Free

Krysia bezimienna

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Przenikliwy wzrok przyszłego króla przesunął się zwolna po twarzach posłów. Powstał i wyprostował się. Szczupły był, lecz dobrego wzrostu: głowę trzymał nieco w tył odrzuconą, co nadawało pięknemu obliczu jego wyraz rozkazujący, a całą postać czyniło wyższą.

– Witam was, panowie! – rzekł. – Witam życzliwie i wdzięcznie. Nie ino uszy słuchały waszej mowy; słuchało jej serce, rozum i wola. Serce użala się ciężkiej niedoli królestwa bez pana, rozum pojmuje, że złemu pilno zaradzić trzeba, wola raźno bieży z pomocą. Powiadomiliście mnie już dawniej o waszych zamiarach, dziś przychodzicie po odpowiedź. Krótka jest i jasna: przyjmuję koronę, będę waszym królem. Całą duszą, wszystkimi siłami pracować chcę dla dobra ojczyzny waszej, którą od dzisiejszego dnia za macierz rodzoną obieram i jako macierz miłować będę, tak mi Panie Boże dopomóż.

Rozdział VI

Z przyjazdem Stefana Batorego do Polski uspokajały się i cichły zatargi stronnictw, a po jego ślubie z Anną Jagiellonką i koronacji obojga królestwa wszystkie stany i wszystkie ziemie Rzeczypospolitej złożyły hołd nowemu królowi i przysięgały na wierność. Miasto Gdańsk jedynie, z dawna skłonne do samowoli i żądne wyswobodzenia się spod zwierzchnictwa królów polskich, uparcie sprzeciwiało się wyborowi Batorego. Gdy łagodność i wyrozumiałość do najdalszych granic posunięta nie pomagała, owszem, zuchwali mieszczanie coraz bezczelniej się stawiali, król zmuszony był poskromić buntowników z bronią w ręku. Ta wojna domowa, ciężka dla braku pieniędzy w skarbie i małej ilości wojska, trwała przeszło rok.

Ledwie król skończył z Gdańskiem, aliści doniesiono mu, że wielki kniaź moskiewski Iwan wtargnął do ziemi inflanckiej, dopuszcza się gwałtów i strasznych okrucieństw; zamki i miasta zagarnia pod swe panowanie.

Batory postanowił rozprawić się zbrojnie z najeźdźcą, wypędzić go z Inflant, a jeżeli się powiedzie orężowi polskiemu, przesunąć dalej ku wschodowi i północy granice Rzeczypospolitej. Z pociechą dowiedział się równocześnie, że dowódcy wojsk litewskich nie zasypiają sprawy, wypierają nieprzyjaciela i szarpią go, jak mogą.

Dnia 3 lutego 1579 wybrał się król z Warszawy do Grodna celem porozumienia się z Litwą co do wojny przeciw Moskwie. Zajechał do Mikołaja Radziwiłła, wojewody wileńskiego. Nazajutrz panowie litewscy i znamienitsza szlachta, oczekujący króla od kilku tygodni, zbiegli się tłumnie do dworca Radziwiłłów.

Stefan Batory przywitał wszystkich łaskawie i rzekł:

– Rad widzę, żeście waszmościowie tak jednomyślni ze mną. Żołnierzem jestem, pilno mi do mego rzemiosła.

– I nam!

– I nam!

– Pójdziemy w ogień za wami, najmiłościwszy panie!

Król, który w całym swym życiu skromny był, nienawidził niepotrzebnych ceremonii, gardził wystawnością tak w sprzętach, jak w ubiorze, a w obejściu z każdym, czy niskiego, czy wysokiego stanu człowiekiem, odznaczał się uprzejmą prostotą, dziś także nie chciał zasiadać na wzniesionym krześle. Chodził swobodnie po komnacie, zapoznawał się to z tym, to z owym, przemawiał do szlachty przyjaźnie i jednał sobie szczere i proste serca Litwinów.

Gospodarz domu zbliżył się do najjaśniejszego pana i rzekł:

– Raczcie zezwolić, miłościwy królu, bym was uweselił dobrymi nowinami.

– Jakież to nowiny? – spytał Batory ciekawie.

– Zechciejcie postąpić dwa kroki i wyjrzeć oknem. Co tam stoi wzdłuż murów? Sześć armat, zdobyłem je pod Kiesią. Będzie czym twierdze szturmować, choć ta i swoich nie zbraknie.

– Dajże wam, Boże, zdrowie! Prawdęście rzekli, wesoły to widok.

– Nie na tym koniec, miłościwy panie; syn mój Krzysztof (dziś właśnie pismo otrzymałem) wjechał dobrze głęboko w zajęte przez Moskwę Inflanty, zamek Kerepet zdobywszy zburzył, liczne jeńce140 pobrał, a co najważniejsze, bydła sztuk kilkanaście tysięcy prowadzi. Przyda się dla naszego żołnierza.

– Mości wojewodo, już mi teraz co złego zwiastujcie: starzy ludzie powiadają: „Siejba ze śmiechem, żniwo z płaczem”. Niechże się aby krzynę posmucę.

