Read the book: «Pożegnanie domu», page 8

Font:

Rozdział XIX. Ostatni srebrnik

Noc i ciemność.

Za oknami straszny wicher i deszcz łomoce w szyby. Dzieci i służba kładą się spać w ubraniach, a rodzice i Olek nie kładą się wcale.

Z wieczora na wsi rozpoczęły się wielkie zebrania. Przyjechali jacyś bolszewiccy delegaci, jacyś żołnierze. Bóg wie skąd, z sąsiednich, dawniej rozgromionych wsi pościągali chłopi – Sokołowieccy, z Zorokowa, Holijówki… Filipek zdyszany i mokry, z oczyma na wierzchu i czerwoną twarzą opowiadał, szczękając zębami, że chłopi niżpolscy, szczególniej starzy, chcą tylko tyle, żeby pan i pani, i dzieci wyjechali. Żeby poszli sobie precz, w świat, tylko tyle. Ale tamci, z Sokołówki i Zorokowa, delegaci i żołnierze krzyczą straszne rzeczy. Chcą palić i zabijać – wytępić pańskie nasienie. Jak tylko wezmą górę i będzie naprawdę źle, to przybiegnie ostrzec Hawryłko. On tam na zebraniu udaje, że strasznie jest na panów zawzięty. On, Filipek, to by i nawet że nie potrafił. Ot tak czasem to krzyknie coś niecoś, żeby go nie wzięli za szpiega i dopuszczali do zebrania, ale naprawdę to nie ma serca do takiego udawania.

Łukasz i Gabro chodzą pod bramą i uważają, a przy drugiej bramie i na folwarku – Kundicz, stróż, i Wincenty, ogrodnik.

Wieczorem panna Maria i klucznica błagały rodziców, żeby nie czekali dłużej. Cóż to znaczy, że dotychczas wszystko zawsze kończyło się dobrze! Jeszcze przecież nigdy nie było we wsi tylu agitatorów, żołnierzy i figur spod ciemnej gwiazdy. Tacy najlepszych podjudzą, najrozsądniejszych otumanią. Do złego namówić zawsze łatwo, do zbrodni pchnąć nie sztuka w taką ciemną, piekielną noc. A wódka po co się leje i od czego są pięknie brzmiące hasła? Mało to już razy rozpalali nimi dusze do czerwoności, że już same potem niosły pożogę?

Ale ojciec nie chciał. Powiedział, że tyle się przetrwało na stanowisku, przetrwa się jeszcze i tę burzę. Byle nie stchórzyć i sile fizycznej przeciwstawić siłę moralną.

– Tak, tak – potwierdzała matka, blada jak papier. – Pracowaliśmy całe życie, nie skrzywdziliśmy nikogo – powtarzała raz po raz.

Potem chodziła wraz z Martą, klucznicą i panną Marią po domu i gromadziła najcenniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy do pak i kuferków.

Około północy deszcz i wiatr ustały i dopiero wówczas naprawdę groźne wydały się głosy dochodzące ze wsi. Od czasu do czasu padał strzał i leciało echo pijanych wrzasków. Dopiero wówczas ojciec zaniepokoił się naprawdę.

Dzieci już spały. Tom przysiągł sobie, że przez całą noc oka nie zmruży, toteż prawie od razu zasnął. Na razie więc zupełnie nie mógł zrozumieć, o co to chodzi. Ktoś trząsł go za ramiona – wołał zduszonym głosem: „Tom, obudź się, obudź się na miłość boską”. – To był Olek. I Olek również pomógł mu nałożyć futro i kalosze, wynalazł czapkę, do ręki dał kuferek.

Ojciec zgasił ostatnią lampę i wyprowadził wszystkich na gwałt, co prędzej, przez drzwi gościnnego pokoju, prosto w park.

Potem trzeba było biec po żwirowanych, mokrych ścieżkach, w najgłębszej ciemności, przez cały park, aż na polną drogę.

Huczały strzały w głuchej nocy i słychać było, tak, wszyscy słyszeli, jak pękała brama pod naporem ciosów. I dziki wrzask.

Wtedy już siadano na wozy, które przez tok przeprowadzili Gabro i Wincenty. Błoto chlapało pod kołami, wozy skrzypiały, ojciec ostrym głosem wydawał rozkazy, a wszyscy w śmiertelnym milczeniu je spełniali.

Potem jechano polami do lasu – na leśniczówkę. Ojciec mówił, że tam trzeba będzie przeczekać niebezpieczeństwo, że potem wróci się do domu. Gdy odjadą żołnierze i delegaci pójdą sobie precz.

– Byle nie spalili – mówił ojciec.

– Ale na pewno spalą – powiedział Tom do Ani i obejrzał się raz jeszcze, choć nic nie było widać. Taka beznadziejnie czarna, nieprzenikniona noc.

