Read the book: «Kim», page 6

Font:

Nie ma w świecie rzeczy, której by tak starali się zaprzeczyć drobni radżowie górscy, jak tej właśnie obmowie; atoli tak się składa, że jedynie te zarzuty znajdują posłuch u ludzi, gdy na rynku poczną rozprawiać o tajemniczym handlu niewolnikami w Indiach. Stara jejmość dobitnym i pogardliwym sykiem oznajmiła Kimowi aż nadto wyraźnie, jakiego pokroju i w jakiej mierze był kłamcą. Gdyby był pisnął jej coś podobnego, gdy była panną, byłby tego samego wieczora zmiażdżony przez słonia. To święta prawda!

– Ojej! Rety! Jestem tylko pomiotłem żebraczym, jak się wyraziła Źrenica piękności! – zajęczał Kim z przesadnym strachem.

– Źrenica piękności! Widzicie go! Kimże ja jestem, że obsypujesz mnie żebrackimi pochlebstwami? – Mimo to śmiała się z dawno niesłyszanego słowa. – Czterdzieści lat temu można było to powiedzieć i nie bez słuszności… ba, nawet przed trzydziestu laty. Ale oto skutki tego włóczenia się tam i z powrotem po całych Indiach. Wdowa po królu musi się ocierać o wszelkie szumowiny tego kraju i narażać się na drwiny żebraków!

– Wielka królowo – rzekł Kim pośpiesznie, gdyż słyszał, jak trzęsła się z oburzenia – ja sam jestem choćby i tym, czym mnie nazywa Wasza Królewska Mość, niemniej jednak mój mistrz jest człowiekiem świętym. On jeszcze nie słyszał rozkazu Wielkiej Królowej, ażeby…

– Rozkazu? Ja miałabym rozkazywać człowiekowi świętemu… nauczycielowi prawa… ażeby przyszedł i rozmawiał z kobietą?… Nigdy!

– Wybacz mej głupocie. Myślałem, że był to rozkaz…

– Nie… to była prośba… Czyż to nie wyjaśnia wszystkiego?

Srebrny pieniądz zadzwonił o krawędź wozu. Kim podniósł go i złożył głęboki salaam (pokłon wschodni). Stara jejmość poznała, że należało go sobie zjednać, jako tego, co był wzrokiem i słuchem lamy.

– Jestem tylko sługą świętego. Gdy on już się posili, może przyjdzie.

– O ty łajdaku i bezczelny francie! – Palec ozdobiony klejnotami pogroził karcąco w jego stronę; ale chłopak dosłyszał chichot starej damy.

– No, o cóż chodzi? – ozwał się, przechodząc w ton najbardziej uprzejmy i poufały, któremu, jak wiedział, mało kto mógł się oprzeć. – Czy… czy w rodzinie nie potrzeba syna… Mów śmiało, bo my kapłani… – Ostatnie zdanie było dosłownie ściągnięte z ust fakirów koło bramy taksalskiej.

– My kapłani! Jeszcześ nie dorósł do tego, żeby… – przerwała dowcip nowym wybuchem śmiechu. – Wierz mi, o kapłanie, że my, kobiety, niekiedy myślimy o czym innym niż o synach. Zresztą, moja córka już wydała na świat męskiego potomka.

– Dwie strzały w sajdaku lepsze od jednej, a trzy jeszcze lepsze! – Kim przytoczył to przysłowie, kaszląc znacząco i patrząc dyskretnie w ziemię.

– Juści, prawda!… prawda! Ale może i do tego dojdzie. Pewno, że ci bramini z nizin są zgoła psa warci. Posyłałam im dary i pieniądze i znów dary, a oni prorokowali…

– Ach! Prorokowali!… – wycedził Kim z nieopisaną wzgardą; nie uczyniłby tego lepiej zawodowy wróżbita.

– I modły moje nie były wysłuchane, póki sobie nie przypomniałam o swoich bóstwach. Wybrałam dobrą godzinę i… może twój święty słyszał o przełożonym klasztoru w Lung-Cho? Do niego to zwróciłam się w tej sprawie i oto w oznaczonym czasie wszystko stało się, jakem sobie życzyła. Bramin w domu ojca mego zięcia mówił odtąd, że stało się to dzięki jego modlitwom… ale to mała pomyłka, którą mu wyjaśnię, skoro dojdziemy do kresu podróży… A potem udam się do Buddh Gaya, by odbyć shraddha za ojca mych dzieci.

– I my tam idziemy.

– W dwójnasób dobra wróżba – szczebiotała stara jejmość. – Co najmniej drugi syn!

– O Przyjacielu całego świata! – To lama się obudził i dobrodusznie niby dziecko, czując się nieswojo w obcym łóżku, zawołał na Kima.

– Idę już, idę, o święty! – rzekł chłopak i prysnął w stronę ogniska, gdzie zastał lamę, otoczonego już półmiskami z jadłem; górale okazywali mu wprost uwielbienie, natomiast południowcy spoglądali nań kwaśno.

– Wynocha! Usuńcie się! – krzyczał Kim. – Czyż mamy jeść na widoku wszystkich jak psy?

