Free

Kaśka Kariatyda

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Słońce miało się ku zachodowi. Miasto chłonęło w siebie resztę światła i ciepła, wysuwając ze siebie ponure i smutne cienie. Bezlistne drzewa Plantacji, wałów przecinających miasto, wznosiły się jak szkielety czekające na osłonę. Kaśka szła bezustannie z głową schyloną, okrążając place, sznurkując wzdłuż ulic, przeciskając się przez ciasne zaułki. W wędrówce tej podobna była do hieny zamkniętej w klatce, do Żyda tułacza krążącego bez celu, bez świadomości spoczynku. Nie patrzyła na ludzi – byli jej obojętni; czuła tylko, że noc się zbliża, a z nią konieczność ukrycia się pod jakimś dachem. Nie czuła chwilowo głodu, ale lęk przed nadchodzącą nocą dręczył ją niewypowiedzianie. I szła, szła wciąż, spoglądając na ciemne okienka piwnic, czerniące się wzdłuż murów. O! Gdyby dostać się do wnętrza takiej piwnicy i pozostać tam noc całą! Bezwarunkowo byłoby to rzeczą niewątpliwie najbezpieczniejszą.

Ciemnawo już było, gdy Kaśka znalazła się nagle pod parkanem okalającym Politechnikę. Pusto było w tej części miasta, zamieszkanej przeważnie przez arystokrację. Wysokie, białe kamienice wznosiły się jak rzeczywiste pobielane groby, mieszcząc w sobie trupy gnijące w bezczynności lub rozpuście. Groby te błyskały rzędami okien czarnych, smutnych jak jamy oczne w nadpróchniałej czaszce. Tu dogorywały wielkie rody kraju, stawiając sobie za życia grobowce. Tylko wśród tego cmentarzyska wznosił się gmach Politechniki jakiś zdrowszy, czerstwiejszy, otwarty szeroko dla przyjęcia odgłosów, które wiosenne fale z miasta przynosiły.

Kaśka mimo woli usiadła pod parkanem i oparła zmęczoną głowę na powalonym pniaku. Wiedziała, że długo tak siedzieć nie może, choć nigdzie nie widać było czarnej sylwetki policjanta. Postanowiła tylko odpocząć krótką chwilę i pójść dalej… dalej…

Nagle ktoś szarpnął ją za ramię.

Był to głuchoniemy chłopak, uczeń Wodnickiego. Wychodził z pracowni po wieczorny posiłek. Za chwilę miał wrócić, gdyż spał tam zawsze u stóp Świtezianki lub Mojżesza, śmiejąc się przy przebudzeniu z niekształtnych stóp Św. Apostołów.

Poznał Kaśkę od razu. Wzbudziła w nim pewien rodzaj uwielbienia, pomimo obszarpanych łachmanów, jakimi była okryta. Wzrósłszy pomiędzy powiększanymi postaciami posągów, patrząc na te wielkie torsy, biodra, potężne uda, olbrzymie karki – pogardzał drobnymi istotami, wpadając w rodzaj ekstazy na widok zolbrzymiałych członków. Kaśka ze swym rozrośniętym ciałem wyróżniała się wśród tłumu i od razu zyskała aprobatę głuchoniemego. Usiadł więc przy niej, wydając dzikie krzyki i ciągnąc ją za rękę. Ona poznała go również i patrzyła na niego, nie mówiąc wszakże słowa. Wiedziała, że się to na nic nie zda – kaleka jej nie zrozumie. Powoli widok tego chłopca obudził w niej bolesne wspomnienia. Wszakże to była u rzeźbiarza tego samego dnia, w którym wpuściła Rózię na strych i poznała ją z Janem. Dwie wielkie łzy spłynęły z podsiniałych oczu dziewczyny i toczyły się z wolna po wychudłych policzkach.

Lecz głuchoniemy porwał się nagle i przykląkł tuż przy niej. Brudną i gipsem powalaną ręką obtarł te łzy lśniące jasną bruzdą wzdłuż twarzy kobiety. Chłopak miał serce niezmiernie wrażliwe na cudze cierpienia. Często psy nie znoszą łez i płaczu człowieka. Ten niemy chłopak miał taką psią litość nad nieszczęściem Kaśki. Wrzaski pawia, jakie wydawał dla wyperswadowania dziewczynie zbytniego smutku, mogły rzeczywiście rozweselić niejednego.

Ale Kaśka nie uśmiechała się pomimo komicznych grymasów, jakie chłopak wyprawiał. Patrzyła nań wciąż przez łzy, które zeszkliły jej źrenice. Kaleka wykonywał teraz nadzwyczajne skoki ku uciesze kilku obszarpanych dzieciaków. Te wyrosły nagle jakby spod ziemi i stały ponad rynsztokiem brudne, blade, a mimo to szczerze roześmiane z małpich min głuchoniemego. Kaśka spojrzała na tę grupę obdartusów, z których najmłodsze liczyło zaledwie rok życia. Trzymała je na ręku kilkoletnia dziewczynka, a dziecko wybladłe, wynędzniałe zwieszało głowę dużą, o nagiej prawie czaszce, niekształtną, wielką jak bania, głowę prawdziwego idioty. Kaśka doznała dziwnego ściśnienia – dziecko takie i ona mieć będzie, a choć to jeszcze do tej chwili daleko, przyjdzie dzień, w którym głowa taka uparcie pojawi się na świecie i jeść domagać się pocznie.