Wtenczas to, właśnie kiedy była mowa o paleniu, Nik przypomniał sobie sztandar. Tę chorągiew, którą kiedyś znaleźli w przekopie, pod kamieniem, a potem przechowywali w domu jak świętość i relikwię. Ten sztandar powstańczy rękami ich pradziada przed wrogami ukryty w ruinach zamku. Przypomniał go sobie i zdrętwiał. Jakże mogli zapomnieć o nim – wydać go we wrogie ręce spitego tłumu! Zabrano wszystko co cenniejsze i pamiątkowe – klejnoty i papiery, srebra i obrazy z ram wydarte, a to, co stanowiło symbol odwagi i honoru, i miłości dla kraju – zapomniano! Chciał o tym powiedzieć ojcu, już nawet wyciągnął rękę, by go chwycić za ramię, gdy nagle powstrzymała go myśl, że ojciec gotów wrócić sam jeden, nocy tej, do domu, między tłum rozgorzały.

Nic nie powiedział.

Wozy wjeżdżały właśnie do lasu – było tak ciemno, iż ręki swojej własnej przed oczami nie można było dostrzec.

Nik przerzucił nogi przez drabinę wozu i lekko skoczył.

Nikt nie posłyszał plusku wody w zgrzytliwym jęku kół i drabin i wozy potoczyły się dalej.

A Nik zaczął biec z powrotem, ręką dotykając przydrożnego płotu, o którym wiedział, że prowadzi aż na folwark. Biegł całym pędem, rozchlapując miękkie błoto, potykając się, upadając w ciemności.

„Już są na pewno w domu. Już rozbijają szafy i biurka. Mój Boże! Jak to zrobić, jak to zrobić?” – myślał chaotycznie.

Jednocześnie czuł, że buty stają się już nie do zniesienia ciężkie, nasiąkłe wodą, oblepione lepkim błotem.

Zwolnił biegu. Już widział niedaleko światła w oknach czworaków i ich odblask na ścianie pustego domu ekonoma. Mijał te budynki powoli, starając się zebrać rozpierzchłe myśli. Przelazł folwarczną bramę, z trudem dźwigając ciężkie nogi i potem już szedł ociężale, popod budynkami, których chropowatych ścian dotykał w ciemnościach ręką.

Jeszcze jedną bramę trzeba było przeleźć, tę, która oddzielała folwark od rezydencji.

Już teraz widział poprzez nagie sylwetki drzew błyszczące światłami okna domu, już słyszał wyraźnie krzyki i te pojedyncze, bezsensowne strzały, które padały raz po raz, niby pogróżki pijanego człowieka.

Zatrzymał się.

Między stajnią, oficynami a domem przelewał się czarny tłum. Wyłamywano ostatnie drzwi, które z ostrym trzaskiem opadały na strony. Pośrodku podwórza, na gazonie rozpalano ognisko. Nik widział, jak setki rąk ciskało na stos meble, obrazy, książki.

W jakiejś chwili posłyszał stuk kopyt po podłodze stajennej – wyprowadzano konie.

Poczuł nagle, że musi się o coś oprzeć, że jest bezmiernie znużony i nogi uginają się pod nim. Ręką natrafił na litościwy, mokry pień drzewa i wsparł się na nim całym ciałem.

Zamknął oczy.

Ach, po cóż, po cóż tu powrócił, aby ujrzeć i zapamiętać na całą wieczność tę hańbę straszną!

Nie wiedział, ile czasu tak przestał, odrętwiały z bólu. Gdy otworzył oczy, zobaczył w łunie płonącego ogniska bijących się pod stajnią chłopów. Wszyscy krzyczeli ochrypłymi głosami i tłoczyli wokół koni, które drżały i chrapały, przebierając nogami w miejscu.

Okna domu pryskały jedno po drugim, z wewnątrz wybijane pięścią.

– Jeśli teraz nie pójdę, to już będzie za późno, za chwilę będą palić – powiedział sobie Nik.

Spojrzał na siebie. Nie, w tym ubraniu niepodobna włazić w tłum, najbardziej pijani i oślepieni szałem jeszcze go poznają po kożuszku na oposach, po bucikach wysoko sznurowanych!

Unikając oświetlonych miejsc, podszedł aż pod sam dom. Czekał. W jakimś momencie dostrzegł w tłumie Hawryłka i już tak się przemykał, by dotrzeć niespostrzeżenie do niego. Po wielu niefortunnych próbach zdołał pochwycić lokajczuka za rękę i wciągnąć go w cień.

Hawryłko ze zdumieniem wytrzeszczył oczy – ogłupiały i zaskoczony.

– Słuchaj mnie uważnie – wyszeptał mu nakazującym głosem Nik – w bibliotece, w szafie z książkami, w tej, co stoi pod ścianą salonu, na najwyższej półce, za książkami stoi skrzyneczka. Wyjmiesz z niej to, co jest w środku, sztandar, i przyniesiesz mi tu.

