudnych jakich wypadkach przywoływała ją do pomocy, a gdy wychodziła z domu, uspakajała wszystkich słowami:

– Madi zostanie przy was.

I rzecz dziwna – chore kobiety przywiązywały się niezmiernie łatwo do tej śniadej dziewczynki, która z pustotą, figlem, śmiechem zbliżała się do ich łoża.

W chwilach największych cierpień Madi stawała przed pobladłą z bólu kobietą i pytała, śmiejąc się serdecznie:

– Chcecie zobaczyć kauczukowego człowieka?

I wyginała się najkomiczniej, łamiąc się w najdziwaczniejszych pozach, jakby rzeczywiście zrobiona była tylko z kauczuku.

Madi nie znała różnicy pomiędzy pacjentkami swej matki. Nieraz okradała bogatsze na korzyść biedniejszych, chwytając pomarańcze lub buteleczki z sokiem i wciskając je pod siennik najbiedniejszej i najbardziej opuszczonej. Znając wszelkie tajemnice sztuki uprawianej przez matkę, dopomagała czasem w najwyższym sekrecie jakiej biednej nędzarce, działając na własną rękę i tylko dla zadowolenia serca. Zrodzona w tej atmosferze zbrodni, uważała podobny czyn za dobrodziejstwo i gwizdała dwa razy głośniej, gdy udało się jej sfabrykować na swój rachunek flaszeczkę sporyszu. Siostrę nienawidziła, nazywając ją „grandesą” i paląc romanse, gdy je spotkała na drodze.

Oprócz tych dwóch dziewczyn, mieściło się jeszcze w domu troje dzieci, troje biednych, opuszczonych sierot, zrodzonych w hańbie i na pastwę ludzi porzuconych.