Ściemniało się już zupełnie. Gromadka dzieci powlekła się do domu, a w oknach pobielanych grobów błyskały mdłe, niepewne światła lamp – jakieś niezdrowe, anemiczne blaski, o niewyraźnych, różowych lub niebieskich cieniach. Budziło się tam sztuczne życie, powolne, trwające zaledwie kilka godzin nocnych, nieprzynoszące nikomu pożytku.

Głuchoniemy siedział wciąż skurczony przy nogach Kaśki – teraz już nie wydawał swych nadludzkich wrzasków. Z nadzwyczajnym natężeniem śledził pojawienie się świateł w oknach, wydając za każdym błyskiem przytłumiony, chrapliwy dźwięk, mający zapewne wyrażać zachwyt.

Gdy według jego obliczeń ostatnie światełko zabłysło, porwał się nagle z ziemi, ciągnąc Kaśkę za rękę. Gestami zapytywał, czy idzie do domu; dziewczyna uśmiechnęła się smutnie. Potrząsnęła głową i wskazała na parkan jako na ostatni swój przytułek. Głuchoniemy z dziwną przenikliwością pojął sytuację. Zrozumiał, że Kaśka nie miała domu, nie miała dachu, pod którym by zmęczoną głowę skłonić mogła. Czyż on sam nieraz nie bywał w podobnym położeniu? I stał chwilę zakłopotany, nie chcąc opuścić tej wielkiej dziewczyny, do której czuł poniekąd sympatię.

Nagle wydał triumfalny krzyk. Porwał Kaśkę za rękę i pociągnął ją w stronę Politechniki. Dlaczegóż ona nie miałaby nocować w pracowni Wodnickiego? Odstąpi jej swego sienniczka i przykryje kocem – on sam położy się gdziekolwiek. Czyż nieraz nie zabierał już włóczącego się bez pana psa i nie dozwalał mu spocząć obok siebie? Tylko musiał się wtedy przekradać cicho wraz ze swym towarzyszem, przemykając się szybko wzdłuż cichych i wysokich korytarzy. Był to rodzaj kontrabandy, ta nędza przemycana przez kalekę do wnętrza gmachu, którego posadzka lśniła się nieposzlakowaną czystością szlifowanych płyt kamiennych.

Kaśka z dziwną łatwością dała się uprowadzić chłopcu. Wiedziała tylko, że wiedzie ją pod dach i ochrania od możliwego spotkania z policją. Na progu pracowni zawahała się przecież.

W wzrastającym zmroku bryły mokrej gliny nakryte wilgotnymi szmatami błyszczały jak fantastyczne zwierzęta. Olbrzymie posągi rysowały się niepewnym matem, znikając pod cieniami sklepienia.

Głuchoniemy przecież wepchnął dziewczynę prawie siłą i zamknął starannie drzwi. Po czym zapalił zapałkę i wydostał z kieszeni ogarek świecy. Ogarek ten umieścił na wystającym kancie podstawy Świtezianki i zapalił knot. Słabe żółtawe światło rozlało się po kąciku pracowni. Światło to objęło głównie nogi białego posągu spowiniętej w siatkę rusałki. Kaśka spojrzała z trwogą na tę białą, nieruchomą kobietę wyciągającą w górę ręce. Tak, poznała ją dobrze. To była taka sama sługa jak ona, dziewczyna, która pozbywała się wszelkiej osłony i pozwalała lepić się z gliny za kilka szóstek.

Kilka szóstek!…

W umyśle Kaśki powstał chaos wielki. I jej ofiarowywano podobny zarobek, odrzuciła go przecież, dumna w swą siłę roboczą, w tę wieczną pracę ręczną, w jaką się wprzęgnąć chciała…

Dziś przecież, kto wie! – Głód i nędza, to twarda szkoła. Dziś nie oburzyłaby się, gdyby ów mały pan zaproponował jej to samo. Może byłaby się zgodziła, gdyby pozwolił zachować jej jakąkolwiek osłonę, stanęłaby tak samo z wyciągniętymi rękami jak ta kobieta bielejąca w niepewnym świetle dogasającej świecy…

Głuchoniemy rzucił Kaśce u stóp posągu swój biedny sienniczek i śmiejąc się, wskazywał to nędzne posłanie. Kaśka skinieniem głowy podziękowała mu za gościnność. To biedne nieme dziecko wyrządzało jej przysługę wielką, dając jej schronienie. Chłopak śmiał się i gryzł sobie palce z wielkiej uciechy, gdy Kaśka wreszcie, znużona, położyła się na sienniczku. Stał jeszcze długą chwilę nad nią, patrząc, jak przymykała zmęczone powieki. Dogasająca świeca drgała w ostatnich konwulsjach, rzucając co chwila tańczące blaski. Z podartego kaftanika Kaśki wychylało się gołe ramię, bieląc się w urywanych blaskach. Ramię to rysowało się jasną plamą wśród ciemnych gałganów, występując w świetle lub znikając w cieniu.