– Oj, nie, miłościwy panie; co najucieszniejsze – schowałem na sam ostatek. Ino mi dziwno, gdzie się podział autor onego arcygrzecznego pomysłu, którego opowieścią chcę was uradować… Hej… panie bracie… mości starosto! Pilno was wzywamy! – zawołał do stojącego nie opodal olbrzymiej postaci szlachcica z opadającymi aż na piersi rudymi wąsami.

– Taj coże znów takiego! – huknął tamten tubalnym głosem; lecz spostrzegłszy pod oknem króla, którego mu tłumnie zgromadzone rycerstwo na sali zasłoniło, uderzył się ręką po ustach, utorował sobie drogę dwoma rzutami ramion, stanął przed królem i pokłonił się czapką do ziemi.

– Pozwólcie, miłościwy panie – rzekł Radziwiłł – bym zlecił waszej łasce przyjaciela mego: Fedor Puciata, starosta mitański.

– Lepszej waszmość nie możesz mieć rekomendacji jako ta, żeś przyjacielem wojewody wileńskiego – rzekł Batory z serdeczną uprzejmością.

– No, po cóżem was tu wołał, panie bracie? Opowiedzcie miłościwemu królowi wasze sprawki.

– Oj, Bożeż ty mój… tak co gadać? Nie warto ani gęby strzępić: szkoda królewskiej osobie czas zabierać na takie błazeństwa.

– Nie chcecie, to ja opowiem; ale jakbym co zmylił…

– Nie dajcie się prosić, panie starosto – dodał król – ciekaw jestem okrutnie.

– Ha, skaczy, wraże, jak pan każe!141 – mruknął Puciata po rusku, a głośno rzekł: – Ta coże? Niedługo nudząc najmiłościwszego pana, zwięźle powiem: Miasto Dynaburg odbiłem Iwanowi bez krwi rozlewu. Ot, i koniec.

– I powiadacie, że nie warto o tym gadać? – zadziwił się król.

– Prawdę gadam. Napracowałszy142 się dniem i nocą, pod gradem kul, naraziłszy143 karku twierdzę zdobyć – to rozumiem, to chwała; ale tak…

– Więc jakże to było?

– Trzysta ino chłopa miałem, to i nie zbliżałem się pod mury, bo skuczno144 porywać się z motyką na słońce. Tak co ja nie robiąc?145 Ładuję na wóz szesnaście wiadrówek okowity: „Hryńko – gadam do mego pacholika – pojidesz w hostynu146”. „Pojidu, pane” – gada Hryńko. I pojechał. Białą chustkę do biczyska przywiązał, widzieli z murów, że bezbronny, dopuścili aż pod bramę. „Piśmo wid starosty147 – gada do nich i podaje kartelusz ode mnie. Stało tam, jak znając przewagę załogi, a bardziej jeszcze srogi animusz moskiewskiego wojska, nie kuszę się o dobywanie twierdzy i wracam, skądem przyszedł. Na znak zasię, że im zdrowia i wszelakiego dobra życzę, posyłam im w podarunku nieco gorzałki, coby wypili na cześć swego kniazia, a nas uchodzących nie ścigali.

Urwał i ręką machnął pogardliwie.

– No i cóż się stało? – spytał Batory.

– Co? Opiły się, psie syny, na umor. Tej samej nocy przystawiliśmy drabiny, wleźli na mury, a oni spali wszyscy niczym te kamienie. Żeby jeden się zbudził… ni! Tak porznęliśmy ich pięknie jak baranów.

 

– Jakże to? Mówiliście przecież, że bez krwi rozlewu?

– Jej Bohu, bez krwi rozlewu! Z moich mołojców148 żadnemu włos z głowy nie spadł… jakem Fedor Puciata.

Na drugi dzień nowa była narada. Chodziło o prowianty i pieniądze na koszta wojny. Stefan Batory przewodniczył. Reszta rycerstwa na ławach pod ścianami, w zagłębieniach okien albo i stojący przepełniała salę.

– Wiadomo waszmościom – rzekł król – że Korona złożyła już na cele wojny pół miliona złotych; zali149 Wielkie Księstwo Litewskie postanowi jakie podatki na tę potrzebę?

– Już uchwalone! – zawołał Sapieha.

– Grosz się sypie, nie damy się prześcignąć Koronie! – dodał Konstanty Łaba.

– Co ino potrzebne, wszystkiego dostarczymy! – rzekł Montwiłł.

– Ja się podejmuję przystawić trzystu chłopów z siekierami, motykami, rydlami do robót oblężniczych! – krzyknął Koszewski.

– Ja dwustu! – rzekł Kiszka.

– I ja dwustu! A mój brat tyleż zobowiązuje się – oświadczył Rudowski z Nowogródka.

– My zgromadzamy prowianty! – zawołało kilku na raz. – Główna koncentracja zapasów jako i amunicji w Świrze. Ta sprawa już przez pół załatwiona.