W milczeniu spożyli wieczerzę, nieco odwróciwszy się od siebie, a Kim uwieńczył ją papierosem krajowego i wyrobu.

– Czyż nie mówiłem po sto razy, że południe to dobry kraj? Oto tu przebywa cnotliwa i szlachetnie urodzona wdowa radży górskiego, udając się, jak mówi, w pielgrzymkę do Buddh Gaya. Ona to przysyła nam te potrawy, a kiedy sobie dobrze wypoczniesz, chciałaby z tobą porozmawiać.

– Czy i to jest twoim dziełem? – zapytał lama, grzebiąc głęboko w tabakierze.

– A któż jak nie ja, czuwał nad tobą od początku cudownej podróży? – Kim aż przewrócił oczyma, wypuszczając nosem cuchnący dym i rozwalając się na zapylonej ziemi. – Czyż omieszkałem71 starać się o twe wygody, święty?

– Błogosławię cię za to – lama pochylił z namaszczeniem głowę. – Znałem wielu ludzi w ciągu mego żywota, a uczniów też niemało. Ale do żadnego z ludzi (o ile ciebie zrodziła kobieta) serce me nie przywiązało się tak, jak do ciebie… jesteś pomysłowy, rozgarnięty i gracki, choć jest w tobie i coś z diablika.

– Ja też nigdy nie widziałem takiego kapłana jak ty! – Kim przyglądał się uważnie każdej kolejno zmarszczce na tej żółtej, dobrotliwej twarzy. – Jeszcze nie ma trzech dni, jak razem wędrujemy, a zdaje się, jakby to już sto lat zbiegło.

– Może w życiu poprzednim dane mi było wyświadczyć ci jakąś przysługę. Może – (uśmiechnął się) – uwolniłem cię z samołówki albo też schwytawszy cię na haczyk, wówczas kiedym jeszcze nie był oświecony, wrzuciłem cię z powrotem do rzeki.

– Być może – rzekł Kim spokojnie. O tego rodzaju teoriach słychiwał72 niejednokrotnie z ust ludzi, których Anglicy nie uważaliby za urojeńców. – A teraz, co się tyczy tej kobiety w kibitce bawolej, ja sądzę, że ona pragnie drugiego syna dla swej córki.

– To nie ma związku z Drogą! – westchnął lama. – Ale, bądź co bądź, ona pochodzi z gór… Ach, góry!… i śnieg na górach!…

Powstał i majestatycznie podszedł ku kibitce. Kim oddałby wiele za to, by mógł również pójść i posłuchać, ale lama nie poprosił go z sobą, a nieliczne słowa, jakie chłopak zdołał uchwycić, były wypowiedziane w niezrozumiałym języku – albowiem rozmawiali jakąś gminną gwarą góralską. Kobieta, jak się zdaje, zadawała pytania, nad którymi lama zastanawiał się długo, zanim odpowiedział. Od czasu do czasu doleciało jakieś pęk-brzdęk rytmicznych wersetów chińskich. Osobliwy to był widok, który Kim obserwował przez przymrużone powieki. Lama, nadzwyczaj sztywny i wyprostowany – tak iż głębokie fałdy jego żółtej odzieży rysowały się czarnymi kresami w blasku ognisk parao, zupełnie jak sękaty pień drzewa przekreślają cienie padające od słońca w zenicie – przemawiał do brokatowego i lakierowanego ruth, które w tymże niepewnym oświetleniu połyskiwało niby różnobarwny klejnot. Desenie na złotem wyszywanych kotarach to biegły w górę, to w dół, zlewając się z sobą i przekształcając, w miarę jak ich zagięcia łopotały lub drżały na wietrze; gdy zaś rozmowa stawała się poważniejsza, ubrylancony palec rozsiewał drobne iskierki pomiędzy haftami. Za wozem wznosił się zwał niewyraźnej pomroki, nakrapiany maluchnymi ognikami i ożywiony na wpół uchwytnymi postaciami, twarzami, cieniami. Odgłosy przedwieczerza stłumiły się w jednolity, kołyszący szmer, którego najniższą nutą było ustawiczne trykanie się byczków na zdeptanej ściółce, a najwyższym tonem brzęczenie sitary jakiejś tanecznicy bengalskiej. Mężczyźni, podjadłszy sobie, przeważnie zaciągali się głęboko dymem z bulgoczących i charkotliwych hookak, które podczas pełnego wdechu rechotały jak żaby-kumki.

Na koniec lama powrócił. Za nim szedł góral, niosąc watowaną kołdrę bawełnianą, którą troskliwie rozścielił koło ogniska.

„Ona zasługuje na dziesięć tysięcy dzieci – myślał Kim. – Bądź co bądź, gdyby nie ja, nie spadłby nam tu żaden z tych podarków”.

– Cnotliwa niewiasta… no, i mądra – mówił lama, układając się z wolna do spoczynku niby ociężały wielbłąd. – Świat jest pełen dobroci dla tych, co kroczą Drogą wybawienia.

Przerzucił większą część kołdry na Kima.

– A cóż ona mówiła? – pytał Kim, otulając się swoją częścią kołdry.