– A bo to mnie dopuszczą – powiedział Hawryłko jeszcze na wpół przytomny ze zdumienia.

– Przecież wszędzie łazisz, widziałem cię tu i ówdzie – rzekł Nik.

– Tak to ja łażę, ale żebym chciał do szafy, to zaraz z rąk wydrą i jeszcze nabiją.

– Nie nabiją. Zrobisz to sprytnie, jak gdyby nigdy nic. Niby to będziesz książki niszczyć. Skrzyneczki nie bierz, bo pomyślą, żeś znalazł pieniądze.

Hawryłko stał, patrząc spode łba w oczy Nika i nagle Nik zrozumiał jasno, że urwipołeć ten nie pójdzie i nie spełni rozkazu. Że może nawet przez niepojęty upadek wszelkiego człowieczeństwa zwoła oto ludzi i wyda im na pastwę młodego pana, towarzysza swych lat dziecinnych, przyjaciela, który dzielił się z nim ongiś każdą zabawką i darzył zaufaniem.

„Tak, tak, tego jeszcze tylko brakowało” – powiedział sobie Nik i poczuł, że coś niby wąż śliski i jadowity wślizguje mu się do duszy. Prawie mu się chciało zaśmiać, ale szczęki zaciskały się jak do płaczu. Nagle raz jeszcze przemógł się i natężył wolę.

– Posłuchaj, co ci powiem – rzekł głosem stanowczym i twardym. – Jeżeli zamienisz się ze mną zaraz na kożuchy i czapki, jeżeli zostaniesz tu, nie ruszając się aż do chwili, gdy wrócę, jeżeli nie zdradzisz mnie, oddam tobie, tylko tobie, mój złoty zegarek i wszystkie pieniądze, jakie mam przy sobie. Jeżeli zaś mnie zdradzisz, zwołasz ludzi i wydasz, to i zegarek, i pieniądze, i futro, wszystko ci zabiorą i wydrą: to przecież wiesz sam. Nie próbuj także wydać mnie, jak już będę odchodził, bo wtenczas ja sam powiem im o zegarku i pieniądzach i jeszcze na zakończenie przypłacisz to życiem. Zrozumiałeś?

Hawryłko spuścił oczy i powoli zaczął ściągać kożuch – zrozumiał znakomicie.

Teraz Nik ubrany w kożuch Hawryłki i jego czapę, z włosami rozwichrzonymi i umazaną błotem twarzą, ruszył w tłum. Na szczęście nie widział wokół znajomych chłopów – sami obcy, jacyś okropni, rozwydrzeni, z obłąkanym wyrazem oczu.

Błądzącym, złodziejskim krokiem łaził po domu i dusił w sercu wzbierający gniew. Wraz z innymi, takie same przybierając dzikie gęsta, dotarł po schodach do biblioteki. Tu kręciło się najmniej stosunkowo ludzi, a zniszczenie już było ostateczne.

Podłoga, zasypana szkłem, skrzypiała pod butami. Brązowe popiersia Mickiewicza, Goethego, Homera, których zniszczyć nie były w mocy drżące od szaleństwa ręce, pozrzucane z piedestałów patrzały z podłogi niewidzącymi, obojętnymi oczyma.

Dwóch chłopów wydzierało z potrzaskanych szaf w skórę oprawne książki i miotało je przez okna na płonące w dole ognisko.

Nik przyłączył się do nich, a obrał szafę, do której przyszedł po swój skarb.

Nie zwracano na niego uwagi, toteż nie kryjąc się zbytnio, wynalazł za książkami skrzynkę, wyjął z niej sztandar i ukrył go na piersiach.

I już potem nie był w stanie udawać. Nie mógł szarpać własnymi rękami tylekroć miłująco oglądanych kart, nie mógł już krzyczeć ani złorzeczyć. Odbiegła go wszelka siła, opuściła moc i rozwaga. Stał oparty czołem o zimny kant półki i czuł, jak łzy, piekące łzy po policzkach płyną. Łzy bólu i wstydu, słabości i krzywdy, i gniewu strasznego, który uzewnętrznić zakazywał instynkt życia.

„I jeszcze w dodatku przekupiłem go, przekupiłem” – natrętnie dominowała ta myśl, spływając łzami.

Ale kiedy tak stał, bezsilny z cierpienia, zobaczył w kącie, prawie u swoich stóp dziwny widok.

Siedział tam na podłodze chłopak mały, umazany i uważnie, z namaszczeniem przewracał jedną po drugiej karty ilustrowanej księgi. Nad każdą ryciną głęboko medytował, przyglądał jej się, przekrzywiając głowę i wysuwając na bok język. Czasem wodził palcem po konturach, jak gdyby pragnąc sprawdzić ich wypukłość i przewracał karty dalej, obojętny zupełnie na otaczający ruch, głuchy na wrzaski, odgrodzony od szalejących tłumów grubą, ilustrowaną księgą Nowego Testamentu.