– Szczęść nam Boże! Przy takiej ochocie i gotowości zwyciężymy wroga niechybnie! – zawołał Stefan Batory drżącym od wzruszenia głosem. – Ja także dokładam ręki do przygotowań, zanim w pole wyruszymy. Pisałem do Poznania, aby mi natychmiast przysłali człeka sprawnego, o którym doniesiono mi, że znamienicie umie proch przyrządzać; obiecałem hojną płacę, mam odpowiedź, że już wyjechał; lada dzień się tu stawi. Ruśnikarzów150, płatnerzów151 zdatnych mam także; Włocha niektórego, co kule ogniste przyprawia, wiozę z sobą. Z Krakowa, z Poznania i z Warszawy już wysłano fury z bronią wszelaką. Armaty z Malborga i Gdańska idą morzem do Niemna, potem wołami do Dzisny i znowuż wodą do Dźwiny.

– Niech żyje nasz król! Nasz hetman nad hetmany! – krzyknął ktoś w tłumie.

– Niech żyje! – powtórzyli wszyscy za nim.

– Niech nas prowadzi!

– Hajże na Moskwę!

– Zwyciężymy!

– Niech żyje król Stefan!

A że to okna, choć w lutym, lecz dla gorąca w izbie były pouchylane, przeto ludność gromadząca się pod dworcem Radziwiłła dosłyszała owe okrzyki i niebawem całe miasto zawrzało wojennym zapałem. Rojno było na rynku, po ulicach kupili152 się ludzie i rozprawiali o wojnie; gwar się wzmagał, gwar wesoły, ochoczy, serca biły gorączkową żądzą walki.

*

Było to dnia 30 sierpnia, późnym wieczorem. Cisza panowała w obozie polskim pod Połockiem; wszystko spało twardym snem ludzi ciężko spracowanych. Przez cały dzień dzisiejszy wrzał krwawy bój… Oblegające od trzech tygodni Połock wojska polskie, litewskie, węgierskie i najemne rzuciły się dziś z wściekłością do szturmu. Odparci przez załogę twierdzy, tyle jednak szkody zrobili w murach i palisadach, że tak hetmani, jak i pospolity żołnierz, wszyscy przewidywali pomyślny koniec, czyli zdobycie miasta, niechybnie na dzień jutrzejszy.

Straże porozstawiane co pięćdziesiąt kroków czuwały nad bezpieczeństwem obozu. Ponieważ od strony głębokiej i szerokiej Dźwiny dostęp do miasta był niemożliwy, przeto armia oblężnicza rozłożyła się po obu brzegach Połoty, rzeczki płytkiej, mającej kilka brodów. Po jednej stronie rozbili namioty Węgrzy, część polskiego i litewskiego wojska. Za rzeką, w potrójnym kole namiotów, otoczywszy się dwoma rzędami wozów, reszta wojska.

Namiot króla Stefana, niczym prawie nie różniący się od innych, stał w samym środku. Przez szczeliny w płótnie migało światło; przed wejściem stał żołnierz.

Mąż jakiś wspaniałej postaci, w sukiennej delii zarzuconej na ramiona, zbliżył się doń, wymówił hasło z cicha, a potem spytał:

– Miłościwy pan śpi?

– Nie; przed chwilą wyszedł pan rotmistrz Bekiesz, a tylko co słyszałem, jak najjaśniejszy król kazał sobie podać nowe świece.

Rycerz wszedł do przedsionka i kazał dworzanom spytać, zali go miłościwy pan raczy przyjąć; po chwili wszedł cicho i stanął w progu. W pośrodku namiotu, przy stole zbitym z desek umocowanych na czterech nie ociosanych pniakach, siedział Stefan Batory z głową wspartą na ręku i czytał. W mosiężnym dwuramiennym lichtarzu paliły się woskowe świece. W kącie łoże – raczej małe, wąskie, żelazne łóżko, na nim siennik, skórzana poduszka i gruba wełniana derka. Oto były sprzęty i ozdoby namiotu królewskiego.

Gość odchrząknął z cicha, król podniósł oczy od księgi.

– A… pan hetman… jak to dobrze, żeście przyszli, pogadamy.

– Obawiam się wejść; mniemałem, że po takich trudach dawno spoczywacie, miłościwy panie. Dopiero ujrzawszy światło, ważyłem się wstąpić.

– Nie pomyliliście się, wojewodo; odpoczynku miłego zażywam po pracy – odparł król. – Oto siedzę w ciszy, wygodnie.

Hetman Mielecki uśmiechnął się nieznacznie; dostrzegł ten uśmiech Batory.

– No tak, powiadam: wygodnie, gdy się cały dzień stoi niczym karbowy153 przy żniwie, gdy nie ma czasu ani jeść, ani przysiąść na ćwierć godziny, gdy człek własnego głosu wśród onych wrzasków, jęków i huków nie słyszy, to błogość serce ogarnia, że się ma bodaj taką sękatą deskę za ławę; można się przynajmniej opamiętać nieco w cichości tych wiotkich ścian. Ciało odpoczywa i dusza…

– Dusza?

– Czytaliście przecież…

Król podsunął milcząc księgę ku hetmanowi.

– Commentari de bello Gallico154… Pisma Cezara?