Sznaglowa podjęła się widocznie wychowania tych istot, z których najstarsze zaledwie trzy lata wieku liczyło – najmłodsze, kilkumiesięczne, blade i wynędzniałe leżało ciągle w kołysce stojącej przy piecu. Skrzeczało czasem cichutko jak ślepe szczenię, pomimo że cieszyło się największymi względami Sznaglowej i jej córki. Sznaglowa doglądała baczniej dziecka dla tej przyczyny, że płacono zań regularnie, a matka przychodziła co niedzielę i przesiadywała całe popołudnie u kołyski dziecka. Była to młoda i wynędzniała nauczycielka, uwiedziona przez swego chlebodawcę; dziecko kochała i pragnęła dbać o nie. Płaciła niemal połowę swych miesięcznych dochodów i każdą wolną chwilę poświęcała tej drobnej istocie. Sznaglowa na niedzielę zmieniała pościel dziecka i kąpała je w ciepłej wodzie. W niedzielę na komódce stało przygotowane świeżuchne mleko, cukier i woda ryżowa. W zwykłe dnie dziecku podawano nieświeże mleko, zaprawne rumiankiem, a czystość gumowego smoczka pozostawiała wiele do życzenia. Sznaglowa wiedziała przecież, że biedna nauczycielka w dzień powszedni nie zajrzy na Glinianki, a dziecko poskarżyć się jeszcze nie może. Madi miała tyle do czynienia w całym domu, że specjalnej uwagi biednemu niemowlęciu poświęcić nie mogła. Chwytała je czasami tylko i huśtała wysoko jak lalkę, śpiewając przy tym wiedeńskie piosenki. Dwoje innych dzieci radziło sobie za to, jak mogło, włócząc się po całym domu, blade, bezkrwiste, z wielkimi brzuchami i głowami podobnymi do dyni. O najstarszym, trzyletnim chłopczyku matka zapomniała zupełnie. Odjechała z miasta, urodziwszy to dziecko i nie dała więcej znaku życia o sobie. Była to córka jakiegoś rzemieślnika, która później zapewne wyszła za mąż i była wzorową matką rodziny. Sznaglowa złościła się nieraz po swojemu na ten ciężar rzucony jej na ręce, choć bardzo często zapominała zupełnie o egzystencji chłopca. Dziecko było ciche, nieśmiałe, jakby przybite jakąś wielką troską, która mu mózg tłoczyła. Radziło sobie samo, żywiąc się obierzynami, kośćmi, ogryzkami owoców, jedząc wszystko, co się po ziemi walało, jak młode szczenię tułające się bez pana. O jedzenie nie upominało się nigdy, jakby czując, że w domu tym obcym nie było dlań przy stole miejsca ani prawa. Nie śmiał się nigdy ten blady chłopczyk o wielkich niebieskich oczach i tulił się zawsze w najciemniejsze kąty, aby nie spotkać Finy, nienawidzącej go wyjątkowo. Gdy czytała Marcina podrzutka, kopnęła go silnie za to, że włażąc na schodki, uczepił się jej sukni. Chłopiec spadł ze schodków i od tej chwili unikał tej panny, która tak źle nań patrzyła. Średnie dziecko, dziewczynka jasnowłosa, skrofuliczna i źle zbudowana, siedziała dnie całe na piasku ogródka, grzejąc w słońcu swe wykrzywione nogi i obrzękniętą szyję. Była to sierota – matka jej zmarła w tym samym domku po strasznych i długich męczarniach. Dziecko cudem utrzymało się przy życiu, a że kobieta była osamotniona, a co więcej, otaczała się tajemnicą, nie wiadomo było, dokąd dziecko odesłać. Trzymano je w nadziei, że może się ktoś wreszcie zjawi i zapłaci koszta nędznego wyżywienia dziewczynki. Dozór nad tą gromadką trzymała Madi – ona to kierowała ich wychowaniem, wydzielała gałgany okrywające te bezkrwiste, biedne ciałka. W chwilach wolnych od zajęć koło chorych, z całym właściwym sobie zapałem, zajmowała się dziećmi. Były to, szczęściem, rzadkie bardzo chwile, bo wtedy przejmujące krzyki dzieci rozlegały się po całym domu. Madi szorowała je cegłą lub piaskiem, zawijała im papiloty tuż przy samej skórze lub usiłowała gwałtem wyprostować nóżki skrofulicznej dziewczynce. Czyniła to wszystko w najlepszych zamiarach, ale rządząc się zawsze niezwykłą fantazją, sprawiała biednym dzieciom męczarnie Tantala. Gdy które było chore, próbowała na nim swych nadzwyczajnych środków domowych, o których miała wysokie wyobrażenie. Wobec tak zastosowanej medycyny, nieraz trujących ziół wlewanych przemocą w gardło dziecka, zaliczyć trzeba było do cudów, że biedne te istoty dotąd wlokły swój nędzny żywot. Były to marionetki zdane na łaskę i niełaskę narwanej dziewczyny, psiaki karmione ogryzkami, sznurkujące pod ścianami, śpiące na lichych sienniczkach, z których słoma na wpół przegniła zanieczyszczała powietrze.

 

Nieraz spod łachmanów naśladujących kołdrę wychylała się główka przystrojona w papiloty zawinięte kilka dni temu przez Madi w przystępie dobrego humoru.

