I
Zagrano w trąby i naród ciekawie
Na zamek słucki ciśnie się jak woda —
Oto zasiada na sędziowskiéj ławie,
Dziedzic na Słucku, książę wojewoda,
I wedle mocy swoich przywilei,
Zbrojny prawami i łaski, i miecza,
Kmieci i szlachtę sądząc po kolei,
Gromi, uwalnia, karze, zabezpiecza.
Książę daleko od natłoku gości,
Siedzi za stołem, oddzielony kratą,
Tam krzyż i statut oprawny bogato,
Opodal pisarz i pan podstarości —
A w izbie gwarno. —
Wtem wpośród hałasu,
Pomimo ciżby i oporu warty,
Wszedł jakiś starzec, znędzniały, odarty,
Z kijem sękatym – jak rozbojnik z lasu.
Strach było patrzeć – pod wielkiemi brwiami
Oczy się dziko iskrzyły dziadowi,
Włosy jak mléko, splątane kudłami,
Rysy kościste, ramiona garbate,
Starzec jak błędny wcisnął się za kratę,
Padł… ciężko dycha… ale nic nie mówi.
Książę się cofnął… Pisarz się przestrasza…
Krzyknął i rozsiał strach w całéj drużynie —
Pan podstarości jął się do pałasza,
I szepce jakiś pacierz po łacinie:
A starzec leży skulony na ziemi,
Głucho cóś jęczy i szepce grobowo,
Dycha – jak gdyby pierśmi chrzypiącemi,
Chciał nabrać siły, by wyrzec choć słowo,
Odetchnął wreście – spoczął bez przeszkody,
Nabiéra głosu, sili się widocznie,
Pełznie do kolan księcia wojewody,
I płacząc tak mówić pocznie:
II
«Nie bój się! Jaśnie Oświecone Książę,
Ja z twojej wioski, ja tu z niedaleka,
Ja zbójca jestem, ja zabiłem człeka,
Znam, że mą głowę miecz katowski czeka,
Niech się przynajmniej sumienie rozwiąże!!
O, bo to ciężko… tak ciężko… nie wiecie —
Nosić na rękach krew darem rozlaną,
O! tak to dręczy, tak pali, tak gniecie,
Jak gdyby w piersi żaru nasypano —
Zdaje się dawno – przed trzydziestu laty,
Ale sumienia, – nie przedawnić marnie, —
Zdejmijcie tylko z méj duszy męczarnię,
A głowę sobie oddajcie na katy,
Może toporem odbita od szyje,
Przestanie płonąć od gorących myśli,
Może krew moja krew niewinną zmyje;
Każcie mię skować, uwięzić najściślej,
Tylko z sumienia rozwiążcie mi pęta —
Bo jak to ciężko, nie daj Panie Boże!» —
«Któż ty snadź jesteś?» —
«Zwali mię Chodyką,
Rodem z Polesia – w mojej wiosce może
Który ze starych dotąd mię pamięta;
Choć to już dawno na bezludnym borze,
Żyję jak źwierzę ze źwierzyną dziką,
Lecz długo żyje pamiątka zbrodniarzy!!
Może dawniejsze wspominając lata,
Któryś mój sąsiad i dziś jeszcze gwarzy,
O tym Chodyce, co zgładził ze świata
Niewinną duszę!…»
– «Kiedy? jak to było?
Gadaj mi starcze!» —
«Oj, ty jasny książę!
Niemiło przeszłość wspominać, niemiło,
Kiedy się zbrodnia do wspomnień uwiąże.
Odkąd poszedłem na bezludną puszczę,
Nie wyjawiłem méj zbrodni przed nikim;
Lecz dziś jak w cerkwi, jak przed spowiednikiem,
Wszystko spod serca, a wszystko wyłuszczę;
Chciejcie posłuchać, co wyznam otwarcie,
A potem zróbcie, co trzeba, sędziowie,
Dekret śmiertelny napiszcie na karcie,
I dajcie spełnić na zbrodniczéj głowie». —
III
«Ja byłem osocznikiem, miałem chatę w lesie —
Chatka nad Żyd Jeziorem, stara i pochyła…
Boże mój! jak to chatkę obaczyć mi chce się,
Czy jeszcze dotąd stoi, czy może już zgniła,
Czy kto inny w niéj mieszka – ja grzeszny zabójca!