Nik się otrząsnął, zawrócił i poszedł przed siebie. Już na nic nie patrzał. Ani na meble odzierane z obić, ani na ściany ordynarnymi rysunkami hańbione, ani na tysiączne drobiazgi, życia codziennego miłych towarzyszy, po których deptać oto musiał w swej bolesnej drodze.

Raz tylko się schylił, aby podnieść z podłogi i zabrać małą książeczkę w zamsz oprawną. Nie znał jej tytułu, nie spojrzał na kartki – podniósł ją z prochu i zabrał ze sobą na tułaczkę.

Przez cały dom przeszedł z głową podniesioną i srogim, wzgardliwym wejrzeniem. Nie krył się już przed nikim i wyszedł z domu, nie odwróciwszy się ani razu.

W głębokim cieniu murów wysypał na ręce Hawryłka umówioną zapłatę.

Ale kiedy już odchodził, wyczuł w kieszeni pod palcami okrągłą, twardą monetę. Zawrócił tedy i podał ją milczącemu chłopcu.

– Oto jeszcze jeden rubel – powiedział – zapomniałem o nim.

Rozdział XX. Ostatnie zwycięstwo

– Panno Mario, na miłość Boską, niech pani zdejmie choć jedną spódnicę, a nałoży pończochy – powiedziała matka.

Wtedy dopiero wszyscy spostrzegli, że panna Maria ma na sobie przynajmniej pięć spódnic, każdą innego koloru i długości, a za to nogi bose tkwią w pantoflach.

I wszyscy się roześmiali z całych sił, z ulgą i westchnieniem, wszyscy bladzi jeszcze od powrotu Nika, znękani niepokojem o niego, zgnębieni do ostatka krótką jego opowieścią.

Panna Maria położyła się ubrana, ale zdjęła pończochy – nie mogła spać inaczej – położyła sobie pończochy tuż pod ręką z mocnym postanowieniem włożenia ich natychmiast w razie alarmu. Zaledwie zasnęła, zbudzono ją gwałtownie. Pamiętała doskonale, że coś należy włożyć, ale co? Skoczyła do szafy i narzuciła spódnicę. Potem co prędzej ubierała w futro Anię, ale czuła, że coś w jej garderobie nie jest w zupełnym porządku, więc nałożyła jeszcze jedną spódnicę. Czynność tą powtarzała kilka razy, zawsze na wpół przytomnie. W taki to sposób znalazła się na leśniczówce tak oryginalnie przyodziana.

Komizm epizodu tego sprawił, że przecież można już było jakoś oddychać. Do tej chwili zdawało się, że wcale nie ma powietrza, że kamień stufuntowy legł na piersiach, że jakieś niewidzialne ręce ściskają gardło.

Panna Maria, nie bacząc na przesadną ilość swych spódnic, krzątała się po leśniczówce wraz z żoną gajowego i przygotowywała posłania. Bo przecież mimo wszystko trzeba było spać, aby wypocząć po ciężkich wrażeniach i nabrać sił do dalszego ich ciągu. Ale właściwie nikomu się spać nie chciało i jakoś wszyscy ociągali się wokoło kuchennego komina, nie dając się skusić białościom nastroszonych poduszek i pierzyn pachnących sosnową skrzynią.

– Trzeba iść spać – konstatowała matka i nie ruszała się ze swego stołka przed ogniem, gdzie siedziała, trzymając Anię na kolanach.

– A jeśli oni aż tutaj po nas przyjdą? – zapytała Ania głosem nienaturalnie spokojnym.

Ojciec położył rękę na jej głowie i powiedział, że kolejno wszyscy będą czuwać na drodze.

– Możesz spać spokojnie – dokończył.

– Właśnie, że nie chce mi się spać – zaprotestowała – ale najlepiej by było, żebyśmy sobie zaraz pojechali gdzieś indziej. Do Warszawy – zdecydowała z przekonaniem. Warszawa była dla niej zawsze symbolem spokoju i porządku, ładu i bezpieczeństwa.

– I zostawiłabyś Niżpol na pastwę? – zapytał wrogo Tom.

– Przecież on już jest na pastwie – łzawo odparła Ania.

– Anno Mario, istoto, z którą mam zaszczyt być w bliskim pokrewieństwie – powiedział Nik, który siedział na komodzie, między papierowym bukietem i blaszanym pudełkiem i zajmował się wybijaniem piętami marsza na szufladzie – Anno Mario, czy nie uważasz, iż po męczącym polowaniu na pumy, jaguary i bizony należy nam się wypoczynek w cieniu białych namiotów?

Ania się uśmiechnęła i zlizała łzę z kąta wargi.

– Idź spać, kobieto bezsilna i trwożliwa, wraz ze swoją siostrą Martą, która nie bacząc na tragizm chwili i przyzwoitość, zjada oto odgrzewane pierogi z kapustą, które ustawiła na stole przyjazna i życzliwa ręka cnotliwej Małaszki, żyjącej w wierze ojców swoich!