Sznaglowa zajmowała się także umieszczaniem dzieci urodzonych w jej domu lub przyniesionych w tym celu z miasta. Zjawiały się wtedy, jakby wywołane czarodziejskim zaklęciem, wiejskie opalone kobiety z piersiami zapadłymi i wyschłymi od braku pokarmu. Niemniej przecież Sznaglowa oddawała im bez wahania powierzone swej pieczy niemowlęta, targując się o zapłatę, której połowa pozostawała zwykle w jej kieszeni. Kobiety odchodziły, unosząc płaczące dzieciny i paczki z cukrem lub też kawą. Zjawiały się potem rzadko, przynosząc w płachcie źle odżywione, brudne i smutne dzieci. Sznaglowa przecież nie robiła im nigdy w tym względzie żadnych wymówek. Rzucała przelotne spojrzenie na te drobne, wynędzniałe istoty, które milczeniem swoim skarżyły się przecież boleśnie, i odprawiała szybko kobiety, uiściwszy im zapłatę. Dla niej wystarczał fakt, że dziecko żyje. Była jednak bardzo przezorna i nie płaciła nigdy należności z góry, przewidywała fakt śmierci dziecka, zdarzający się na dziesięć najmniej sześć do siedmiu razy. Wówczas obliczała skrupulatnie dnie, umiejąc z nadzwyczajnym sprytem wyciągnąć z chcącej ją oszukać chłopki całą prawdę. Ona przecież nie zawiadamiała o tej prawdzie osoby opiekującej się zmarłą dzieciną – ta biedna istotka spała nieraz dawno pod mogiłką, gdy pensja płacona za jej utrzymanie powiększała sumę posagową Madi lub Finy. Historia o prawdzie i oliwie nie sprawdziła się pod dachem tego domu – wszystko się to kryło z dziwną przebiegłością. W nocy wyrzucano trupy noworodków w rowy okalające Glinianki; nierzadko umierała kobieta sina i zgangrenowana, straszny dowód nadużycia trującego środka; bito i głodzono żyjące istoty, za które matki płaciły grosz ciężko zapracowany; wysyłano dzieci na zagładę i śmierć pewną do nędznych chat przepełnionych zabójczymi miazmatami i wilgocią; targowano mięsem żywym w postaci mamek trzymanych na uwięzi przez ów „dług” tradycyjny – a mimo to cicho było i spokojnie dokoła tego małego domku.

Bez kwitł biały i niepokalany, zaglądając do drobnych okienek, poza którymi działy się te straszne rzeczy. Dokoła drzewa szumiały, potrząsając młodziutkimi liśćmi, a ptaszki świegotały przy wschodzącym słońcu.

Zdawało się, że jest to jakiś odrębny, zaczarowany światek, wolny od wszelkich przepisów policyjnych, wyrzutów sumienia i myśli o kryminale. Sznaglowa na wzmiankę o c. k. policji49 uśmiechała się dwuznacznie, a Madi gwizdała wtedy z całą zapamiętałością i piękny, i poważny hymn grywany przez Burgmusick.

Kaśka powoli wpatrzyła się i przyzwyczaiła do tego, co ją otaczało.

Sznaglowa zdjęła z niej łachmany i dała jej koszulę Finy i swoją spódnicę zniszczoną i za krótką z przodu, wlokącą się z tyłu, ale przynajmniej całą i czystą. Madi dołożyła ze swej strony jakiś dziwaczny kaftanik, który okazał się za ciasny na szerokie plecy dziewczyny. Wstawiono więc na plecach łatę z czarnego kamlotu, która dziwacznie odbijała od czerwonej flaneli kaftanika.

Madi jednak była zachwycona swym dziełem i przysięgała Kaśce, że nic podobnego nawet w Wiedniu nie noszono. Kaśka uśmiechnęła się i z wdzięcznością przyjęła ofiarowane stroje. Była tak szczęśliwa, zrzuciwszy te wstrętne łachmany, że hecarski kaftanik Madi zdawał się jej królewską szatą. Sznaglowa zaczęła teraz odżywiać dziewczynę, dając jej pożywienie zdrowe, odpowiednie do stanu, w jakim się Kaśka znajdowała. Ona i Madi przyrządzały to jedzenie w wielkiej misce, mieszając rozmaite potrawy i zalewając to wszystko wrzącym mlekiem.

– Na! jedz! – mówiła Sznaglowa, stawiając miskę na ławie.

Podczas gdy Kaśka jadła, Sznaglowa stała nieruchoma, milcząca, śledząc każdy ruch dziewczyny. Gdy Kaśka nasycona podnosiła głowę, Sznaglowa rozkazującym gestem zmuszała ją znów do jedzenia. Z drugiej strony Madi z garnkiem, w którym dymiła resztka mleka, stała baczna na każde skinienie matki, dolewając i mieszając bezustannie w misie, z której jadła Kaśka.