– Tak jest. Przyjaciel to mój wierny; dzieła jego muszę mieć zawżdy pod ręką, gdziekolwiek przebywam. W gniewie łagodzi mnie, w smutku rozrywkę daje, naukę czerpię, roztropności nabywam. Zda mi się, że duch mój w jasności żywie, gdy tego wielkiego ducha czuję w pobliżu siebie.

Mielecki słuchał z podziwem tej mowy.

– O najmiłościwszy panie… przy was żyć, waszych rozkazów słuchać – to takoż w jasności przebywać!

Batory zamknął księgę i odsunął ją na bok.

– Jak myślicie, będzie temu koniec jutro? Co dzień upatruję białej chorągwi, toć szpieg, powiadają…

– Łgarstwo jest, co szpiegi donoszą, dziś to sprawdziłem. Bajkują, aby ino zapłatę otrzymać, a żaden poza koniec nosa nie widział. Dziś przytrzymano zbiegów z fortecy, tych darowałem zdrowiem, byle prawdę powiedzieli.

– I cóż?

– Załoga liczna, dzielna, mało co mniej niż sześć tysięcy ludzi. Szeremetiew, Łuków, Krywoborskij, kniaź Paleckij – wszystko to doświadczeni starzy wodzowie. Piotr Wołyńskij chce układów, ale tamci ani sobie gadać nie dadzą o poddaniu. Prochu i kul na pół roku starczy, żywności w bród. Oto, czegom się dowiedział od tych ludzi. Ino jedno haniebnie się stało, żem nie zdolił słowa dotrzymać biedakom…

– Jakże to?

– Ano dostawszy języka, puściłem wszystkich dziesięciu wolno. „Idźcie z Bogiem, gdzie oczy poniosą”. Nawet ich kazałem wyprowadzić dobry kawał za obóz…

Urwał, zmarszczył brwi, przesunął ręką po twarzy i odetchnął głęboko.

– Coś wam srodze dolega, wyrzućcie tę gorycz z siebie.

– Uciekały, chudziaki, rade, że śmierci umknęły, a tu sroższa ich w polu czekała niż za murami.

– Co powiadacie?

– Wiadomo wam, najjaśniejszy panie, że załoga moskiewska chyciwszy155 cztery dni temu kilkunastu oblegających Niemców z naszej piechoty najemnej…

– Tak, tak, wiem, umęczyli ich okrutnie i wyrzucili ciała do Dźwiny.156

– A nasi patrzyli na to, zgrzytając zębami. Tak i pomścili swych towarzyszy na onych dziesięciu zbiegach. Skoczyli za nimi w pole, zakłuli spisami i porąbali na sztuki, mimo że tamci o ziemię się rzucali i zmiłowania błagali.

Król się żachnął.

– Ukaraliście surowo bezecników?

– Miłościwy panie, odwet wojenny… pomsta za braci… nie umiałem być srogim… wyznaję.

Batory brwi zmarszczył, ale nic nie odrzekł; po chwili mówił:

– Z tego, coście się dowiedzieli, konkluduję, że nadzieja nasza ino w zburzeniu murów a wałów… inaczej twierdzy nie dostaniemy.

– One wieże drewniane, które im kniaź Iwan dał pobudować, to nasz wróg najgorszy. Te zniszczyć, a Połock nasz.

– Nie zapominajcie, panie hetmanie, że ich kule ogniste nie mają dobrego lotu; padają blisko, nie doszedłszy celu, a ledwie co czwarta się rozpęka. Zaś nasz mistrz Rudolfino157 w swym tajemnym warsztacie wielką nam posługę uczyni. Jego kule niczym sępy z rozpędem lecą, a upadłszy na ziemię, wybuchają i śmierć niosą.

– Na te kule mistrza Rudolfina ja też najbardziej liczę; zanim do was przyszedłem, miłościwy panie, byłem u niego. Czarodziej to chyba: już ich znowu ma gotowych około czterystu, ażem się zdumiał. Tak mu ta praca składnie idzie, a ino swego głuchoniemego brata ma do pomocy. Bóg raczy wiedzieć, co za pioruny ten człek w onych kulach zamyka.

 

Gwar pomieszanych głosów, gniewne krzyki zbliżały się ku namiotowi królewskiemu.

– Raczcie wyjrzeć, panie hetmanie, co się tam dzieje – prosił król.

Mielecki wyszedł na pole.

– Co to za hałasy? Jak śmiecie?

Czterech żołnierzy przystąpiło doń; jeden z nich trzymał latarkę. Prowadzili młodego człowieka w wiejskim ubraniu, ze skrępowanymi w tył rękoma. Pokłonili się i czekali w karnej postawie, aż im jego wielmożność mówić pozwoli.

– Co to za człowiek? – zapytał.

– A szpieg moskiewski chyba, ino co inszego – rzekł najstarszy z żołnierzy. – Pojmaliśmy go, jak się przemykał po ciemku między wozami, hasła nie zna, tłumaczyć się nie umie. Podpatrzyć co chciał abo podsłuchać, a może i uśmiercić kogo… znacznego, bo w tę stronę się kierował.

– Krucicę miał za pasem i nóż za pazuchą; o, jaki ostry! – dodał drugi żołnierz.