– Głupi jesteś – powiedziała Ania i zsunąwszy się z kolan matki, podeszła do stołu, gdzie Marta w istocie pojadała pierogi z kapustą, wzdychając ciężko.

A Nik zamknął oczy i chwiał się dalej na komodzie, uderzając lekko piętami w ściankę.

Zasypiając w niskich i dusznych izbach leśniczówki, zbyt ciasnej dla tylu osób, nikt z wygnańców dworu nie przypuszczał, że cztery długie miesiące wypadnie tu pozostać, a odejść stąd – na tułaczkę.

Dopiero w końcu marca następnego roku zdecydowali rodzice, że nie ma na co dłużej czekać. Że już wszystko skończone – wrócić nie będzie można do domu.

Cały kraj był w rękach bolszewików. Cały kraj płonął, krwią się zlewał, ginął z nędzy, chorób i rozpętanej złości.

A za Zbruczem, za Bugiem już się święciła Polska. Już tajne doszły o niej wieści. Że już nie ma w Ojczyźnie wroga, a wolność wykwitła z krwią oblanej ziemi. Więc po cóż było tutaj cierpieć z dala od Niej? Na co jeszcze czekać, czego się spodziewać? Czyż nie na tę wolność kraju miłego czekało się tyle lat, przez tyle pokoleń! Cóż znaczyć mogła krzywda spopielałego domostwa wobec tego Słowa, które stało się Ciałem?

Ucichał więc w rozdartych sercach ból, a wszystkie marzenia, nadzieje, pragnienia biegły do granic Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Wyjeżdżano przed świtem, po nocy – wozami, bo śnieg już był stajał. Chodziło o to, aby nocą minąć wsie znajome, gdzie pierwszy lepszy chłop mógł poznać i wydać w ręce władz bolszewickich mieszkańców niżpolskiego dworu.

Bo o tym, aby można było wyjechać pod własnym nazwiskiem, otwarcie i jawnie, uwożąc z sobą te smutne resztki ruchomego mienia, mowy być nie mogło. Od dawna już władze bolszewickie poszukiwały państwa Charlęskich za „niesprzyjanie nowemu ustrojowi i potajemną ucieczkę ze wsi Niżpol” i tylko życzliwej obojętności chłopów udających, że nie znają miejsca ich pobytu, i wierności służby należało przypisać, że pozostawiono ich w spokoju na leśniczówce.

Papiery opiewające, że Franciszek Kozioł z żoną, siostrą i dziećmi, włościanin ze wsi Chmielnik powiatu Hrubieszowskiego, dostaje pozwolenie na powrót do Polski – wyrobił państwu Charlęskim syn Łukasza, kształcony przez nich w Kijowie przez lat wiele.

Młodzian ten, przejęty do głębi duszy hasłami nowego rządu, odgrywał właśnie w Żytomierzu w komisariacie bolszewickim wybitną rolę.

Wręczając owe papiery, „towariszcz” wygłosił piękną mowę w duchu przewrotowym, mającą na celu przekonanie pana Charlęskiego, że wszystko właśnie dzieje się jak najlepiej. Na co poradzono mu niedwuznacznie, by szedł sobie do diabla, razem ze swoją frazeologią.

Największe niebezpieczeństwo stanowiło to, że różne tajemne toboły wozów kryły w sobie sprzęt różnorodny, a bardzo rewelacyjny. Jako to: papiery rodzinne, mapy majątków, gobeliny, obrazy, srebro i dywany. Wprawdzie można się było wykłamać ograbieniem jakiegoś dworu – ale lepiej przecież było uniknąć wszelkich indagacji i nie dać odebrać sobie z takim trudem ocalonych resztek mienia.

Jechano tedy stronami odludnymi, drogą, którą wskazywał opłacony przewodnik, nieraz już przemycający tędy na Polską stronę niechętnych spotkaniom z przedstawicielami władzy.

Wozy zresztą miały wygląd opłakany i nędzny. Obłocone aż po drelichowe, łatane budy – uprząż sznurkami powiązana. Najdroższe, przyjacielskie konie, od tygodni nieczyszczone, wychudłe i osmutniałe, ciągnęły te wehikuły bez fantazji i zapału, od dawna już zapomniawszy o swym szlachetnym pochodzeniu.

Gromada zaniedbanych, otulonych w kożuchy i chusty osób jadących w owych wozach wyglądała raczej na obóz cygański czy bandycką szajkę niż na uczciwe towarzystwo.

Ostatni popas, po czterech tygodniach jazdy, wypadł w lesie głębokim, którym już aż do samej granicy jechać miano.

Żydek przewodnik, który przez całą drogę zachowywał się nerwowo i chorobliwie, tutaj uspokoił się znacznie.