Miały miny gospodyń, doglądających tuczenia nierogacizny. Czymże dla nich innym była ta dziewczyna? Prostym towarem, który za kilka miesięcy stosownie do wagi i tuszy zbyć należało.

Kaśka powoli zrozumiała ten stan rzeczy. Początkowo jadła chętnie i dużo, wygłodzona od dawna, bo nawet u Budowskich nie miała odpowiedniego pożywienia. Powoli przecież natarczywość Sznaglowej i jej córki zaczęła ją zmieniać i sprawiać jej przykrość. Nie rozumiała tego gniewu wobec braku apetytu, który ją czasem napadał. Sznaglowa zacinała wtedy usta i syczącym głosem nakazywała jej posłuszeństwo. Było w tym głosie tyle groźby, że Kaśka mimo woli schylała głowę i przymuszała się do jedzenia. Madi przecież nie ukrywała przed Kaśką celu, dla którego żywiono ją tak obficie. Za pierwszym słowem Kaśka pojęła sytuację i poddała się jej z całą rezygnacją. Zresztą była to jedna z najmniejszych przykrości. Głód i nędza były o wiele dokuczliwsze. Kaśka pozwoliła się paść i tuczyć z wielką uległością. Ale tuczenie to nie wypadało pomyślnie. Sznaglowa, patrząc na dziewczynę, krzywiła się z niezadowolenia. Kaśka mizerniała i bladła z dniem każdym. Bladość ta miała odcień żółtawy i trupi prawie. Widocznie ta trywialna, prosta dziewka miała jakąś moralną chorobę, która podkopywała jej organizm, obracając w niwecz starania mądrej i przezornej pani Sznagiel. Na to cierpienie nie było środka w podręcznej apteczce akuszerki. Mogła jej nakazać jeść i spacerować po ogródku, ale przerwać bieg jej myśli – obrócić w nicość wspomnienia, zatrzeć przebyte walki lub zakryć przyszłe cierpienia, na to uczona dama poradzić nie mogła. Kaśka nikła z dniem każdym.

A przecież Kaśka nie była bohaterką sentymentalną, roztkliwiającą się nad własną niedolą. Nie! Ona była tylko smutna, bo inna być nie mogła wobec tego, co ją spotykało i co dało jej życie, świat i ludzie. Nie płakała teraz wcale, chodziła milcząca, wykonywając wszelkie polecenia Sznaglowej. Straciła swą wolę – zresztą, ona nie miała jej prawie nigdy. O Janie myślała teraz częściej niż dawniej, może dlatego, że miała więcej wolnego czasu. Rozpamiętywała jego zdradę i chwilami zaciskała pięści, jakby chcąc rzucić się na te mary wywołane własną wyobraźnią. Czasami znów ogarniało ją głupie rozrzewnienie. Była to kobieta przeciętna, czyniąca wszystko w połowie. Nie umiała przebaczyć zupełnie, lecz szamotała się między nienawiścią i przywiązaniem serdecznym.

Stała się znów nabożna, pomimo nielitościwego obejścia, jakie ją ze strony kościoła spotkało. Uznawała swój grzech i odmawiała codziennie przepisaną przez księdza ilość pacierzy. Szeptała je bardzo głośno, klęcząc w kąciku kuchenki, obok siennika, na którym sypiała. Często krzyki chorej zagłuszały tę bezmyślną modlitwę. Kaśka, drżąc z przestrachu, tuliła się do ściany, zatykając rękami uszy – jęki te rozdzierały jej serce i napełniały szaloną trwogą.