Nie śmiém do niéj się zbliżyć, bo ktokolwiek zoczy.
Tam miałem młodą żonę i starego ojca,
Bóg ich wie, kto im piasku nasypał na oczy!?
Gdzie na mogiłach leżą – pewno już ich nié ma!
Lat trzydzieści… dla życia starca i kobiéty!?
Ot, zdaje się, jak żywo widzę przed oczyma
To jezioro, te mszary, ten las nieprzebyty —
Gdzie niegdyś jasnych panów na obławę wiedziem,
Gdzie ludzie i źwierzęta znali mię po głosie,
Gdzie się nie raz zdarzało borukać z niedźwiedziem,
Wbijać na sztych odyńce lub wytrapiać łosie —
Byłem silny jak niedźwiedź, a prędki jak dziecko,
A ochoczy do łowów! – ani dnia, ni nocy.
Ej, drogoż przypłaciłem ochotę łowiecką!
Czemuż mi nie dał Pan Bóg przeleżeć w niemocy
Raczéj, niż iść na łowy!?…»
IV
«Raz, było to w zimie —
Pan łowczy mię przywołał, swoim obyczajem,
(A był to człowiek drobny, lecz ramię olbrzymie,
Dobrze władał oszczepem, a lepiéj nahajem).
Otoż woła i mówi: »Niech cię Pan Bóg strzeże,
Abyś miał niesprawnością popsuć polowanie —
Dajem tutaj obławę wielkiemu Sapieże,
Jest to hetman litewski – nie żarty mospanie!
Czy masz w twoim obchodzie cóś z bujniejszych zwierzy?« —
– »Są panie dwa kudłacze, przepyszne niedźwiadki« —
»Otoż na przyszłą środę spraw się jak należy
Wziąć obławę, osoczyć, urządzić połatki,
Bo pan hetman przybędzie, – staraj się a żwawo,
Aby mu się źwierzyna pod strzał nawinęła;
Ja przybędę mospanie kierować obławą,
A tymczasem ty będziesz naczelnikiem dzieła.
Masz tymfa na gorzałkę – i spraw mi się gracko!
Bo inaczej, Chodyko, ty znasz moją rękę!
Ja nie umiem żartować z plecionką kozacką,
Dwieście! choćby sam szatan brał cię na porękę.
Marsz! i spraw się!« (Pan łowczy sam nie bywał w lesie,
Bo miał młodą małżonkę i bał się niedźwiedzi).
Wyszedłem – mając tymfa, ej, pohulać chce się!
Ot powiem szczérą prawdę jakby na spowiedzi:
Trzy dni piłem gorzałkę – przyszedł dzień wskazany,
At, myślę, wszak zwierzyna jakoś się osoczy,
Ale niedźwiedź zrozumiał, że osocznik pijany,
Szedł cichaczem z ostępu, uciekł w żywe oczy. —
Ja milczę – aż we środę – mój Boże jedyny!
Zebrała się obława, zjechały się pany,
I pan hetman litewski, ze swojemi syny;
Strojno, dworno, hałaśnie. Mój domek drewniany
Przemienił się na pałac – oświecono wrota.
Jaki dwór! jaka służba zebrała się wcześnie!
Jaka psiarnia doborna! – co srébra, co złota!
To w bajce nie wygadać, ani przyśnić we śnie.
Ruszyli do ostępu – ja wiem, co się święci —
Ale nie zdradzam siebie mężnemi oczyma,
Obława strzela, huka, trąbi bez pamięci,
Pany ziębną w połatkach, a niedźwiedzia nié ma.
Ot i słonko już zaszło – już się zmierzchać bierze,
Hetman się zniecierpliwił, jakby Bóg wié o co,
Złajał pana łowczego, a zjadłszy wieczerzę,
Kazał zwinąć swój obóz i ruszył przed nocą.
Tutaj dopiéro łowczy, korzystając z pory,
Rozkazał mię pochwycić, przywiązać do drzewa, —
Bito mię harapami, żelaznemi swory. —
Próżno człowiek krwią spłynął, daremnie omdléwa,
Daremnie stary ojciec po ziemi się tarza,
Daremnie żona płacze… ach ten jęk przewlekły
Ponure, leśne echo słyszy i powtarza,