– Gadaj, co tu robisz? – surowo przemówił Mielecki do chłopa…

– Nic dziwnego, żem hasła nie znał – rzekł młody człowiek po polsku – z daleka idę. Szpiegiem nie jestem, ino bić się chcę za sławę ojczyzny umiłowanej. Z głębokiej Rusi jechałem, koń mi padł w drodze, przebrałem się po wiejsku, bo tak bezpieczniej. Wszedłem do obozu, nie wiedziałem, gdzie się obrócić, aż i schwytali mnie. Szlachcic jestem, Andrzej Chwalibóg się zowię.

– Łacno to podszywać się pod uczciwe nazwisko, gdy cię nikt nie zna. Sprawa nieczysta… nie o sławę ci chodzi, ino o niecny zarobek… szpiegować przyszedłeś, szpiegowską zapłatę otrzymasz. Na śledztwa i sądy nie ma tu czasu: postronek, gałąź i koniec.

– Upraszam waszej wielebności o jedną łaskę ino, raczcie mnie postawić przed panem kasztelanem gnieźnieńskim, ten mnie zna.

– Przypatrzcie się, wasza wielmożność, jaki to psi syn mądry… – zaśmiał się żołnierz – powiadomiony, co się w obozie dzieje, jakby zjadł z nami beczkę soli.

– Chce zyskać na czasie, coby mógł uciec przed stryczkiem – dodał drugi.

– O kasztelana gnieźnieńskiego się dopominasz? Nie ma go w obozie – rzekł hetman krótko.

– O mój Boże… a gdzie? W jego pułku chciałem służyć.

– Mogę ci to powiedzieć, bo i tak nie wyjdziesz stąd żywo. Kasztelan Zborowski stoi z trzema chorągwiami na drodze do Sokoła, by nie dopuścić stamtąd odsieczy oblężonym. Po mowie znać, żeś Polak, w hańbie się tarzasz, płatny szpiegu moskiewski. Wyprowadzić za obóz i powiesić – rzucił rozkaz żołnierzom i odwrócił się z obrzydzeniem.

– O Maria Częstochowska, ratuj! – krzyknął rozdzierającym głosem Chwalibóg, ale żołnierze popchnęli go przed siebie i szturchając w plecy kolbami przesuwali się ciasnym przejściem pomiędzy gęstwą namiotów.

Płócienna płachta, rzucona niecierpliwą ręką, odgięła się na bok, przed namiotem stanął król.

– Kto to wołał ratunku tak żałośliwie? – spytał Mieleckiego.

– Schwytano szpiega, kazałem go obwiesić – odpowiedział hetman.

– Moskwicin?

– Niestety, Polak. Kłamstwem się zasłania, Zborowskiego na świadka wzywa, musiał wiedzieć, że onego tu nie masz.

– Podał nazwisko?

– Jakoby Andrzej Chwalibóg, ale to…

Stefan Batory chwycił Mieleckiego silnie za ramię.

– Rany Chrystusa… co żeście uczynili, panie hetmanie! Toć i ja znam tego człowieka!

– Hej, ty!… – zawołał król do żołnierza na warcie. – Biegaj za nimi… niech wracają natychmiast! Pojmanego puścić wolno… Wiesz, którędy poszli?

– Widziałem, miłościwy panie? już oni daleko… a ciemno… nie dogonię.

– To krzycz, wołaj, co ino masz sił… wołaj cięgiem „Chwalibóg!” Zrozumieją przecież i zatrzymają się! Wracać mi co żywo!

Kilkanaście minut oczekiwania, grozy, męki, wreszcie jakiś szmer ledwie dosłyszalny… potem coraz głośniejszy… miarowy chód żołnierzy, światło latarki mignęło z daleka…

Westchnienie ulgi wydarło, się z piersi hetmana i króla.

Andrzej Chwalibóg uwolniony z więzów runął na ziemię i objął króla za kolana.

– Boże Wszechmogący… toć żem się wyprosił ze służby, pana porzuciłem, ptakiem pędziłem do onej wojny świętej… bić wroga, choćby żywot dać za matkę jedyną! A gdyby nie wy, najmiłościwszy panie, byłbym zginął bezecną śmiercią, gorzej psa!

Przytulił twarz do kolan królewskich i szlochał głośno.

– Mości Chwalibóg… wybaczcie… zgrzeszyłem ciężko przeciw wam… – jąkał hetman – nie pamiętajcie mi tej krzywdy… Na Boga ukrzyżowanego was zaklinam, podajcie mi rękęl

Młody człowiek podniósł się z klęczek, wbił oczy ponuro w ziemię i potrząsnął głową przecząco.

Batory położył mu rękę na ramieniu łagodnie i uśmiechnął się.

– A to co za żołnierz, co hetmana nie słucha? Jeszcześ do naszego zakonu nie przystał i od buntu poczynasz? Za karę mianuję cię przybocznym ordynansem jego wielmożności, mianuję cię prawą ręką pana hetmana.

Mielecki nie czekał odpowiedzi, objął chłopca wpół i przycisnął do piersi.

– Zdejmijże mi ten kamień ze serca – prosił – jutro dzień sądu dla wielu, może i moja godzina wybije… użal się mej siwej głowy… synu!