Kaleka nachylił się nad zasypiającą dziewczyną. To białe ciało żyjącej kobiety pociągało go ku sobie i dopraszało dotknięcia. Do tej chwili dotykał się tylko marmurowych lub gipsowych ramion posągów – nie mógł się oprzeć pokusie. Wyciągnął rękę i posunął palcami po ramieniu Kaśki. Choć ciało było chłodne, chłopiec poczuł żar przebiegający mu palce – zmieszany cofnął się w przeciwległy kąt, mrucząc jak dzikie zwierzę. Cóż, u diabła, miała ta dziewczyna pod skórą, aby tak parzyło?

Kaśka tymczasem spała twardo, zapadając w stan graniczący z bezwładnością. Ponad nią posąg Świtezianki unosił się lekki i smukły jak wodna lilia. Śpiąca u stóp posągu dziewczyna pełnym swym korpusem stanowiła zupełne przeciwstawienie do tej dziewiczej postaci bielejącej wśród ciemności. Niemniej przecież ta potężna szyja, pełne ramiona, wspaniałe piersi i silne biodra stanowiły pyszny materiał dla stworzenia typu kobiety-olbrzymki, kobiety roboczej, kobiety matki.

Gasnąca świeca rzuciła jeszcze jeden blask, obejmując razem tym przelotnym promieniem martwą Świteziankę i żyjącą Kariatydę.

Za chwilę obie utonęły w ciemnościach.

*

– Pociągnij wyżej to prześcieradło, niezgrabo jedna!

Kaśka usłuchała i drżącą ręką wciągnęła na obnażone biodra cienką zasłonę.

Stała tak na wpół naga w blasku dziennym, spowinięta od pasa w zwoje przybrudzonego, białego perkalu. Nogi całe miała zasłonięte, tylko końce palców nabrzmiałych widać było spod nieźle ułożonej draperii. U pasa spięto perkal na kilka szpilek, których czarne ostrza odbijały od białej tkaniny. Tylko tors dziewczyny oślepiał prawie swą wielką, wspaniałą nagością, odbijając dziwnie wobec marmurowych biustów i gipsowych posągów. Jasna struga światła spływała z okna i oblewała nagie plecy dziewczyny, srebrzyła czystym blaskiem linie piersi, linie śmiałe, potężne, wzmocnione macierzyństwem, prawdziwy gors Kariatydy rozwiniętej w całej pełni.

 

Przed nią Wodnicki, zachwycony, uśmiechnięty, rozgorączkowany suwał szybko rękami po olbrzymiej bryle gliny, modelując wspaniałą kobietę, która rysowała się tak wyraźnie w tym jasnym świetle dziennym. Twarz Kaśki obchodziła go mało – spostrzegł, że była wychudła i zmieniona, toż samo szyja, której skóra wyciągnęła się znacznie. Ale zawsze mimo wszystko był to jeszcze wspaniały model podatny do utworzenia kobiety-olbrzymki, w której wdzięki niewieście miały zgrubieć i zolbrzymieć, nie zatracając uroku. Draperia kryła biodra i tylko dozwalała zarysować się konturom ud i łydek. Rzeźbiarz poprawiał naturę, brał, co było jeszcze piękne w tej dziewczynie i tworzył arcydzieło. Ręce Kaśki podniesione w górę, założone ponad głową drżały już ze znużenia, gdyż stała tak blisko godzinę – nie śmiała odezwać się przecież. Głód zaczynał jej dokuczać, bo głuchoniemy sam nie jadł śniadania, a więc nie poczęstował gościa. Widocznie kieszeń Wodnickiego znajdowała się w smutnym stanie i trudno było w niej znaleźć potrzebną na wyżywienie adeptów sztuki kwotę. Pomimo to rzeźbiarz pracował ze zdwojoną energią; uszczęśliwiony znalezieniem śpiącej w jego pracowni dziewczyny, namówił ją do pozowania.

Przyszło mu to łatwiej, niż się spodziewał, ale Kaśka wskutek głodu i nędzy straciła energię. Opierała się czas jakiś – później wspomniała dziecko, chorobę i przystała na czynioną jej propozycję.