– Ny! tutaj to ja już w domu – zapewniał z głębokim zadowoleniem. – Tutaj to jeszcze dwadżeszcza wiorsty i już polska strona. Tam już jest wojsko i urząd. Tam już człowik nie potrzebuje sze bacz. On może sobie siędnąć i czaj32 pić, i nie myszlecz o żadne niebezpieczeństwo!

– Tak, ale jak się to uda przejechać tę granicę?

– O to niech już wielmożne panie głowa nie boli! Od tego jest Żydek, Aron, on przyprowadzi w takie miejsce, gdzie nie ma ani patrol, ani straż. Gdzie jest sam Pan Bóg i las – i śmiał się ogromnie zadowolony, już pewny rychłego wypoczynku i wysokiej zapłaty.

Pomiędzy wozami rozłożono ognisko i panna Maria z Martą zabrały się do przygotowania ostatniego w tej drodze obiadu. Miały już w tym kierunku ogromną wprawę i wiedziały, jak przyrządzić jaglaną kaszę tak, aby nie była wręcz paskudna, i jak odświeżać chleb zeschnięty niejednokrotnie na kamień.

Całe jedzenie w ciągu tej długiej drogi ograniczało się do kasz na wodzie, kawy czarnej z odrobiną cukru i chleba z trudem i za ogromną cenę zdobywanego przez Arona u jakichś tajemniczych, a nigdy przez podróżników gołym okiem niedojrzanych kmiotków. Jedyną osłodę tego żałośliwego jadła stanowiły suszone śliwki, których woreczek udało się pannie Marii ukryć przed okiem ojca na dnie wozu.

Podczas gdy panna Maria z Martą narządzały „jadła i napoje”, reszta towarzystwa myła się. Na pozór czynność ta wydaje się naturalna i zgoła prosta – spróbujcie jednak myć się pod gołym niebem, przy kilku stopniach mrozu, w zamarzniętej prawie wodzie, a powiecie mi, jak to smakuje.

Chodziło o to, aby się nie przeziębić (pod żadnym pozorem – to było najsurowiej wzbronione), a jednak oczyścić cokolwiek z brudu i to nie tylko twarz i ręce.

Toteż na ten temat krążyły już liczne poematy, z których nie najgorszy zaczynał się słowami:

 
Kiedy Anię myją wodą
nosek jej się styka z brodą.
 

– Za dziesięć godzin, może jutro rano położysz się, Aniu, do łóżka prawdziwego. Z pościelą i poduszką; i umyjesz się w ciepłej wodzie – powiedziała matka ze łzami w oczach, wycierając wychudłe ciałko grubym ręcznikiem aż do czerwoności.

A Ania gryzła wargi i wysoko podnosiła głowę, aby się nie stoczyła po policzku zdradziecka łza.

Ale nie było już nawet czasu się roztkliwiać, bo Marta, stojąc na drabinie wozu, śpiewała donośnie:

 
Panna Maria nas zaprasza,
bo stygnie jaglana kasza,
Ale niech się nikt nie pyta
czy ta kasza znakomita?
Bo ta kasza, ach ta kasza!
nawet Huka już odstrasza.
 

Tak każda potrawa miała już swoją pieśń i śpiewając ją, Marta zwoływała wszystkich do ogniska.

Zaczem zgromadzono się wokoło – razem – po raz już ostatni. Z tego bowiem miejsca rozjechać się miano w przeciwne strony. Państwo Charlęscy z dziećmi, panną Marią i Aronem ku granicy polskiej, a Gabro i Wincenty z powrotem do Niżpola. Do swych domów i rodzin, których opuszczać nie chcieli i nie mieli potrzeby.

– Dziś jest na obiad rzecz przedziwnie smaczna i zupełnie nowa – powiedział Nik, siadając na przewróconym wiaderku. – Mianowicie manna niebieska, którą otrzymaliśmy dziś rano poleconą przesyłką prosto ze stacji pocztowej „Raj utracony”. Niech was nie zniechęca jej wygląd, tak niebywale do kaszy jaglanej podobny! – zakończył z przekonaniem, sięgając po swoją porcję żółtej potrawy.

– Ny, ja co powiem panu Gabrowi, co ten panicz Nik, to un jest prosto złoto – zwierzył się Aron, nagle rozczulony. – Un jest brylant, jemu nikt nie da rady, ani bida, ani mróz, ani głód, un będzie zawsze wesół, un… – nagle umilkł, a oczy wyszły mu na wierzch.

W odległości kilkunastu kroków spomiędzy drzew wyłoniły się nagle cztery brodate postacie w szarych, obdartych szynelach, z karabinami przerzuconymi przez plecy.

Siedzący przy ognisku nie widzieli ich jeszcze, widział ich tylko on, Aron, Żydek zsiniały z przerażenia.