Tego już nie mógł znieść Jędruś obojętnie. Ileż to lat minęło od śmierci ojca! Ile już lat nikt mu nie powiedział… synu!

Schylił się pokornie jak dziecko i pocałował hetmana w rękę.

*

Ledwie świtało, gdy się szturm na nowo rozpoczął. Kule mistrza Rudolfina, wyrzucane z armat oblężniczych, szerzyły popłoch w załodze Połocka. Odległość strzału była tak wymierzona, by każda z tych kul trafiła do wnętrza twierdzy, a każda padając wybuchała i słała wokół siebie trupy i ciężko rannych.

Stefan Batory po naradzie z pułkownikiem Bekieszem, hetmanami Zamoyskim i Mieleckim kazał ruszyć piechotnym oddziałom na zdobycie bardzo przez poprzednie walki nadwerężonej warowni.

Trąbki zagrały, bębny zadudniły, wojsko biegło z wściekłością na szańce. Podwójna dębowa palisada, wypełniona wewnątrz kamieniami i gliną, leżała w wielu miejscach rozwalona i potrzaskana, a wśród szturmów, dzień w dzień czyniących wyrwy, nie mogli oblężeni nadążyć z naprawą. Ku tym to gruzom pędzili jakby szałem gnani żołnierze.

Już dosięgali niemal fosy zasypanej do równości przez oddziały robotnicze, gdy spod wysuniętego bastionu przez furtę wypadło z twierdzy mrowie Moskwicinów z okrzykiem „Hura” i wparło się jak klin w żelazny pierścień polskiej piechoty, która tą niespodziewaną wycieczką stropiona jęła się mieszać i cofać z popłochem. Zachęceni powodzeniem połocczanie parli naprzód i byliby rozerwali roty polskie, gdy na znak dany przez króla Zamoyski na czele garstki piechurów z ukosa rzucił się z całym impetem, aby odciąć odwrót wycieczce.

Spostrzegli się połocczanie. Pod gradem kul ludzi Zamoyskiego cofali się czym prędzej, a już naderwany w tym miejscu krąg oblężników zrósł się na nowo i pędził ku palisadom.

Zaczęto przystawiać drabiny, na które z trudem wdzierali się polscy żołnierze, prażeni z góry kulami, zlewani wrzątkiem i strugami roztopionej smoły. Najgorzej jednak do zdobycia twierdzy przeszkadzała owa drewniana wieża, z której strzelcy połoccy razili oblegających w sposób straszliwy. Co chwila z drabin osuwały się trupy, strącając swym ciężarem poniżej stojących żołnierzy. Zdawało się, że i ten szturm, jak poprzednie, skończy się odwrotem.

Przed króla wysunął się z jego otoczenia Węgier Piotr Racz, i zaczął o coś usilnie upraszać, ale hetman Mielecki nie umiejąc po węgiersku, nie rozumiał ani słowa. Stefan Batory zwrócił się doń i rzekł:

– Mój Racz chce zebrać ochotnika i pójść podpalić wieżę.

– O panie miłościwy… niech idzie, niech idzie!

Jakoż po niedługiej chwili ujrzano setkę piechoty gnającą ku drewnianej wieży, wznoszącej się ponad palisadą. Hetman wytężył wzrok…

Każdy żołnierz miał przytwierdzoną na piersiach ogromną wiązkę chrustu, która go niemal całego zasłaniała. Górą przez szpary widzieli drogę przed sobą, więc raźno i pewnym krokiem biegła ta garstka zuchwalców. Mielecki nie spuszczał z nich wzroku.

A spoza gruzów palisady, z okienek wieży biły kule…

Mały hufiec zaczął się piąć na wał. Mielecki przysłonił oczy rękoma od blasku słonecznego i patrzał, patrzał… Jeden ze śmiałków zesunął się po pochyłości wału i już nie powstał… Za chwilę padło trzech, znowu jeden, znowu dwóch; towarzysze ani się zatrzymali, tylko w górę a w górę.

Przystanęli u stóp wieży. Hetman liczył sekundy przyśpieszonym, huczącym w uszach biciem swego serca.

– O Chryste Panie! Pięciu spada z wału… toż ani jeden z życiem nie ujdzie!

Każdy żołnierz odpiął połowę chruścianego pancerza i wtykał, gdzie trafił, w szczeliny między deskami…

Przybiegli jak burza; pomknęli z powrotem jak wicher, a w miejscu, gdzie stali przed chwilą, zaczęły się ukazywać szare, skręcone w śrubę kędzierzawe dymy. Niebawem biały obłok przysłonił trzypiętrową, sterczącą nad ostrokołem wieżę, a na tle białego obłoku ślizgały się brudnoczerwone plamy.

Zmora oblegających rozwiewała się z dymem, straszna wieża płonęła.

Obrońcy z krzykiem rozpaczy rzucili się na ratunek, ale na próżno usiłowali zgasić płomień obejmujący beluardę158; jej drewniane wiązania strzelały w górę słupami ognia, pióropuszami dymu.