Zacięła zęby i powoli zesuwała ze siebie swoje łachmany, oblewając się falą krwi, która gwałtownie biła jej do głowy. Wreszcie gdy stanęła wpół naga przed Wodnickim, chwilę jeszcze trzymała spuszczoną głowę, walcząc z resztą wstydu, jaki jej łzy do oczu cisnął. Obawiała się tego wesołego człowieka; sądziła, iż zacznie z nią żartować i zechce traktować ją w sposób, na jaki według swego mniemania zasłużyła. Ale Wodnicki, cały przejęty swą pracą, nie widział w niej „kobiety”, był to dlań model tylko, model dobry, prawdziwa, rzadka okazja trafiająca się w znacznych odstępach u nas, gdzie pozowanie jeszcze nie ma żadnego pomiędzy zarobkami miejsca. Do tej chwili Wodnicki musiał pomiędzy kolegami szukać męskich modeli, kobiece zaś postacie zbierać w zaułkach i brudnych knajpach, pomiędzy kontyngensem ostatniego rzędu istot, jedną tylko leśną rusałkę wykuł z ubogiej dziewczyny pełniącej obowiązki służącej u jego bratowej, dziś druga kobieta w osobie Kaśki staje na podwyższeniu skleconym z lichych desek i czerwieni się żywą skórą w blaskach wiosennego poranka. Gorączkowo więc zabiera się do roboty i pracuje już całą godzinę; Kaśka, widząc go tak rozsądnym, uspakaja się powoli. Widocznie ten pan jest bardzo rozsądny, gdy nie krzywdzi jej, pomimo że tak naga stoi przed nim i bez żadnej obrony.

Nagle drzwi pracowni otwierają się z trzaskiem. Do wnętrza wchodzi człowiek, który od progu zaznacza swój dziwaczny charakter i chęć pozowania na oryginała. Kapelusz przekrzywiony na jedno ucho, ręce w kieszeniach od krótkiego sakpalta, nastrzępione pod nosem wąsiki, wzrok niepewny, biegający z jednego przedmiotu na drugi – słowem, całe dziwactwo, wysilone, sztuczne nadaje mu cechę jakiejś marionetki poruszanej sprężynkami.

Ten pan wszedł nagle do pracowni, gwiżdżąc i śpiewając oklepanego walczyka. Przekrzywiwszy lepiej kapelusz, zbliżył się do Wodnickiego, a podając mu protekcjonalnie chudą rękę, wyrzekł krótkim, urywanym głosem:

– He! Cóż? Pomnik dla historyka? Zrobiony? Skończony? Przychodzę obejrzeć… gdzież jest?

W całym wzięciu, w formie wysłowienia się znać było chęć imponowania tłumowi. Te krótkie, urywane frazesy miały olśniewać słuchaczy jak promieniste bomby wyrzucane wśród nocnej pomroki.

Wodnicki wszakże nie przerywał swej pracy. Krzyknął tylko na Kaśkę, która na widok obcych chciała naciągnąć na siebie jakąś firankę, i szybko wskazał stojącemu przed nim mężczyźnie odległy kąt pracowni.

– Tam jest medalion!

Dziennikarz – gdyż niezawodnie ów pan z pokrzywionym kapeluszem musiał być dziennikarzem – posunął się drobnym kroczkiem we wskazanym kierunku.

– To? – zapytał, przymrużając oczy i marszcząc się jak stara cytryna – To? Cóż to ma być?

Wodnicki uśmiechnął się nieznacznie.

– Nie wiesz pan?

– No tak! Niby… ale po cóż te dzioby, po cóż ta bruzda pod okiem? W sztuce należy szukać ideału, inaczej brud i kał nas owionie.

Stał sam brudny i skalany naprzeciw tej twarzy, choć pooranej bruzdami, a przecież pięknej szlachetnym wyrazem rozumnej powagi i pełnej ducha pomimo szpetoty zewnętrznej. On nie widział w małoduszności swej tego wyrazu, tej prawdy pięknej, czystej jak kryształ, która, odbijając zmazy, uwidocznia i piękno; brudną duszą szukał tylko kału i brzydoty, a znalazłszy jej choć odrobinę, wyciągał na wierzch i starał się przyćmić nią rzucające się w oczy piękno. Miał kilka utartych frazesów o ideale, o estetyce, o jakimś dziwacznym, a wynalezionym przez siebie konserwatyzmie i bryzgał nimi co chwila z miną pyszałka i rzeczywistego znawcy.

Wodnicki zaprzestał na chwilę swej roboty i spojrzał z litością na tę drobną postać, tak nędzną, tak małą wobec jego prac i jego olbrzymiego talentu. Medalion historyka był oparty o podstawę Mojżesza. Wspaniała, wielka postać biała, surowa, wznosiła się ponad głową małego dziennikarza o przekrzywionym kapeluszu i zdawała się kamiennymi źrenicami mierzyć z pogardą wykrzywione usta znawcy.