– Zadawała mi wiele pytań i prosiła o rozwiązanie wielu zagadnień… były to przeważnie bzdurne bajania, jakich się nasłuchała od zaprzedanych czartu kapłanów, co to udają, iż kroczą Drogą wybawienia. Na niektóre odpowiedziałem, a niektóre określiłem jako niedorzeczne. Wielu ludzi nosi szaty kapłańskie, lecz niewielu trzyma się Drogi.

– Prawda! Tak, to prawda! – Kim użył roztropnego tonu pojednawczego, jakiego używają ci, którzy chcą z kogoś wydobyć zwierzenia.

– Ale w swoich poglądach jest bardzo rozsądna. Bardzo pragnie, żebyśmy z nią udali się do Buddh Gaya, ponieważ, ile zrozumiałem, przez wiele dni wypada nam ta sama droga na południe.

– I…?

– Chwilę cierpliwości. Odpowiedziałem jej na to, że nade wszystko są ważniejsze moje poszukiwania. Ona słyszała wiele niedorzecznych legend, ale o wielkiej prawdzie, o istnieniu mej rzeki, nigdy jej wieść nie doszła. Tacy to są duchowni na Niższym Pogórzu! Znała przeora z Lung-Cho, ale nie dowiedziała się o mojej rzece ani też nie znała podania o Strzale.

– I cóż…?

– Mówiłem więc o poszukiwaniu i Drodze, i o innych rzeczach zbawiennych, ona zaś tylko pragnie, ażebym jej towarzyszył i modlił się o przyjście na świat drugiego syna.

– Aha! My kobiety nie myślimy o niczym, jak tylko o dzieciach… – wygłosił Kim sennie.

– Na razie, ponieważ drogi nasze przez czas jakiś idą razem, sądzę, że nie odstąpimy od naszych poszukiwań, jeżelibyśmy jej nawet towarzyszyli… przynajmniej do… zapomniałem nazwy tego miasta.

– Hej! – ozwał się Kim donośnym szeptem, zwracając się do jednego z Oriasów leżącego o parę sążni73 opodal. – Gdzie znajduje się dom waszego dziedzica?

– Kawałek za Saharunpore, pośród sadów – i wymienił nazwę wioski.

– Oto to! Ta właśnie miejscowość! – przytaknął lama. – Otóż w każdym razie do tego miejsca możemy jej towarzyszyć.

– Muchy lecą do ścierwa! – ozwał się Orias roztargnionym głosem.

– Dla chorej krowy wrona, bramin dla chorego człeka! – wypalił Kim znanym przysłowiem w pomrocz konarów drzewnych nad głową, nie stosując go zresztą osobiście do nikogo.

Orias chrząknął i umilkł.

– Czyż więc pójdziemy z nią, o święty?

– Czyż jest taki powód, który by przemawiał przeciwko temu? Mogę wciąż iść obok niej i badać wszystkie rzeki, które przecina droga. Ona pragnie, bym tam zaszedł. Ona bardzo tego pragnie…

Kim przydusił śmiech kołdrą. Skoro już raz ta harda, stara kobieta wyzbyła się nawet wrodzonej nieśmiałości wobec lamy, uważał za rzecz możliwą, że była godna przysłuchiwać się jego słowom.

Już prawie śpik go zmorzył, gdy nagle lama wygłosił przysłowie:

– Małżonkowie kobiet gadatliwych otrzymują w przyszłości wielką nagrodę.

Potem Kim usłyszał, jak lama zażył po trzykroć tabaki: na koniec, wciąż śmiejąc się, zapadł w drzemkę.

Diamentowy promienny świt pobudził jednocześnie ludzi, byczki i wrony. Kim usiadł, ziewnął, otrząsnął się i drgnął z zachwytu. To się nazywało widzieć świat w najistotniejszej rzeczywistości, to było życie, jakiego pożądał: krzątanina i wrzawa, spinanie rzemieni, chłostanie byczków i skrzypienie kół, rozniecanie ognisk i gotowanie strawy, oraz nowe widoki za każdym obrotem zadowolonych oczu. Mgła poranna rozwiewała się w srebrnych skrętach, papugi z wrzaskiem pomknęły zieloną gromadą ku jakiejś dalekiej rzece; kędy zasięgnąć słuchem, wszystkie kołowroty studzienne podjęły pracę. Zbudziła się kraina indyjska, a pośród niej stał Kim, baczniejszy i bardziej podniecony niż ktokolwiek inny i nagryzał witkę, której i chciał właśnie użyć jako szczoteczki do zębów – albowiem przyswajał sobie na prawo i lewo wszelkie obyczaje kraju, który znał i kochał. Nie potrzeba było troszczyć się o żywność… nie potrzeba było wydawać ani kauri74 w zatłoczonych straganach. Był uczniem świętego człowieka, zagarniętego pod władzę fertycznej staruchy. Wszystko będzie dla nich przyrządzone i przysposobione, a skoro otrzymają pełne szacunku zaproszenie, wówczas raczą zasiąść do jadła… Ponadto – tu Kim zachichotał czyszcząc sobie zęby – jego chlebodawczyni będzie jeszcze pomnażać uciechę całej drogi! Badawczo przyjrzał się jej buhajkom, które ruszyły, pochrząkując i sapiąc pod jarzmem. Gdyby poszły zbyt szybko – na co się nie zanosiło – toć było dla niego wygodne siedlisko na dyszlu; lama siadłby wówczas koło woźnicy. Eskorta, ma się rozumieć, iść będzie piechotą. Stara jejmość (też ma się rozumieć) będzie dużo gadała, a wnosząc z tego, co słyszał, gadanina ta nie obejdzie się bez pieprzu. Już teraz rozkazywała, wygłaszała przemówienia, łajała i (trzeba to powiedzieć) obrzucała przekleństwami służbę za opieszałość.