Pan Racz z oczyma krwią nabiegłymi, okopcony jak diabeł, powracał na czele garstki swoich ochotników, krzycząc i wymachując rękoma w stronę pożaru…

– Patrzcie, wasze wielmożności, jak to wicher pięknie dokonywa, cośmy szczęśliwie zaczęli! Upieką się, upieką, bo ani moi wytrzymać nie mogli!

Rudolfino jął kierować wyrzucaniem kul ognistych z furią zdwojoną. Leciały w górę z sykiem złowieszczym, pękały nad miastem i spadały, niecąc pożogę wśród ulic drewnianych.

Skorzystali polscy wojownicy z popłochu nieprzyjaciół oszalałych wśród pożaru i walki. Już na drabinach pełno było ludzi, którzy słabo spychani dosięgali wierzchołków palisady, pchali się przez wyręby, pełni animuszu, porwani zwycięskim impetem.

Nad miastem, na baniastej kopule cerkwi św. Zofii, ukazała się biała chorągiew.

Jędruś Chwalibóg powracał wśród ochotników pana Racza.

Upojony walką, usmolony dymem, opamiętał się dopiero na widok jego królewskiej mości. Straszno mu się zrobiło na sercu.

Kiedy spostrzegł zastępy młodzieży, wyrywającej się ku śmierci pod wodzą mężnego Węgra, krew mu buchnęła do głowy, nie mógł wytrzymać… Zeskoczył z konia i pognał z nimi razem.

Teraz dopiero ochłonął.

– O ja nieszczęśliwy… gdzieżem miał rozum!… Gdzieżem miał upamiętanie!… Król miłościwy raczył mię w swej łaskawości uczynić ordynansem pana hetmana, a ja… Za nieposłuch zawsze surowa kara… a dopiero w wojennym czasie… w godzinie bitwy!… To tak jakbym uciekł z pola!… Gorzej jeszcze!

Aż tu obaj hetmani zabiegli drogę powracającym z ognia ochotnikom. Pan Zamoyski pochylił się z konia i podał rękę Raczowi.

– Pójdźcie waszmościowie wszyscy do najjaśniejszego pana, niech się jego serce rozraduje, że Węgrzy powiedzieli w dzisiejszym szturmie ostatnie słowo.

– Prawdy się trzymając – to Węgrzy i Polacy – odparł Racz. – Mam tu trzech robotników zacnych, co za dziesięciu stoją – i wskazał na idących tuż za sobą: – Wąsowicz, Łapczyński i Chwalibóg.

– Co takiego? – zawołał Mielecki marszcząc brwi groźnie. – Pójdź waszmość ku mnie, na słowo. Raczcie, panowie, nie zatrzymywać się – rzekł do Zamoyskiego i ochotników – król jegomość czeka; my się tam stawimy za chwilę.

Odeszli.

– Co to było? – krzyknął ostro do swego adiutanta.

– Panie hetmanie…

– Jak śmiałeś się dopuścić takowego zuchwalstwa! Wysłałem cię z rozkazem do pułkownika Montwiłła, a ty…

– Rozkaz zaniosłem, panie hetmanie…

– A potem? Samopas, gdzie wola, prawda? Piękna subordynacja! Ciekaw jestem, co król na to powie? A ja cię opłakałem jak prawego żołnierza, mniemałem, że w powrocie padłeś od kuli…

– Miałem ich cały deszcz nad sobą, panie hetmanie… – wyjąkał Chwalibóg.

– Służba samowoli nie cierpi.

Jędruś chwycił za strzemię i pocałował Mieleckiego w kolano.

– Wiera, zawiniłem, zgrzeszyłem… ten jeden, pierwszy i ostatni raz mi wybaczcie.

W twarzy hetmana coś drgnęło… przymknął oczy.

– Nie, nie przebaczę – szarpnął wąsy, odetchnął z fukiem. – Pójdź do króla!

Przed namiotem Mielecki zsiadł z konia. Stefan Batory z rozweselonym obliczem rozmawiał z ochotnikami; Racza miał tuż przy sobie i trzymał mu poufale rękę na ramieniu. Twarz dzielnego Węgra gorzała dumą. Król jegomość własną szablę odpasał i na pamiątkę mu podarował. Wąsowiczowi szlachectwo nadał, Łapczyńskiego Jan Zamoyski do swego herbu przyjął. Wszyscy inni otrzymali od króla i hetmanów upominki drogie.

– Najmiłościwszy panie – rzekł Mielecki dziwnym jakimś głosem – przyprowadzam tu jeszcze jednego. Raczcie spojrzeć… ten Murzyn to mój ordynans Chwalibóg.

– Gdzież to waszmości tak usmolono? – zaśmiał się król.

Jędruś drżał na całym ciele. Ach… co go czeka? Degradacja w obliczu całego wojska, potem wieża, a może… coś jeszcze straszniejszego!…

– Nie dziwujcie się, miłościwy panie, słabości mej; tak się poganin spraszał, tak się rwał na ono podpalenie… co miałem czynić… pozwoliłem.

Chwalibóg padł jak długi na ziemię twarzą do nóg hetmana.

– A mnie go wasza miłość ustąpicie na kilka tygodni? Pokornie was proszę! – rzekł król żartobliwie. – Pismo mam do miłościwej małżonki z opowieścią o wiktorii dzisiejszej, a znam Chwaliboga, jako jest do wożenia listów jedyny.