I ona tak cierpieć będzie, i ona tak wśród nocy jęczeć będzie, wzywając litości boskiej i ludzkiej pomocy! Och! Gdyby ta chwila nie nadeszła nigdy…

Nic bardziej przejmującego grozą jak jęk kobiety rodzącej, gdy rozlegnie się nagle pośród nocnej ciszy. Kaśka oblana potem, blada z przerażenia, cierpiała bardzo, słysząc te głosy, podobne raczej do wycia zwierzęcia. Do izdebek zajmowanych przez chore nie wpuszczano jej nigdy. Sznaglowa obawiała się wzruszenia i ograniczała posługi Kaśki na przynoszeniu wody, gotowaniu ziółek lub praniu bielizny. Zresztą zamożniejsze chore miały „dyskrecję zapewnioną”. Wskutek tego sama Sznaglowa i Madi wystarczały.

Kaśka przywiązała się bardzo do dzieci, do tych opuszczonych, schorzałych sierot, włóczących się dzień cały po domu jak małe kocięta bez matki. Uczucie to, bardzo właściwe w każdej kobiecie mającej zostać matką, odezwało się w niej z wielką siłą. Pomimo zakazu Sznaglowej, aby dzieci nie brała na ręce, wyprowadzała je do ogródka i tam godzinami całymi huśtała lub bawiła. Patrząc na te biedaki okryte łachmanami, głodne i opuszczone, doznawała ściśnienia serca. Więc taka dola podobnych istot? Więc i jej dziecko może tak poniewierać się będzie pomiędzy ludźmi?!

I nagle przyszła jej myśl o możliwej śmierci, tym bardziej, że wczoraj wyniesiono z domu trupa dziewczyny, silnej i zdrowej, która urodziwszy nieżywe niemowlę, we dwie godziny później zmarła. Czy i ona miałaby zamrzeć tutaj jak pies, bez księdza i modlitwy, zostawiając może żywe dziecko na łaskę ludzką?

Pragnienie zobaczenia raz jeszcze Jana zbudziło się w niej w tej chwili. Chciała go tylko prosić, aby pomyślał o dziecku na wypadek jej śmierci. Zwierzyła się z tym Marynce, która odwiedzała ją od czasu do czasu. Marynka wyśmiała jej trwogę, mówiąc:

– Każda kobieta tak się stracha. To stara rzecz. Ty nie bądź głupia i nie fasonuj. Już cię Sznaglowa śmierci nie da. Baba kuta na cztery nogi, zna swój interes. Wie, że jakbyś umarła, to dług by diabli wzięli. Już ona cię i wypasie, i od złego uchroni.

Kaśka umilkła nieprzekonana wcale. Marynka myślała jeszcze chwilkę nad żądaniem Kaśki, po czym rzekła:

– Ty nie wypatruj za tym wyrwipiętą, co cię w taki kram zapędził. Już ja ciebie znam: ty mu niby o dziecku gadać chcesz, a o co innego ci chodzi. Ot! Boże się pożal, co te kobiety mają we łbach. Zmizerowane to, na nogach się utrzymać nie może, a jeszcze za nim patrzy.

Splunęła i zaczęła żuć kwiatki bzu. Ona teraz była bardzo rozsądna i nie oglądała się za mężczyznami: nawet wpisała się do bractwa różańcowego, kucharka od pani hrabiny namówiła ją do tego kroku.

Kaśka powinna także to zrobić po wyjściu od Sznaglowej. Zawsze to lepiej i przyzwoiciej dla dziewczyny. I ta nowo nawrócona Magdalena ciągnie dalej umoralniające kazanie, wygrzewając w słońcu swe wychudłe ciało dawnej rozpustnicy. Kaśka siedzi tuż obok niej i patrzy smutnie oczami w przestrzeń. Nie! Marynka ją źle osądziła, ona nie miała złego zamiaru w chęci zobaczenia Jana, szło jej tylko o dziecko. Ale Marynka tego pojąć nie może. Za chwilę, gdy Madi zawołała Kaśkę do wieczornego posiłku, dziewczyna pożegnała przyjaciółkę jeszcze smutniej niż zwykle. Marynka, poruszona tym smutkiem, zatrzymała ją chwilę.