I zobaczył ich także Olek, który wstał, aby wyjąć z wozu śliwki, a zobaczywszy, struchlał. Opanował się jednak błyskawicznie i nachyliwszy w środek koła siedzących, powiedział cicho, możliwie najspokojniej:

– Idzie tu kilku… ludzi. Trzeba zachować spokój. Czy papo ma rewolwer w kieszeni? Niku, czy ty masz?

– Mam – odpowiedzieli jednocześnie ojciec i Nik.

Nikt się nie poruszył przy ognisku. Matka tylko instynktownie wzięła za rękę Anię, która siedziała cichutko, nagle pobladła, z oczyma nienaturalnie otwartymi, jak mały struchlały ptaszek na widok błyszczących oczu kota.

Krokiem ciężkim i powolnym zbliżali się bolszewicy, z wolna zdejmując karabiny z ramion.

Oczy ich biegały po wozach i ludziach, szperały między tobołami, właziły do kieszeni i mózgów, przebierały kolejno ludzi i zwierzęta. Huk, srebrnoszary dog Nika, podniósł się na przednich łapach i cicho zaczął warczeć.

Jak cięcia szabli padały spojrzenia, jak kule – wrogie błyski oczu.

– Wy zacziem zdieś33? – zapytał wreszcie jeden z przybyłych.

– A jedziemy do Polski, do domu – odpowiedział obojętnie ojciec, pojadając kaszy z garnka.

– A pozwolenie u was jest? – padło pytanie.

– Pewnie, że jest – rzekł ojciec i nie spiesząc się, sięgnął do kurtki.

Długo przeglądał dowódca oddziałku wręczone sobie papiery. Sylabizował je litera po literze, oczami wodząc po siedzących wokół ogniska. Wreszcie złożył arkusz i powiedział przewlekle.

– Tu jest napisano: Franciszek Kozioł z żoną, siostrą i pięciorgiem dzieci, a tu jest jeszcze dwóch ludzi i Żyd. To oni co za jedni i jakim prawem?

– Oni nie jadą do Polski, tylko odwożą nas do granicy i wrócą.

– Tak oni wrócą z nami – powiedział twardo.

– A dobrze – zgodził się pozornie ojciec. – No, jedzcie dzieci kaszę, bo będzie zimna.

Bolszewik podszedł do ogniska i wyciągnął ponad nim ręce. Stali wszyscy czterej, jakby nie wiedząc, co robić i łakome oczy wpili w dymiący garnek kaszy z wyrazem tak okrutnego głodu na zmęczonych, dzikich twarzach, że Marta poczuła nagle, iż jej się serce ściska.

– Mamo – powiedziała zdławionym głosem i oczami wskazała ich matce.

Pani Charlęska zawahała się jedną sekundę – zaraz jednak powiedziała szorstko:

– Jak chcecie jeść, to macie, zimno na dworze.

Przywódca spojrzał na nią nienawistnie, ale już zza jego pleców wysunęła się szeroka twarz jednego z żołnierzy, który rzekł dobrodusznie:

– Jak jeść, to jeść – i wziąwszy garnek w zgrabiałe, czarne ręce, zasiadł z nim na ziemi.

Jedli wszyscy czterej z jednego garnka, łakomie, jeden przez drugiego.

Gdy skończyli, zażądali jeszcze. Matka wyjęła woreczek z kaszą i powiedziała.

– To wszystko, co mamy do jedzenia. Jak zabierzecie, to dzieci będą głodne.

– Na ranek będziecie w Polszy to i naźrecie się do syta – powiedział z grubym śmiechem jeden z żołnierzy.

– Durak! – wrzasnął mu nad głową ten, który zdawał się przewodzić. – To ty myślisz, że w Polszy jest co źreć! Zdychają tam z głodu gorzej od nas.

– To jest nieprawda – powiedział dobitnie Nik, ale natychmiast umilkł, powstrzymany spojrzeniem ojca.

Tymczasem jeden z żołnierzy już nabrał do garnka wody, zasypał kaszą i na ogniu postawił, wszyscy czterej zasiedli koło ogniska, odsuwając dzieci. Pod wpływem ciepła i jadła, przywódca bolszewicki złagodniał, a nawet całkiem zmiękł.

– Ot i jedziecie sobie do „otczyzny” – mówił – pewnie, pewnie! Każdemu miły własny kraj. – Na chwilę widocznie przypomniał sobie zasady komunizmu, bo poprawił się niepewnie. – Kraj rodzony to wszędzie jeden, czy rodzony czy nie – ale już potem znów się roztkliwił, z tą niepojętą łatwością, z jaką Rosjanie przechodzą od nienawiści, graniczącej z mordem, do miłości najszczytniejszej, a całkowicie biernej.

I mówił już dalej, mówił bez przerwy, pięknie i potoczyście, łzawo, a przekonywająco.

Przez ten czas matka z panną Marią i Martą nieznacznie pakowały wyjęte na popas rzeczy i przygotowywały się do drogi.