– Czy pan myślisz, że daleko zajdziesz na tej drodze, po której kroczysz? – zaczął znów ironiczny jegomość – Utworzyliście sobie nową szkołę i wojujecie w niej brudem i błotem. Piękno przede wszystkim, panie! Piękno! Ideał, a nie rzeczywistość, bo dość już jej dokoła mamy. W sztuce musimy szukać wytchnienia…

Wodnicki poruszył się wreszcie niecierpliwie.

– Ależ, panie, komitet, zajmujący się budową pomnika, wyraźnie polecił mi odtworzyć wiernie podobiznę zmarłego. Jakże więc?

– Dobrze! Dobrze! – odparł zoil43 z przekrzywionym kapeluszem. – Podobizna jest, ale po cóż te dzioby?

– Nieboszczyk był dziobaty!

– Tak, ale należało te rzeczy łagodzić, gazować44, przysłaniać! Piękno! Panie, piękno przede wszystkim!

Wodnickiemu wystąpiły dwie małe, ciemne plamki na policzki. Młoda krew kipieć zaczynała wobec tego ślimaka śliniącego jego pracę.

– Czyż przez to wyraz twarzy ucierpiał? Czyż nie widzisz pan tej zadumy, która tak pięknie łagodziła szpetotę jego oblicza? Patrz pan na wykrój ust, na ten uśmiech bolesny, który udało mi się pochwycić tak szczęśliwie; na tę zmarszczkę niby groźną, a przecież tak łagodną… powiedz pan, czyż to nie jest piękno, chwycone z życia? Czyż to nie ideał człowieka, który w pracy żył i w pracy umarł, w pracy dla kraju, dla potomności…

Głos młodego rzeźbiarza płynął teraz dźwięcznie, zapalał się i ożywiał, mówiąc o swoim dziele, wykazując jego zalety.

Mały dziennikarz przecież nie zdawał się być przekonany.

– Dobrze, ale te dzioby, te dzioby!

Wodnicki machnął ręką.

Człowiekowi temu wbiła się w oczy jedna rzecz szpetna i zaciemniła mu wszystko inne. Na upór nie było lekarstwa.

– Dalsze części pomnika? – pytał dalej dziennikarz, postępując kilka kroków naprzód.

Wodnicki w milczeniu wskazał kamienne chłopię, które szarzało w jasnym świetle porannym, wylewającym się szeroką strugą z otwartego okna.

Dziennikarz wykrzywił usta.

– Jakiś chłop? Cóż za mania was ugryzła z tym chłopstwem. Prawdziwie, teraz ludziom w porządnym surducie przejść nie można będzie po ulicy. Każdy człowiek z lepszej sfery jest dla was wyrzutkiem, a obdarty nędzarz doskonałością. Dziwne, doprawdy, dziwne!

Był przecież sam człowiekiem nie z wyższej sfery, a nawet z dość niskiej klasy społeczeństwa. Odkąd przecież ożenił się z baronówną, głowę nosił wysoko i pluł na wszystko, co biedne.

– Trzeba było umieścić anioła z zagaśniętą pochodnią lub coś podobnego – cedził dalej, przestępując z nogi na nogę.

Wodnicki zacisnął pięści. Musiał milczeć i znosić podobnego rodzaju indywidua.

Od pewnego czasu dziennikarz ten wyrobił sobie jakieś quasi stanowisko w kilku brukowych pisemkach. Tłum te pisemka chwytał i czytał przy szklance herbaty.

Wodnicki był młody i pragnął dojść do rozgłosu – rozsądek nakazywał mu milczenie. Tłumaczyć temu pyszałkowi bijącą w oczy myśl, dlaczego bose, obdarte chłopię przypadło do stóp pomnika zgasłego historyka, było pracą zbyteczną. Dziennikarz widział tylko koszulę, odrapane kolana i rozczochraną głowę dziecka – i z tego wysnuwał swoje poglądy. Był to dziwny punkt wyjścia dla inteligentnego człowieka. Ale trudno! Widocznie to było najprzystępniejsze dla umysłu dostojnego przedstawiciela prasy.

I było w tym człowieku jakieś zwierzę drapieżne, błyskające złymi światełkami spoza przymrużonych powiek. Zwierzę to budziło się w nim na widok jakiegoś dzieła noszącego na sobie oryginalne piętno. Sam nie będąc w stanie stworzyć nic samoistnie, nie mogąc wysnuć nic z piersi przytłoczonej ciasnym kołem zastarzałych idei, ciskał się w bezsilnej złości na talenta młode, rwące się do pracy jak orły do słońca. Oplwać, obrzucić błotem, ośmieszyć, zgnieść w zarodku – oto było zadanie życia tego człowieka.

I w tej chwili, przekrzywiwszy jeszcze więcej swój cylinder, rozsiada się na odłamie kamienia, aby wyszukiwać powoli jakiekolwiek, choćby najdrobniejsze usterki w dziele Wodnickiego. Przy czym wzrusza ramionami i mruczy pod nosem urywane frazesy, których sam często zrozumieć nie może.