– Kaśka, nie bądź ty głupia! Nie przypuszczaj sobie do głowy zgryzoty; jeszcze bez to Sznaglowa cię wygna od siebie i gdzie się potem obrócisz?

Kaśka spojrzała na mówiącą i ciemno jej się w oczach zrobiło. Prawda, Marynka miała rację. Gdyby ją Sznaglowa teraz wygnała, gdzieżby poszła, kto przygarnąłby pod dach swój podobne stworzenie?

Dnia tego Sznaglowa była zadowolona – Kaśka jadła z pośpiechem, patrząc się przy tym w oczy swej pani z uległością psa bitego. Sznaglowa pochwaliła ją za to, głaszcząc nawet po głowie, a Madi wywinęła koziołka, który w osłupienie wprawił skurczone w kącie kuchenki dzieci…

Upłynęło kilka miesięcy od tej chwili. Termin słabości Kaśki zbliżał się z dniem każdym. Ona sama blada, wystraszona włóczyła się bezczynnie prawie, pilnowana na każdym kroku przez Sznaglowę. Ta ostatnia świetne pokładała nadzieje i wzięła nawet zadatek z zamożnego bankierskiego domu, w którym także za kilka tygodni spodziewano się potomka. Tam miała Kaśka po urodzeniu dziecka wejść w służbę jako mamka, a Sznaglowa pobierać pensję, niby dla umorzenia długu, zaciągnionego przez Kaśkę w przeciągu tych kilku miesięcy. Sznaglowa zabierała w ten sposób cały dochód Kaśki i otrzymywała odpowiednie wynagrodzenie za nastręczenie mamki, wynagrodzenie tak sowite, że samo mogło szczodrze wystarczyć jako zapłata za koszta utrzymania i wyżywienia dziewczyny. Kaśka czuła, że zaprzedała się w niewolę, ale stała się nieczuła na to, co ją tu spotykało. Wobec przykrych cierpień fizycznych, strasznego osłabienia, dojmujących boleści, jakie przeszywały jej wnętrzności, wobec trwogi na myśl o ostatecznej chwili, wszystko inne zdawało się jej drobnostką. Madi starała się dodać jej otuchy po swojemu, to jest, opowiadając o strasznych cierpieniach i męczarniach kobiet, jakich była świadkiem.

 

– Powiadam ci, Kaśko, to kolosalne podobno, ale zresztą przekonasz się sama, czy to prawda, i powiesz mi później. Mnie się zdaje, że one wszystkie trochę przesadzają!

Ciszej było teraz w domu, bo Fina pojechała do ciotki na miesiące letnie, zabrawszy ze sobą wszystkie romanse – a średnia, skrofuliczna dziewczynka zmarła po prostu z wycieńczenia.

Nikt oprócz Kaśki nie zwracał uwagi, że dziecko nikło coraz bardziej, chyląc główkę jak uwiędły kwiatek. Pewnego poranku znaleziono ją martwą na brzegu sienniczka. Spała zwinięta w kłębek, blada, z zaciśniętymi rozpaczliwie piąstkami. Miała, tak jak zwykle, wygląd zabiedzonego kociaka. Usunięto czym prędzej Kaśkę z kuchenki i zabrano się do chowania dziecka. W kilka godzin już wynoszono biedną, białą trumienkę, nieoznaczoną żadnym nazwiskiem.

Dziecko to nie nazywało się wcale.

Była to piękna, słoneczna niedziela. Kaśka powlokła się powoli poza ogród okalający domek. Śliczne słońce letnie jaśniało na szafirowym tle nieba, rozsiewając dokoła olśniewające blaski. Domek Sznaglowej stał na wzgórku spadającym z jednej strony ku wałom miejskim, z drugiej chylącym się ku stromym brzegom dołów nazwanych Starymi Gliniankami.

Wywóz gliny potworzył w tych miejscach formalne przepaście, na dnie których żółciła się rozwodniona ziemia.