– Dajcie jej fajkę! Na miłość boską, dajcie jej fajkę i zatkajcie tę złowieszczą gębę! – krzyczał jeden z Oriasów, podwiązując niezgrabne tłumoczki z pościelą. – Ona, to w sam raz jak te papugi. Skrzeczą od samego rana.

– Przednie byczki! Hej, uważaj na przednie byczki! – (Te cofały się i skręcały, bo oś wozu ze zbożem zaczepiła je za rogi). – Ty, synu puszczyka, którędy jeździsz? – krzyknął na wymizdrzonego woźnicę.

– Ojojoj! Tam w tej budzie jedzie królowa Delhi, by modlić się o syna! – odkrzyknął ów człek spoza wysokiej sterty. – Zróbcie miejsce królowej Delhi i jej pierwszemu ministrowi, szarej małpie, wspinającej się po własnym pałaszu!

Tuż za nim nadjechał drugi wóz, naładowany korą przeznaczoną dla garbarni w nizinie, a woźnica dorzucił jeszcze kilka komplementów; tymczasem woły wraz z ruth cofały się i cofały coraz bardziej.

Spoza dygocących zasłon lunął grad obelżywych słów. Nie trwało to długo, ale rodzajem i jakością przeszło wszystko, co Kimowi kiedykolwiek zdarzyło się słyszeć – były to słowa wprost napęczniałe jadem i złośliwością. Ujrzał, że odsłonięta pierś woźnicy aż wgięła się ze zdumienia, gdy ten złożył pełen czci salaam w stronę, skąd dobywał się głos, po czym zeskoczył z dyszla i pomagał czeladzi wciągnąć ów wybuchowy gejzer z powrotem na główną drogę. Wówczas głos zza kotary opowiedział mu dokładnie, jaką to żonę poślubił i co ona czyniła w jego nieobecności.

– O! Shabash! – mruknął Kim, nie mogąc się powstrzymać, gdy ów człek umknął cichaczem.

– Niedobrze postąpiłam, co? To wstyd i hańba, że biedna kobieta nie może jechać, by się pomodlić do swych bogów, bo ją zaraz potrąca i znieważa hołota z całego Hindostanu!… że musi przełykać gali (obelgi), jak inni ludzie przełykają ghi. Ale ja jeszcze mam rozmach w języku, parę stosownych słówek przyda się przy sposobności. A jeszcze nie mogę się doczekać tytoniu! Któryż to ślepawy i upośledzony niedojda nie przygotował mi jeszcze fajki?

Jeden z górali nabił ją czym prędzej, a niebawem smugi gęstego dymu z wszystkich rogów kotary wskazywały, iż spokój został przywrócony.

O ile dnia poprzedniego Kim kroczył dumnie jako uczeń świętego człowieka, o tyle dziś stąpał z dziesięćkroć większą dumą w orszaku na pół królewskiego pochodu, mając przyznane sobie poczesne miejsce i szczególne względy u starej damy o zachwycającym obejściu i niewyczerpanych zasobach. Przyboczna drużyna, z głowami obwiązanymi według zwyczaju krajowców, snuła się z obu stron kibitki, wzbijając ogromne kłęby kurzu.

Lama i Kim szli nieco z boku. Kim żuł źdźbło trzciny cukrowej i nie usuwał się z drogi nikomu, kto nie piastował wysokiej godności kapłańskiej. Do ich uszu dochodził wciąż głos starej jejmości, która bez przerwy pytlowała językiem, niby młynek do łuskania ryżu. Nagabywała czeladź, by jej opowiadała, co cię dzieje na drodze, a skoro stracili z oczu parao, odsunęła kotary i zerkała w świat, zasłaniając namitką75 ledwie trzecią część twarzy. Jej ludzie nie patrzyli wprost na nią, gdy się do nich zwracała, wskutek czego prawidła przyzwoitości były mniej więcej zachowane.

Okręgowy nadkomisarz policji, chmurny, wyżółkły Anglik w przepisowym uniformie, przejeżdżał właśnie kłusem na zziajanym wierzchowcu, a poznawszy po jej orszaku, co to za osobistość, zaczął ją drażnić.

– Matko! – zawołał. – Czy tak się robi w zenanach?76. A nuż nadejdzie jaki Anglik i zobaczy, że nie masz nosa?

– Co? – pisnęła w odpowiedzi. – Czy twoja rodzona matka nie ma nosa? Po cóż więc to rozgłaszasz na otwartej drodze?