Wodnicki powrócił do pracy. Jakkolwiek przyzwyczajony do podobnego rodzaju odwiedzin, doznał przykrego uczucia, słysząc z ust dziennikarza zdanie, na które nie było repliki. Drżącymi rękami zabrał się do pracy, rzuciwszy smutne spojrzenie kamiennemu, chłopskiemu dziecięciu, które pomimo zgryźliwych oczu dziennikarza nie przestawało czytać mozolnie księgi dziejów narodu, którego cząstką i ono bez zaprzeczenia było.

W tej nieruchomości posągu, w tym upartym milczeniu leżała najwymowniejsza odpowiedź na słowa jegomości „w porządnym surducie”. W schyleniu głowy dziecka był chłopski upór, który mimo wszystko dojść pragnie do celu.

Kaśka przybrała na nowo raz ułożoną pozę, którą opuściła chwilowo podczas rozmowy rzeźbiarza z dziennikarzem. Ten ostatni dopiero teraz dostrzegł dziewczynę i przyglądał się jej ciekawie. Ona przymknęła oczy, aby nie widzieć spojrzeń tego człowieka ślizgających się po jej obnażonym ciele. Doznawała po prostu fizycznego bólu pod wzrokiem nieznajomego, który widział ją półnagą w dziennym, jasnym świetle, zaledwie osłoniętą kawałkiem perkalu.

– Skąd pan to wziąłeś? – zapytał wreszcie dziennikarz, wykrzywiając pogardliwie usta.

– Wspaniały szkielet… patrz pan tylko na ten tors, na ramiona – odparł Wodnicki.

– Tak! Ale ideał! Piękno!

– Och! – roześmiał się Wodnicki. – Przecież to tylko sługa… a potem nadaje się do przedmiotu. Będzie z niej Kariatyda!

– Tak? A no to co innego… I to pana… – urwał nagle, nie chcąc ust kalać wyrazem „kochanka”, podczas gdy cienkie nozdrza poruszały mu się szybko, a ręce nerwowymi ruchem mięły brzegi palta.

Wodnicki wzruszył ramionami.

– Cóż znowu! – zaczął. – Pan wiesz, ja tego nie lubię… potem… kocham się idealnie. Jeżeli pan zechcesz, to możesz wziąć sobie tę dziewczynę, choć zdaje mi się, że miałbyś pan z nią teraz niepotrzebny kłopot.

Kaśka szybko otworzyła oczy. Och, zrozumiała dobrze, co w tej chwili mówili o niej ci dwaj mężczyźni. Skąd ten mały rzeźbiarz ma prawo darowywać ją temu panu, który tak źle na nią spogląda? Była biedna i głodna, to prawda. Zgodziła się nawet z tej nędzy stać nago i lepić się z gliny, ale przecież nie zgodziłaby się nigdy na tego rodzaju hańbiący upadek.

Ale dziennikarz uspakaja wprędce jej oburzenie.

– Phi! – odpowiada po chwili, odwracając oczy od nagiego ciała kobiety. – To za brudne, ja nie lubię wdawać się z motłochem. Od czegóż są damy?

 

I założywszy nogę na nogę, zagwizdał walca z Gasparone.

Nastała długa chwila milczenia. Kaśka mdlała prawie ze znużenia, nie śmiejąc poruszyć się z miejsca. Krzepiła ją myśl spodziewanej zapłaty, za którą kupi sobie trochę ciepłej strawy.

Nagle dziennikarz odezwał się piskliwym głosem.

– Idziesz pan jutro do teatru?

– Zapewne – odparł rzeźbiarz – mam wstęp wolny. A pan będziesz?

– Nie!… recenzję już napisałem, nie potrzebuję chodzić!…

– Jak to? – zapytał Wodnicki. – Recenzję napisałeś pan przed przedstawieniem?

Dziennikarz ściągnął usta do pogardliwego uśmiechu.

– Spodziewam się! Ja zawsze tak robię. Dostanę egzemplarz, przewertuję, a potem ciach! ciach! i już autor urządzony. Na tego jutrzejszego to od roku sobie ostrzę pióro. Toteż mu przyłożyłem. Sztuka musi upaść… głupiec jakiś! Nic sobie ze mnie nie robi! Ja go nauczę respektu!…

Wyciągał chudą rękę, grożąc w powietrzu niewidzialnemu wrogowi. Śmieszny był w tej chwili z tym zapałem karlim, z tą miną znieważonego liliputa. Porwał się z miejsca i wspinał się na palce, aby być większym, a głos nabrzmiewał sztucznym zgrubieniem.

– Czy pan pamiętasz, co on mi ośmielił się powiedzieć rok temu? – wołał dalej zacietrzewiony. – Powiedział, że się mnie nie boi i nie złożył mi wizyty. No! Teraz będzie się mnie bał… Ja, mój panie, jestem już na grubym stanowisku! O mnie się dobijają, ja biorę po czterdzieści groszy za wiersz, mój panie!…

Wodnicki nie przerywał. Stał teraz tuż przed dziennikarzem i powstrzymywał uśmiech gwałtem wydzierający się na usta.