Ogródek okalający dom Sznaglowej wznosił się ponad jednym z najgłębszych dołów. Stroma ściana zaczynała się, jakby odcinając równą linię wśród zielonej świeżej trawy. Mało ludzi kręciło się w tych stronach. Wszyscy śpieszyli na wały prowadzące za rogatki; tylko rozkochane pary pragnące samotności szły Starymi Dołami. Przy rogatkach spotykali się wszyscy, a każdy chwalił się wyborem lepszej drogi.

Kaśka przywlokła się na sam skraj pagórka i położyła się na trawie. Sznaglowa poszła za trumienką dziecka, chmurna i niezadowolona z tej śmierci, która ją o koszta przyprawiała. Madi siedziała przy kołysce niemowlęcia, bo lada chwila spodziewano się zwykłej wizyty niedzielnej owej bladej nauczycielki. Kaśka w ten sposób używała rzadkich teraz chwil wolności i swobody. Okrywszy się chustką Sznaglowej, leżała teraz na trawie, bardziej smutna i znękana niż kiedykolwiek. Ten rozkwit letni, to ciepło, te olśniewające blaski, raziły i ból jej sprawiały. Czuła się bardzo nędzna, chora i opuszczona wobec tego przepychu natury, jaki ją otaczał. Spodziewała się przybycia Marynki i wyglądała jej z niecierpliwością. Zawsze to była jedna przyjazna dusza, która do niej przemawiała dobrym słowem. Nagle zaszeleściły gałęzie drzew. Od sąsiedniego ogródka przedzierało się kilku mężczyzn, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Czasem spacerujący niedzielni goście skracali sobie w ten sposób drogę, idąc przez ogródki tych małych domków. Płoty niskie nie stykały się z brzegiem przepaści i w ten sposób łatwo przejść można było z jednej posiadłości do drugiej. Był to nawet rodzaj utartej ścieżki, niezbyt uczęszczanej, ale niektórym dobrze znanej. W ogródkach siedziały często postrojone świątecznie dziewczęta i one to skłaniały wypomadowanych lowelasów do obrania powyższej drogi.

Kaśka, przychodząc dziś do ogródka, zapomniała o tych nieproszonych gościach. Gdy posłyszała szelest poza sobą, za późno było już uciekać, musiała pozostać, leżąc na trawie, okrywając się o ile możności najszczelniej chustką. Sądziła, że ludzie ci przejdą i pozostawią ją w spokoju. Pomyliła się jednak w rachubie. Była to gromadka jakichś młodych zuchów noszących z fantazją swe surduty świąteczne. Olbrzymie fontazie w jaskrawych kolorach zdobiły ich szyje, a gorsy u koszul tych panów uderzały z daleka śnieżną białością. Szli, śmiejąc się i rozmawiając głośno, pewni siebie, zadowoleni, jakby wyruszali na podbicie świata. Nadzwyczajne krawaty powiewały szerokimi szarfami pod świeżo wygolonymi brodami tych panów. Szli z fantazją, pogwizdując i śmiejąc się głośno. Przeszli mimo Kaśki, patrząc w stronę Glinianek i plując w głębokie doły. – Jeden wszakże oderwał się od gromadki. Dostrzegł dziewczynę i podbiegł ku niej z gotowym żartem na ustach. Ta tęga dziewka leżąca w trawie, ukryta prawie w fałdach chustki, zaciekawiła go. Uśmiechnięty, rozbawiony, stanął przed nią, oblany całą strugą błyszczącego w górze słońca i pochylił się nawet, aby uszczypnąć śpiącą na pozór dziewczynę, bo Kaśka zamknęła oczy, jakby czując zbliżające się niebezpieczeństwo. Lecz żart zamarł mu na ustach, gdy nagle ujrzał twarz dziewczyny. Chwilowo zmieszał się nawet, a wyciągnięta ręka opadła wzdłuż ciała.

Stał tak chwilkę jakby wrośnięty w ziemię, pomimo że towarzysze zniknęli już poza płotkiem przyległej posesji. Tylko ich młode, a już chrapliwe głosy wybiegały spomiędzy drzew tworzących poza płotem dość gęstą zieloną ścianę.