Było to pyszne odparowanie ciosu. Anglik wyrzucił rękę do góry z miną człowieka ugodzonego w fechtunku. Zaśmiała się i kiwnęła głową.

– Czy taka twarz zasługuje, by kusić czyjąś cnotę?

Odsłoniła całą namitkę i spojrzała mu w oczy.

Nie była bynajmniej ponętna, ale Anglik, zebrawszy cugle, nazwał ją Księżycem Raju, Kusicielką Niewinności i innymi jeszcze fantastycznymi przydomkami, które w dwójnasób napełniły ją radością.

– A to ci dopiero hultaj! – ozwała się. – Wszyscy policjanci to hultaje, ale policjanci-wallah (zawodowi) są najgorsi. Hej, mój synu, nie nauczyłeś się tego dopiero po przyjeździe z Belaitu (Europy). Któż to cię wykarmił?

– Pahareen, góralka z Dalhousji, moja matko. Ukryj w cieniu swą krasę, o Rozdawczyni Rozkoszy! – i odjechał.

– On jest z tych… – zaczęła tonem subtelnego sądu i zapchała sobie usta betelem. – On jest z tych, co dbają o sprawiedliwość. Inni, świeżo przybyli z Europy, wykarmieni przez białe kobiety i z książek uczący się naszych języków, są gorsi od zarazy. Oni krzywdzą królów.

I opowiedziała wszem wobec długą a długą gawędę o żółtodziobym policjancie, co to w jakimś błahym sporze granicznym pomieszał szyki pewnemu pomniejszemu radży z pogórza, który był dla niej dziesiątą wodą po kisielu; w całą opowieść wplatała cytaty z dzieła bynajmniej nie pobożnego.

Potem napadły ją inne fochy: rozkazała jednemu z przybocznych, by zapytał, czy lama raczy iść koło niej i roztrząsać zagadnienia religijne. Wtedy Kim z wolna cofnął się w kłąb kurzawy i powrócił do swej trzciny cukrowej. Przez godzinę albo i więcej pirogowaty kapeluch lamy przebłyskiwał jak księżyc skroś mgły; a Kim z tego, co doszło do jego uszu, nabrał przekonania, że stara jejmość płacze. Jeden z Oriasów omal że się usprawiedliwiał ze swego grubiaństwa, okazanego w nocy ubiegłej, mówiąc, że nigdy nie widział swej pani w tak łagodnym usposobieniu: przypisywał to obecności cudzoziemskiego kapłana. On sam osobiście wierzył w braminów, choć jak wszyscy krajowcy dobrze widział ich chytrość i chciwość; atoli, skoro bramini żebrackimi żądaniami tylko drażnili teściową jego pana, a ona odprawiła ich w takim gniewie, że ci rzucili klątwę na cały orszak (to było istotną przyczyną, że drugi byczek po prawej stronie zaprzęgu okulał, a zeszłej nocy złamał się dyszel), gotów był zgodzić się na byle jakiego kapłana o innym tytule z Indii albo spoza Indii. Kim mu przytakiwał, kiwając mądrze głową i zwrócił uwagę Oriasowi, że lama nie bierze pieniędzy i że koszt wyżywienia jego i Kima będzie stokrotnie wynagrodzony szczęściem, jakie odtąd oczekuje całą karawanę. Opowiedział też różne zdarzenia z miejskiego życia Lahory i zaśpiewał kilka piosenek, które eskortę pobudziły do śmiechu. Jako bywalec miejski, doskonale znający najnowsze piosenki najmodniejszych kompozytorów (a w większej jeszcze mierze kompozytorek), Kim miał stanowczą przewagę nad mieszkańcami małej i pełnej sadów wioski koło Saharunpore, ale wyższość tę uważał za rzecz samo przez się zrozumiałą.

W południe zeszli z drogi, aby się posilić, a obiad był dobry, obfity i pięknie podany na talerzach z czystej blachy, zupełnie przyzwoicie, z dala od tumanów kurzawy. Ochłapy oddali kilku żebrakom, żeby życzenia wszystkich mogły być zaspokojone, po czym zasiedli do długiego i rozkosznego palenia fajek. Stara jejmość schowała się za kotarami, niemniej jednak z całą swobodą wtrącała się do, rozmowy, a służba spierała się z nią i przekomarzała, jak to jest zwyczajem służby wszędzie na Wschodzie. Pani porównywała chłód i sosny z gór Kangra i Kulu z pyłem i mangowymi drzewami południa; opowiedziała baję o kilku starych bożkach krajowych znad granicy posiadłości jej męża; zrzędziła ustawicznie na tytoń, który paliła, złorzeczyła braminom i bez ogródek obmyślała sposoby, jakby mieć wielu wnuków.

Rozdział V

 
Oto wróciłem znów do mojej włości,
Zaznałem jadła, względów, litości,
Rodzina do mnie znowu prawa rości
I ojciec łzy wylewa…
Tłusty dziś cielec ucztą mą podepcze,
Lecz dla mnie – młóto było w smaku lepsze…
Czułem się dobrze tam, gdzie były wieprze,
Więc wracam znów do chlewa.
 