– Niech jedzie. A kiedy wraca?

– Myślę, że dwadzieścia dni aż nadto wystarczy, choć do Warszawy kęs drogi.

– Według woli waszej królewskiej miłości.

Podniósł nieznacznie palec w górę i spojrzał na stojącego na boku Chwaliboga.

– Za dwadzieścia dni, o tej godzinie!… – rzekł półgłosem. – Przekonam się, zali nauka nie poszła w las.

– O tej godzinie. Chybabym nie żył.

Dnia 9 września rano paź oznajmił królowej posłańca z listami. Anna Jagiellonka kazała go natychmiast wpuścić do swej komnaty.

Przy oknie, odwrócona do drzwi plecami, haftowała na krosnach panienka.

Chwalibóg stanął u progu, lecz nie miał siły czekać w milczeniu, póki go nie zapytają, tylko rozradowanym głosem zawołał:

– Najmiłościwsza pani… Połock wzięty!

Na ten wykrzyknik odpowiedział pisk przeraźliwy, panna dworska zerwała się z ławy.

– Święta Patronko!

I stanęła jak wryta.

– Przeczytam list za chwilę – rzekła królowa. – Powiadaj prędko: zdrów pan miłościwy? Nic mu się nie przygodziło w tym wojennym upale?

– Najlepszym zdrowiem się cieszy; a odkądeśmy weszli do zdobytej twierdzy, łaskaw na wszystkich, wesół, mowny, aż serce rośnie nań patrzący.

– No, a tobie jak wojna smakuje? – z uśmiechem spytała królowa.

– Miłościwa pani… ani w niebie nie rad bym co inszego czynić, ino wojować. Człek żyje siedmiogrodzkim życiem! To jedno bieda, że nie ma czasu myśleć o niczym… – spojrzał spod oka na Krysię – chyba rano i wieczór przy pacierzu.

Anna Jagiellonka uśmiechnęła się.

– Anioł Pański w południe takoż pobożnie odmawiasz? No, Krysiu, dziś pozwalam przywitać pana Andrzeja.

Podali sobie ręce.

– Waszmość co dzień… wszak na wojnie mogą zabić, zastrzelić, zarąbać, wojna taka straszna…

– Wrócę zdrów, niech panna Krystyna będzie spokojna – zerknął na bok, miłościwa pani czytała list pilnie. – W złotogłów cię oblokę, diamentami obsypię… umiłowanie moje!

140liczne jeńce pobrał – dziś popr. forma: wziął licznych jeńców. [przypis edytorski]
141Skaczy, wraże, jak pan każe (z ukr.) – skacz (tańcz), kanalio (wrogu), jak pan każe. [przypis edytorski]
142napracowałszy się (dial.) – napracowawszy się. [przypis edytorski]
143naraziłszy (dial.) – naraziwszy. [przypis edytorski]
145Tak co ja nie robiąc (dial.) – więc co ja robię; więc co ja mam robić. [przypis edytorski]
147piśmo wid starosty (z ukr.) – list od starosty. [przypis edytorski]
144skuczno (z ros. a. brus.) – przykro, smutno, nieciekawie. [przypis edytorski]
146pojidesz w hostynu (z ukr.) – pojedziesz w gości. [przypis edytorski]
148mołojec (daw., z ukr.) – dzielny młody mężczyzna; żołnierz. [przypis edytorski]
149zali (daw.) – czy. [przypis edytorski]
150ruśnikarz, właśc. rusznikarz – rzemieślnik wykonujący broń palną. [przypis edytorski]
151płatnerz – rzemieślnik wykonujący zbroje. [przypis edytorski]
152kupić się (daw.) – zbierać się, gromadzić się. [przypis edytorski]
153karbowy – nadzorca pilnujący robotników w polu; wykonaną przez poszczególnych chłopów pracę notował sobie, znacząc karby na kiju. [przypis edytorski]
154Commentari de bello Gallico – O wojnie galijskiej (Commentarii rerum gestarum belli Gallici a. De bello Gallico), dzieło w ośmiu księgach, spośród których siedem napisał wódz rzymski Gajusz Juliusz Cezar (100–44 p.n.e.), a ósmą jego szef sztabu, Aulus Hirtius (90–43 p.n.e.). [przypis edytorski]
155chycić (gw.) – chwycić, złapać. [przypis edytorski]
156załoga moskiewska chyciwszy cztery dni temu kilkunastu oblegających Niemców z naszej piechoty najemnej (…) umęczyli ich okrutnie i wyrzucili ciała do Dźwiny – historyczne: J. Bielski, Kronika. [przypis autorski]
157nasz mistrz Rudolfino w swym tajemnym warsztacie wielką nam posługę uczyni. Jego kule niczym sępy z rozpędem lecą, a upadłszy na ziemię, wybuchają i śmierć niosą – wynalazca kul eksplodujących, Rudolfino, przebywał w obozie Stefana Batorego. [przypis autorski]
158beluarda – narożna baszta obronna lub drewniana ruchoma wieża oblężnicza. [przypis edytorski]