Kaśka, sądząc, że wszyscy już znikli, otworzyła oczy. Wzrok jej padł na stojącego przed nią mężczyznę. Fala krwi uderzyła jej do głowy. Poznała Jana.

Oczy ich spotkały się. Źrenice kobiety czerwone od łez wylanych podczas bezsennych nocy, podkrążone sinymi obwódkami wpatrzyły się w świecące zdrowiem i życiem oczy mężczyzny. W oczach tych była zapisana cała historia tych kilku miesięcy: jej męki, jej cierpienia, niepokój, smutek, tęsknota – i jego równowaga, dobre trawienie, sen, odżywianie się i spokój moralny, najlżejszym niezakłócony wyrzutem.

Dziewczyna wpatrzyła się uporczywie w twarz swego dawnego kochanka. Miała go! Miała nareszcie tuż przed sobą, mogła mu wypowiedzieć wszystko, co ciężyło jej na sercu. Ale on ocknął się teraz z chwilowej bezwładności. Szybko odwrócił się, pragnąc uciekać. Przypomniał sobie scenę na strychu i bał się jej powtórzenia.

Lecz Kaśka porwała się szybko z ziemi i obiema rękami uchwyciła się jego ramienia. Drżała cała jak w febrze, a blade policzki zabarwił rumieniec. Chustka zsunęła się jej z ramion i stanęła przed nim w całym majestacie macierzyństwa, nie zważając na resztę świata, na ludzi, którzy lada chwila nadejść mogli. On szybkim rzutem oka obrzucił całą jej postać i zrozumiał jej położenie. Szarpnął się gwałtownie, pragnąc uciec czym prędzej od tej matki-kobiety, on – ojciec-mężczyzna! To łono, w którym ukrywało się w tej chwili jego własne dziecię, wydało mu się ohydne, wstrętne, przerażające.

Ale Kaśka z dziwną siłą przykuwała go do miejsca. Palce jej zacinały się kurczowo dokoła ręki Jana, sprawiając mu ból dotkliwy. Przecież nie chciała mu czynić żadnej krzywdy. Chciała mu tylko powiedzieć, że ona lada chwila umrzeć może i pozostawić na świecie sierotę. Dla tej sieroty żądała słusznej opieki.

Czyż nie była w swym prawie?

– Janie! – rzekła przerywanym głosem. – Jak to dobrze Bóg zrobił, żeś się o mnie natknął. Tak cię chciałam zobaczyć…

– Puść mnie! Czego szarpiesz! – przerwał stróż dość opryskliwie. – Jeszcze mi pysk pazurami rozorzesz, jak wtedy na strychu.

– Nie! O, nie! – odrzekła Kaśka, zaciskając coraz mocniej palce. – Ja ci nic złego nie zrobię… Chciałam ci tylko powiedzieć…

Urwała nagle, nie mogąc dokończyć rozpoczętego zdania. Zdawało się jej, że będzie jej bardzo łatwo wypowiedzieć mu wszystko przy spotkaniu, a przecież głos zamierał w jej piersi, a słowa konały na jej ustach. Widziała go znów! Widziała zdrowego, czerwieniącego się w promieniach słońca jak dawniej, jak przed rokiem!… Miał nawet ten sam lila krawat i kamizelkę w paski, włosy lśniły się, wyziewając ze siebie woń topolowej pomady. Był tak piękny, silny, strojny, gdy stał przed nią z głową, według zwyczaju, odkrytą, z kapeluszem nowym, słomkowym w ręce pokrytej tombakowymi pierścionkami. I nagle Kaśka zawstydziła się swej nędzy, swego ubóstwa, a przede wszystkim stanu, który ją tak oszpecał.

48Hebamme (niem.) – akuszerka. [przypis edytorski]
49c. k. policja – policja cesarsko-królewska tj. policja Austro-Węgier. [przypis edytorski]