Syn marnotrawny

Ociężały, sznurem wyciągnięty, człapiący pochód ruszył znów w drogę, a baba spała, póki nie dowlekli się do najbliższej stacji pocztowej. Marsz ten był nader krótki, a jeszcze brakowało godziny do zachodu słońca, toteż Kim rozmyślał o tym, jakby się zabawić.

– Czemu nie usiądziesz i nie wypoczniesz? – ozwał się któryś z czeladzi. – Tylko diabły i Anglicy włóczą się tam i sam po próżnicy.

– Nie zawieraj nigdy przyjaźni z diabłem, małpą i chłopcem! Nie wiadomo, co które z nich uczyni za chwilę! – rzekł jego towarzysz.

Kim pogardliwie odwrócił się do nich plecami (nie miał bowiem ochoty słuchać starej bajki, jak to czart bawił się z chłopcami i potem tego żałował) – i jął snuć się bezczynnie po okolicy.

Lama poszedł w trop za nim. Przez cały dzień, ilekroć mijali jakiś strumień, staruszek zbaczał z drogi, by takowemu się przypatrzeć, ale ani razu nie otrzymał ostrzeżenia, że odnalazł swą rzekę. Co więcej, błogie uczucie, że może z kimś porozmawiać uczeńszym językiem oraz że doznaje szczególnych względów i poważania od zacnie urodzonej niewiasty, której jest duchowym doradcą, niepostrzeżenie odwiodło po trosze jego myśli od poszukiwań. Ponadto był przygotowany na to, by spokojnie strawić całe lata na włóczędze, boć nie miał w sobie ani krzty niecierpliwości białego człowieka, jeno77 wielką wiarę.

– Gdzie idziesz? – wołał na Kima.

– Nigdzie… marsz był niedługi, a to wszystko – (tu szeroko zatoczył rękoma w powietrzu) – jest dla mnie nowością.

– Ona jest bez wątpienia mądra i roztropna kobieta. Ale przykro pomyśleć, że…

– Wszystkie kobiety są jednakie! – przemówił Kim niby sam Salomon.

– U nas przed klasztorem – mruczał lama, wyciągając wytarty różaniec – był szeroki chodnik kamienny. Zostawiłem na nim ślady moich stóp… chodząc tam i na powrót… z tym oto…

Brzęknął w paciorki i nabożnie jął odmawiać swoje Om-mani-padme-hum, pełen dziękczynienia za chłód, ciszę i oddalenie od kurzu drogi.

Jeden po drugim szczegół na równinie przyciągał niefrasobliwe oko Kima. Jego włóczęga nie miała upatrzonego celu… co najwyżej wygląd szałasów pobliskich wydał mu się osobliwym; więc pragnął je zbadać.

Wyszli na szeroki wygon pastwiska, brunatny i czerwienny w poblasku przedzachodnim; pośrodku sterczała przysadzista kępa drzew mangowych. Uderzyło to Kima, że – rzecz dziwna! – w tak stosownym do tego zakątku nie było wcale ołtarza; chłopak miał na tym punkcie wyrobioną spostrzegawczość, niby istny kapłan. Hen, przez równinę szli ramię w ramię czterej ludzie, którzy w tej odległości wydawali się bardzo maluścy. Przyglądał się im bacznie, przysłoniwszy oczy zgiętymi w pałąk dłońmi; spostrzegł błysk mosiądzu.

– Żołnierze! Biali żołnierze! – ozwał się. – Chodźmy ich zobaczyć!

– Zawsze ino78 żołnierzy spotykać musimy, gdy idziemy samowtór79. Ale jeszczem nie widział białych żołnierzy.

– Oni nikomu nie czynią nic złego, chyba że są podchmieleni. Schowaj się za to drzewo.

Weszli za grube pnie w chłodnej pomroczy zagajnika mangowego. Dwie małe figurki zatrzymały się, dwie drugie poszły naprzód niepewnym krokiem. Była to szpica maszerującego pułku, wysłana, jak zwykle, celem wytyczenia obozu. Nieśli tyczki długie na pięć stóp, z trzepoczącymi proporczykami, i nawoływali się wzajemnie, rozsypując się po równinie.

Na koniec, ciężko stąpając, weszli do zagajnika.

– Tu… albo gdzieś koło tego miejsca… namioty oficerskie, dajmy na to, pod drzewami, a reszta nas może rozmieścić się na zewnątrz. Czy oznaczono tam z tyłu miejsce dla taborów?

Znów krzyknęli na towarzyszy w oddali; w zamian doleciał chrapliwy odzew, przyciszony i niewyraźny.

– Zatknij więc tu chorągiewkę – rzekł jeden.

– Co oni tu zamierzają? – ozwał się lama przerażony. – Wielki i straszny jest ten świat. Jakie jest godło na tej chorągwi?

Jeden z żołnierzy zatknął o kilka stóp od nich jakiś drążek, chrząknął z niezadowoleniem, wyrwał go z powrotem, porozumiał się z towarzyszem, który zmierzył okiem cienisty schron zieloności, i wbił na nowo tyczkę.