– Ot, teraz – ciągnął dziennikarz – napisałem nowelkę Miłostka aktorki… arcydzieło, panie!… Wziąłem sto rubli i dobrze mi jest! Tu, panie, jest setka! Ekaterinka! Po czterdzieści groszy, panie, dostaję za wiersz, za jeden wiersz!… Przeczytaj pan tę nowelkę. Miłostka aktorki! Pyszny tytuł? Co?

Wodnicki zmarszczył brwi i dolną wargę przyciął aż do krwi.

Miał matkę byłą aktorkę i sam kochał od dawna piękną dziewczynę występującą na scenie, którą chciał pod dach swój jako żonę wprowadzić. Zabolało go to lekceważenie aktorek. Nie mógł się powstrzymać od trochę ostrej odpowiedzi.

– Co pan możesz wiedzieć o miłostkach aktorek? Skąd pan do tego byś przyszedł!

Człowiek w porządnym surducie wyprostował się jak struna.

– Phi! Mój panie! – zaczął znowu. – Jak palcem kiwnę, będę miał wszystkie!

Szerokie koło zakreślił wyciągniętą ręką. Koło to objęło i kilka biuścików pięknej artystki uśmiechającej się z delikatnej osłony koronek. Ten mały, dziwaczny jegomość nadawał sobie w tej chwili minę zwycięzcy, wydymając wklęsłą pierś i mrużąc dwuznacznie oczy. Rzeźbiarz przecież nie pozwolił sobie imponować tymi niezwykłymi objawami donżuanerii – oparł się o podstawę jednego z posągów i właściwym sobie ruchem skrzyżował ręce na piersiach.

– Chyba jakąś ostatnią statystkę możesz pan… mieć… na kiwnięcie palcem! Zechciej pan pamiętać, że matka moja była artystką.

Dziennikarz zmieszał się trochę. Był jednak już na tyle czelny, że zmieszanie to ukryć szybko potrafił. Dla zatarcia wrażenia, zwrócił znów swą uwagę na Kaśkę, ale w głębi duszy wrzała w nim złość do małego rzeźbiarza, którego postanowił w proch zetrzeć i to w jak najkrótszym czasie.

Tymczasem Wodnicki powrócił powtórnie do roboty, a Kaśka, przybrawszy odpowiednią pozę, stała znów nieruchoma, czerwieniąc się w promieniach wiosennego słońca. Promienie te oblewały jej obnażone plecy i podniesione, a nad głową założone ręce.

Dziennikarz stał teraz tuż obok podwyższenia, na którym umieścił rzeźbiarz dziewczynę. Z dziwną złośliwością przypatrywał się tej rozrośniętej kobiecie, spowitej od pasa w draperie białej tkaniny. Z dołu patrząc zdawała się jeszcze większa, a opalona twarz i kawałek skóry na szyi odcinały się ciemną barwą od reszty ciała. Ręce po łokieć były tejże samej miedzianej barwy, zda się zapożyczonej od rondli, które wiecznie szorowały. Nie był to ideał o marmurowo-atłasowej skórze, opiewanej tak chętnie przez salonowych romansopisarzy. Był to jednak doskonały okaz kobiety rozwiniętej zupełnie prawidłowo, a choć steranej nędzą i głodem, niezużytej zmysłowo i wypełnionej macierzyństwem. Była to Kariatyda, kobieta rodzicielka, dźwigająca w sobie przyszłe istnienie ludzkości, prawdziwa podpora społeczeństwa. Stała w tym blasku wiosennym zdobna swą młodością, olbrzymia, nieskażona w swej nagości, mając u stóp swoich pigmeja o małej głowie i jeszcze mniejszym mózgu, powtarzającego bezustannie i bezmyślnie:

– Ideału w sztuce! Ideału szukajmy!…

*

Przez cały tydzień Kaśka przychodziła co noc do pracowni Wodnickiego; przespawszy się na garści słomy zaszytej w obszarpany worek, wstawała wczesnym rankiem, aby stanąć na podwyższeniu i przybierać właściwą pozę. Powoli oswajała się ze swym położeniem – ściągała, milcząc, podarty kaftanik i zrzucała podartą spódnicę. Po czym owijała się draperią z perkalu pozostawiając Wodnickiemu ułożenie fałdów. Spokojne zachowywanie się rzeźbiarza, przejętego do głębi tworzeniem nowego dzieła, oddziaływało na nią zbawiennie. Nie drżała już febrycznie, wchodząc na podwyższenie; zrozumiała, że może być spokojna wobec tego chłopca, którego drobne, gorące ręce dotykały jej obnażonych członków, nie sprawiając jej przecież uczucia przestrachu. On, cały oddany swej pracy, z gorączkowymi rumieńcami na twarzy, zapominał o krwi i zmysłach. Nagość Kaśki nie drażniła go – pragnął tylko stworzyć arcydzieło… drżał cały, pragnąc wykonać je jak najśpieszniej.