Do Ani, siedzącej na uboczu, podszedł jeden z żołnierzy i patrzał z góry na jej jasną, kędzierzawą główkę i bladą twarzyczkę. Tom niby od niechcenia podszedł do siostry i stanął tuż za nią.

– A tobie jak na imię? – zapytał żołnierz.

– Ania – odpowiedziała zmęczonym głosem.

– A tobie już będzie osiem lat? – zagadnął znowu.

– Dziewięć i sześć miesięcy.

– A ty czego za nią stanął? Myślał, że ja ją zjem, co? – zapytał ze śmiechem Toma.

– Nic nie można przewidzieć – powiedział ponuro chłopiec.

– Ot, gieroj34! – zaśmiał się żołnierz tak serdecznie, że aż mu karabin zadzwonił na plecach.

– Małoście to dzieci nazabijali? – powiedział rozzłoszczony Tom przez zęby.

Żołnierz nagle spoważniał.

– Pewnie, pewnie – rzekł chmurno.

Zamyślił się na chwilę, potem zapytał znowu.

– A długo już tak jedziecie?

– Och, długo! – wyrwało się Ani westchnienie z dna serca.

– To ty pewnie sowsiem35 już ustała! – rzekł miękko.

Ania podniosła na niego czarne, uważne oczy.

– Ja nie zawsze stoję, zwykle jadę na wozie – odrzekła niepewnie.

– Ustała to znaczy zmęczona – objaśnił Tom.

– Ach tak! – rzekła grzecznie Ania.

Tymczasem żołnierz patrzał z niepokojem na siedzących wokół ognia towarzyszy i jakby się nad czymś namyślał.

Nagle rzekł do Toma:

– Ty idź do swego batki36 i powiedz mu po cichu, żeby się miał na baczności. Rozumiesz? Żeby uważał. I że jak macie jechać, to jedźcie już do czorta, bo tu mogą jeszcze nadejść inni i nie wiadomo, co będzie.

Tom chwilę patrzał mu w oczy. Zrozumiał, że rada jest szczera. Ruszył więc krokiem niedbałym, zatrzymując się tu i ówdzie, aż doszedłszy do ojca, powtórzył mu nieznacznie polecenie.

Po czym wrócił do Ani.

Obserwował teraz ojca. Widział, jak włożył rękę do kieszeni i chwilę ostrożnie nią tam poruszał, potem podchodził kolejno do Gabra, Wincentego i Arona, do synów i żony. Wszystkim coś z cicha mówił. I wszyscy na skutek tych tajemnych słów, powoli i nieznacznie zbierali się do drogi.

W końcu Gabro zaczął zaprzęgać konie.

Żołnierze spoglądali na to obojętnie niby, Tom jednak chwytał czasem ich spojrzenia ukośne i chciwe, z lekka drwiące.

Gdy już wozy przygotowano do drogi i matka z panną Marią i dziećmi zaczęła wsiadać, ojciec rzekł do żołnierzy:

– No, a teraz to już nam czas w drogę.

– Jak czas to czas – powiedział dowódca bolszewickiego oddziału, dźwigając się z miejsca. – Tylko że pojedziecie nie tędy, a zwykłą drogą, szosą i nas podwieziecie.

– Nie możemy podwieźć, bo aż nadto ciężko koniom – rzekł ojciec.

– Otóż to, nadto ciężko – zaśmiał się żołnierz. – Jakoś bardzo ciężkie te wasze wozy, Franciszek Kozioł.

– A bo i pewnie – rzekł ojciec – mało to lat musieliśmy siedzieć w Rosji, to i nazbierało się gratów.

– No, jak w Rosji się nazbierało, to i w Rosji zostaną – powiedział żołnierz twardo, a i wy najpierw pojedziecie do czerezwyczajki37. Niech no się tam rozpatrzą w waszych papierach, bo ja to i nie bardzo wiem, dobre one, ili38 nie.

– Nigdzie nie pojedziemy, jak tylko do granicy Polski – powiedział stanowczo ojciec. – A wy nas nie zaczepiajcie, bo będzie bieda.

– Będzie, ale wam – krzyknął żołnierz i sięgnął do karabina.

Nie zdołał go jednak uchwycić. – Gabro błyskawicznym ruchem dopadł go z tyłu i wydarł broń. W tej samej chwili ojciec, Wincenty, Olek i Nik rozbrajali pozostałych towarzyszy, trzymając ich pod lufami rewolwerów.

32.czaj (z ros.) – herbata. [przypis edytorski]
33.Wy zacziem zdieś (ros.) – co wy tu robicie. [przypis edytorski]
34.gieroj (ros.) – bohater; tu: zuch. [przypis edytorski]
35.sowsiem (ros.) – zupełnie, całkiem. [przypis edytorski]
36.batka (ros.) – ojciec. [przypis edytorski]
37.czerezwyczajka (z ros.) – policja polityczna w Związku Radzieckim. [przypis edytorski]
38.ili (ros.) – czy. [przypis edytorski]