Kim wpatrywał się w to wszystko całą siłą wzroku, a urywany dech świstał mu przez zęby. Żołnierze, tupiąc nożyskami, wyszli znów na przestrzeń oświeconą słońcem.

– O święty mężu!… – dyszał chłopak – moje horoskopy!… To co na piasku rysował kapłan w Umballi!… Przypomnij sobie, co mówił… Najpierw przyjdą dwaj… ferashowie80… ażeby wszystko przysposobić… w miejscu ciemnym, jak to zawsze bywa na początku jasnowidzenia.

– Ależ to nie jasnowidzenie! – rzekł lama. – To jeno złuda światowa i nic więcej…

– A po nich nadejdzie byk… Ryży Byk na zielonym polu… Patrz, oto on!

Wskazał na chorągiewkę, która o jakie dziesięć stóp od nich łopotała z tchnieniem wietrzyka wieczornego. Była to sobie najzwyklejsza w świecie chorągiewka do wytyczania obozowiska, lecz pułk, zawsze niezmiernie skrupulatny we wszystkich ozdobach, przybrał ją jeszcze godłem pułkowym Ryżego Byka, który jest herbem Mavericków… godłem Ryżego Byka na tle irlandzkiej zieleni.

– Widzę i teraz sobie przypominam – ozwał się lama. – Ani chybi, to twój Byk. Tak samo też, ani chybi, przyszli już dwaj ludzie, by wszystko przysposobić.

– To żołnierze… biali żołnierze… Co mówił kapłan? „Znak nad Bykiem jest znakiem wojny i zbrojnych ludzi”. O święty, to ma związek z tym, czego szukam.

– Prawda… prawda! – Lama wlepił oczy w godło, które pałało niby rubin w pomroce. – Kapłan w Umballi mówił, że twój znak jest znakiem wojny.

– Co teraz czynić?

– Czekać… Zaczekajmy…

– Nawet mrok się rozjaśnia! – rzekł Kim. Było to rzeczą zgoła do przewidzenia, że zniżające się słońce przedrze się w końcu poprzez pnie drzewne, napełniając cały zagajnik na parę chwil złotym i sypkim blaskiem; atoli81 Kimowi wydało się to uwieńczeniem przepowiedni bramina umbalskiego.

– Słuchaj! – ozwał się lama. – Ktoś tam bębni… bardzo daleko…

Dźwięk ów, płynący z dala, jak gdyby przecedzony przez cichy przestwór powietrza, z początku przypominał uderzenie tętnicy w skroniach. Niebawem dołączył się do niego dźwięk wyraźniejszy.

– E! Muzyka! – wyjaśnił Kim. Znał on odgłos kapeli wojskowej, ale lama popadł w zdumienie. Hen, na krańcu równiny ukazała się sunąca ciężkim krokiem kolumna wojska, cała w obłokach kurzawy; następnie z wiatrem przyleciała śpiewka:

 
Słuchajcie – jeśli łaska czyja —
Powieści i raportu
Jak idzie gwardia Mulligańska
Marszem do Sligo portu…
 

Tutaj w nutę wpadły przeraźliwe piszczałki:

 
Na ramię broń!
Marsz! Marsz! Marsz!
Szliśmy hen!
Od Phoenix Parku
Na dublińską przystań —
Wśród bębnów warku,
Wśród fletowych świstań
Szliśmy z gwardią Mulligańską, —
Marsz! Marsz! Marsz!
 

To kapela Mavericków grała pułkowi przychodzącemu na leże, albowiem żołnierze obciążeni rynsztunkiem odbywali drogę według oznaczonej marszruty. Falująca kolumna rozwinęła się na równinie, a poza nią wozy; następnie rozdzieliła się na lewo i prawo, rozbiegła się jak mrowisko i…

– Ależ to istne czary! – ozwał się lama.

Równina upstrzyła się namiotami, które w wielkiej rozsypce zdawały się wszędy wyrastać z wozów. Jedna gromada ludzi wtargnęła do zagajnika, rozbiła tam ogromny namiot, obok niego wzniosła jeszcze osiem czy dziewięć innych, wydobywała sagany, patelnie i tłumoki, którymi natychmiast zajęła się czereda sługusów-krajowców… I oto w oczach dwóch widzów cały gaik mangowy zamienił się w niepodległe miasteczko!

– Chodźmy! – ozwał się lama, słaniając się z przerażenia, gdy zamigotały ognie, a biali oficerowie pobrzękując pałaszami udali się do namiotu stołowego.

– Schowaj się w cieniu. Nikt nie dostrzeże ciebie spoza światła ognisk – rzekł Kim, wciąż wpatrując się w chorągiewkę. Nigdy wpierw nie miał możności stwierdzić na własne oczy, z jaką to wprawą wyćwiczony pułk rozbija obóz w przeciągu trzydziestu minut.

– Patrz! Patrz! Patrz! – zakwokał lama. – Tam oto idzie kapłan!

