U ogromnego, nagiego okna z robotą siedząc, długie chwile przypatrywałam się jej, gdy nad szkatułką swoją schylona, w wychudłych palcach trzymała okruchy dębowego liścia albo pasmo siwych włosów, albo spłowiałą, mętną fotografią, albo jeszcze jeden z uścielających dno szkatułki zeszytów i wlepiając w nie oczy, poruszała zwolna spieczonemi wargami, jakby wiodąc z niemi tajemnicze, czułe niekiedy, a niekiedy gorzkie i gniewne rozmowy.
Raz, po długiem wpatrywaniu się w jeden z zeszytów, żywym ruchem podniosła głowę i podawnemu pięść zaciskając, zawołała:
– Żeby mi kto powiedział, poco ja tę strategią i filozofią niemiecką studyowałam! Siwieć zaczęłam… prawdę powiadam, pani moja, że nad tą strategią i nad tą filozofią siwieć zaczęłam.
Mimowoli uśmiechnęłam się. Spostrzegła to, gniewnie wstrząsnęła głową.
– Śmiejesz się pani, – sarknęła – przepraszam, ale wcale niema z czego. Kiedy kto gwiazdę wiedzy ukocha i dążyć do niej pragnie, a drogi prostej nie zna, omackiem idzie… ludzi to śmieszy, zapewne; ale tym, co sobie łby o ścianę rozbijają, wcale nie wesoło… Oho! gdybym się ja drugi raz na świat urodziła, albo gdybym córki miała…
Innego dnia, po całej godzinie rozpatrywania się w pamiątkach swoich, podniosła na mnie wzrok łagodny i pełen wyrazu prośby.
– Pani moja droga, – rzekła – jeżeli ja z choroby tej umrę, bądź tak łaskawą i spal wszystko, co w tej szkatułce… Poco się to ma po szpitalnem śmietnisku ciągać…
Nawznak leżąc, omglonym, zadumanym wzrokiem zwolna ścigała chwiejące się w mgle jesiennej szczyty ogrodowych topoli; potem rzekła jeszcze:
– W ogień i koniec. Spali się to i śladu po mnie na ziemi tej nie zostanie…
Tu, jakby wstrząśnięta brzmieniem wyrazów własnych, uczyniła ruch żywy; łokciem wsparta o poduszkę, wpół podniosła się i prędko, ciężko dysząc, zawołała:
– Czyż naprawdę żadnego, żadnego śladu nie zostanie?
W oczach jej, nagle rozpromienionych, malowało się niespokojne, gwałtowne, rozpaczliwe prawie pytanie. Pytaniem tem dręczyła się ciągle przez kilka dni następnych.
– Bo jeżeli nic, nic nie zostanie… to pocóż było… to jakiż sens…
Potem z rozwagą i łagodnie mówiła:
– A może i zostanie coś… może w tych małych głowach i sercach zostało z nauk moich choć trochę. Z całej siły pragnęłam… starałam się… zresztą choćby i to, że czytać je nauczyłam…
Dręcząc się i pocieszając zkolei, słabła coraz bardziej. Dolna część jej twarzy wydawała się coraz mniejszą, a czoło coraz ogromniejszem i wypuklejszem. Po kilku dniach przestała już troszczyć się i o pozostawienie śladów swych na ziemi; przynajmniej nie mówiła już o tem. Całkiem prawie mówić przestała i leżała nieruchomo, czasem jeszcze tylko rozwijając który z papierków i na zawartość jego zwracając wzrok, mdlejący w osłabieniu, albo rozpłomieniony gorączką. Zapytałam ją raz, czy bardzo cierpi. Z cieniem dawnej patetyczności odpowiedziała:
– Czarne noce o tem wiedzą, a pewnie opowiadać tego nikomu nie będą.
Po chwili do siebie samej szepnęła:
– Gdybym miała córki…
Zaczęłam mówić jej, że przecież pomiędzy ludźmi…
– Tak, tak – podchwyciła, – zapewne! Ludzie byli dla mnie zawsze więcej dobrzy, niż źli. Ot i kiedy zachorowałam, przywieźli mię tu w wygodnym powozie, najęli osobny pokoik, z początku odwiedzali nawet czasem… potem przestali odwiedzać, bo każdy ma swoje zajęcia, stosunki… bardzo wdzięczną jestem za wszystko… ale te wielkie przyjaźnie i przywiązania pomiędzy obcymi… to tylko w powieściach…
Dnia pewnego znalazłam ją tak już słabą, że leżąc, oddychać nie mogła. Ułożono jej za plecami tyle poduszek, aby utrzymywała się w postawie siedzącej.
Na kolanach jej stała otwarta szkatułka.
Gdy usiadłam przy łóżku, nie poruszając głową, bardzo powoli wzrok na mnie zwróciła.
– Wiesz pani, – szepnęła – znowu doświadczam uczucia takiego, jak gdybym wracała z długiej, długiej podróży… Dwadzieścia sześć lat podróżowałam i ani jednego dnia swobodnie po świecie nie bujałam… I cóż…
Znowu nie dokończyła, ale ręce jej podobne do rąk skieletu, nad otwartą szkatułką rozwarte i drżące, zdawały się zapytywać: co w podróży tej pozostawiła i co z niej przywiozła?…
Marzy mi się nieraz, że kędyś w niewidzialnej strefie duchowych dziejów ludzkości, istnieje mgławica jakaś ogromna i niezgłębiona, złożona z dusz, które życie dostało w postaci pąka pięknego kwiatu, a wypuściło z swych objęć poszarpane i zmięte. Duszo zmęczona, niewynagrodzona, leć w tę wymarzoną mgławicę, może ona kiedyś utworzy świat nowy i lepszy…