Całe rano trawiła Kaśka na pozowaniu, popołudnie spędzała w zakrystii kościelnej, szorując podłogi, myjąc okna, zmiatając ze ścian pajęczyny.

Staruszek dotrzymał słowa, zapewniając jej dziennie kilkanaście centów zapłaty. Musiała ciężko pracować zgięta wpół, maczając swe kolana w kałużach brudnej wody. Wodnicki dał Kaśce czterdzieści centów po pierwszym posiedzeniu, reszta zaś pozowania odbywała się… na kredyt. Kaśka upominać się nie śmiała, rzeźbiarz był dla niej bardzo dobry, żartował tylko czasem z jej głupoty – a zresztą bała się stracić tego noclegu, który miała w pracowni dozwolony. Był to zawsze kąt nad głową – i to coś znaczy. A może Wodnicki razem całą zapłatę od razu uskuteczni? Kto to wiedzieć może!

W zakrystii spotykała czasem księdza, który ją spowiadał. Poznała go od razu po zapachu mięty, która rozchodziła się wiecznie dokoła tego człowieka. Brzydki, ospowaty, z twarzą bezbarwną modlił się, sycząc, oparty o aksamitny, wytarty klęcznik. Kaśka szorowała wówczas mosiężne ozdoby u szufladek szafy i ręka jej drżała na samą myśl, że ksiądz może ją poznać i zapytać, czy pokutę odprawiła w całości. Kaśka była tak znużona całodzienną pracą, że nie była w stanie odmówić nieskończonej ilości pacierzy przepisanej przez księdza. Zresztą te nagie posągi bielejące wśród nocnych cieni nie usposabiały ją do modlitwy. W połowie pacierza zasypiała, mając przed oczami majaczące posągi o wysmukłych, kształtnych konturach.

Próżna jednak była jej trwoga. Ksiądz nie zwracał na nią uwagi, szybko uchylał głowę i odchodził w inną stronę; czasami tylko spoglądał badawczo na skurczoną dziewczynę, a Kaśka chyliła się coraz więcej ku ziemi pod wpływem tego surowego, do głębi przenikającego ją wzroku.

Tymczasem w pracowni rzeźbiarza powstała wspaniała Kariatyda szarzejąca w swych białych, wilgotnych całunach, którymi ją na noc przykrywano. Była to Kaśka, chwycona na gorąco z całą wspaniałą, olbrzymią budową, z tym rozrośnięciem, które we wszystkich podziw budziło. Rysy nawet twarzy pozostały też same, złagodzone cokolwiek, zaostrzone, doprowadzone do delikatniejszych trochę linii. Wskutek podobieństwa twarzy i wyraz ust tej Kariatydy był jakiś inny, dziwny, rzec można – bolesny. Kaśka zmęczona, osłabła, nie była w stanie ukryć cierpienia, które wyryło się bolesnymi liniami na jej twarzy. Rzeźbiarz bezwiednie boleść tę utrwalił w posągu, później zaś, spostrzegłszy tę rzecz niezwykłą, pragnął ją naprawić; namyślił się przecież i zostawił swą Kariatydę jakąś smutnie uśmiechniętą. Miała więc przetrwać tak wieki całe, ze śladami cierpienia na pięknej twarzy, miała kamiennymi źrenicami patrzeć na cały tłum mężczyzn, którzy jak stado szakali rzucali się na jej ciało, wyzyskując ją na wszelkie sposoby. Mały dziennikarz nie mógł patrzeć śmiało na tę wielką, smutną dziewczynę. On przedstawiał ogół, a ogół ten bał się tej nagiej prawdy rzuconej mu z całą bezwzględnością w oczy. Wolał rozmarzać się nieistniejącymi kształtami lubieżnej Afrodyty rozłożonej ponętnie na odłamie skały. Według niego to było szczytem piękna, ostatnim słowem poezji. Taka gaza drażniąca zmysły działała nań podbudzająco, ogół upijał się rozkoszną pozą mitologicznej bogini, osłaniającej dwuznacznie swe wdzięki. Kaśka naga, wspaniała, a wynędzniała, uśmiechająca się nie kokieteryjnie, ale boleśnie stawała nagle przed oczyma tłumu jak znak zapytania. Wołała: „jestem kobietą rozwiniętą, kobietą-matką, a mimo to zmaltretowaną jak zwierzę za wypełnienie celu, do którego mnie stworzono! Patrzcie, jak cierpię! Spójrzcie na usta moje, jak gorzko skarżą się pomimo milczenia! Wina moja wielka, ale cierpienia nie mniejsze, a wy, którzyście mnie pchnęli w przepaść, gdzież jest kara wasza?”…

43zoil – złośliwy krytyk, niesprawiedliwy w sądach. [przypis edytorski]
44gazować – tu: zasłaniać gazą; tuszować. [przypis edytorski]