Jakoż szedł, kulejąc, Bennett, anglikański kapelan pułkowy, przyodziany w zakurzoną czarną kapotę. Któraś z jego owieczek pozwoliła sobie była na szorstkie uwagi o gorliwości kapłańskiej, więc Bennett, by zawstydzić pyskacza, maszerował przez cały dzień krok za krokiem wraz z żołnierzami. Czarna suknia, złoty krzyż na łańcuszku od zegarka, wygolona twarz i miękki, czarny kapelusz iz szeroką krezą wyróżniłyby go na całym obszarze Indii jako osobę duchowną. Osunął się w krzesło polowe koło cnamiotu stołowego i zdjął buty. Otoczyło go kilku oficerów, śmiejąc się i żartując z jego rycerskiego czynu.

– Rozmowa białych ludzi jest zgoła pozbawiona godnościl – rzekł lama, który sądził jedynie z tonu. – Ale przyjrzałem się twarzy tego księdza i mniemam, że to człek uczony. Chyba on zrozumie naszą gwarę? Pomówię z nim omych poszukiwaniach.

– Nie rozmawiaj nigdy z człowiekiem białym, póki i się nie naje! – ozwał się Kim, przytaczając pospolite przysłowie. – Oni teraz zasiędą do jedzenia, a., nic zdaj mi się, by łatwo było coś u nich wyżebrać! Wracajmy na miejsce postoju. Gdy się posilimy, przyjdziemy tu znowu. To z pewnością był Ryży Byk… mój Byk Czerwony!

Obaj byli zastanawiająco roztargnieni, gdy czeladź starej jejmości zastawiała przed nimi wieczerzę, przeto nikt nie przeszkadzał ich skrytym myślom, boć niedobrze to naprzykrzać się gościom.

– A teraz – rzekł Kim dłubiąc w zębach – powrócimy na to miejsce; ale ty, o święty, musisz krzynkę przyI zostać z tyłu, ponieważ twoje nogi są badziej ociężałe od moich, a mnie pali niecierpliwość, by się dowiedzieć czegoś więcej o tym Ryżym Byku.

– Ale jak ty zrozumiesz tę ich mowę? Idź powoli. Droga tak ciemna – odparł lama niechętnie.

Kim puścił to mimo uszu.

– Widziałem koło drzew miejsce – ozwał się – gdzie możesz siedzieć, póki cię nie zawołam. Nie, ani-ani! – dodał, gdy lama bąknął coś na kształt sprzeciwu – pamiętaj, że to mój trop… mój Ryży Byk. Znak wśród gwiazd nie tobie był pisany. Znam trochę zwyczaje białych żołnierzy i zawsze mnie korci, by zobaczyć coś nowego.

– Czegóż ty jeszcze nie znasz na tym świecie? – rzekł lama i posłusznie przycupnął w małej jamce, niespełna sto łokci od kępy drzew mangowych czerniejącej na tle niebios usianych gwiazdami.

– Zostań tu, póki cię nie zawołam.

Kim chynął82 w ciemność. Wiedział, że wokoło obozu według wszelkiego prawdopodobieństwa stoją wartownicy, i uśmiechnął się pod nosem, słysząc odgłos grubych butów jednego z nich. Smyka, który potrafi przekradać się w noc księżycową po dachach śródmieścia Lahory, korzystając z każdego kącika i smużki ciemności, by zmylić czujność prześladowców, nie zdoła capnąć nawet linia najsprawniejszych żołnierzy. Zrobił im ten zaszczyt, że przeczołgał się pomiędzy wedetą, po czym, to biegnąc, to zatrzymując się, kurcząc się i padając plackiem, dotarł aż do namiotu oficerskiego; tam, przywarłszy do drzewa mangowego, czekał, czy jakieś przypadkowe słowo nie da mu odpowiednich wyjaśnień.

71.omieszkać – zaniechać czego; przestać coś robić. [przypis edytorski]
72.słychiwać – forma cz. przesz. czasownika dotycząca czynności powtarzanej; dziś tylko: słyszał (wielokrotnie). [przypis edytorski]
73.sążeń – daw. miara długości wynosząca w różnych okresach i różnych krajach od 176 do 2,15 m. [przypis edytorski]
74.kauri – (w pisowni ang. cowrie) oznacza po hindusku małą skorupkę mięczaka używaną zamiast monety zdawkowej. „Ani kauri”: tyle co u nas „ani złamanego szeląga”. [przypis tłumacza]
75.namitka – kobiece nakrycie głowy, chusta okrywająca całą głowę wraz z czołem i ramionami. [przypis edytorski]
76.zenana – (od zen: żona, kobieta) gineceum, alkierz, część domu przeznaczona dla kobiet. [przypis tłumacza]
77.jeno – tylko. [przypis edytorski]
78.ino (gw.) – jedynie; tylko. [przypis edytorski]
79.samowtór (daw.) – sam z towarzyszem; we dwóch. [przypis edytorski]
80.ferashowie – przekręcone z ang. forager: furażer. [przypis tłumacza]
81.atoli (daw.) – jednakże. [przypis edytorski]
82.chynąć – zanurzyć się; por. dziś: wychynąć skądś. [przypis edytorski]
Age restriction:
12+
Release date on Litres:
02 June 2020
Volume:
420 p. 1 illustration
Copyright holder:
Public Domain
Download format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip