Read the book: «Kim», page 13

Font:

– To niemożliwe! – rzekł lama. – On powrócił do swych rodaków.

– Dyć134 on tu siedział w tym kącie pięć dni temu i opowiedział mi kopę135 zabawnych dykteryjek – obstawał przy swoim gospodarz. – Po prawdzie, to nad ranem znikł nagle jakoś bez śladu, nagadawszy się trzy po trzy z moją wnuczką. Rośnie chłopak jak na drożdżach, ale jest zawsze tym samym Przyjacielem gwiazd, który przyniósł mi niemylną wieść o wojnie. Czyżeście się rozeszli?

– Tak… i nie… – odparł lama. – My… my… nie rozłączyliśmy się zupełnie, tylko jeszcze nie nadszedł czas, byśmy się razem mieli puszczać w drogę. On znajduje się w pewnej miejscowości, gdzie zdobywa wiedzę. Musimy jeszcze czekać.

– Mniejsza z tym… ale gdyby to nie był ów chłopak, to czemużby on tak ustawicznie mówił o tobie?

– A cóż on mówił? – zapytał lama gorączkowo.

– A, same dobre słowa… ze sto tysięcy ich było: że jesteś jego matką i ojcem i tak dalej. Szkoda, że nie wstąpi w służbę Królowej. To ci chwat!

Ta nowina zdumiała lamę, który wówczas jeszcze nie wiedział, jak święcie Kim dotrzymywał układu zawartego z Mahbubem Alim i zatwierdzonego siłą rzeczy przez pułkownika Creightona…

– Młodego kuca nie odwodzi się od gry! – rzekł koniarz, gdy pułkownik wytykał mu, że ta wakacyjna włóczęga po Indiach nie prowadzi do niczego. – Jeżeli mu się nie pozwoli chadzać tam i sam wedle jego upodobania, to on złamie zakaz… a wtedy, kto go złapie? Sahibie-pułkowniku, chyba tylko raz na tysiąc lat trafi się koń tak wyborny do gry, jak ten nasz źrebak. A ludzi nam potrzeba!

Rozdział X

 
Za długoż ptak twój w klatce, miłościwy panie!
Toć bujawy krogulec, nie chowańczyk młody!
Nimeśmy go pojmali136, hasał na swobodzie…
Wierę137! bych go posiadał138 (jak tę rękawicę,
Co mu miasto139 kaptura nakładam na głowę),
Puściłbych140 go w przegony z sokołem. Tu w dworze
Ułożono go pięknie… zna wiatry i łowy…
Puść go w przestwór niebieski, który Bóg dlań stworzył,
I któż mu tam dorówna?…
 
Ze staroświeckiego widowiska.

Sahib Lurgan nie miał zwyczaju mówić tak bez ogródek, ale jego pogląd na tę sprawę zgadzał się ze zdaniem Mahbuba Alego i koniec końców sprawa wzięła obrót pomyślny dla Kima. Umiał już lepiej się urządzać niż wtedy, gdy w przebraniu tubylczym opuszczał miasto Lucknow; jeżeli Mahbub znajdował się w miejscu, dokąd mógł go dojść list, chłopak pędził wprost do jego obozowiska i tu, pod przezornym okiem Pathana, dokonywał swej przemiany. Gdyby miernicza kasetka z farbami, której poprzednio na lekcjach używał do malowania map, umiała opowiedzieć o jego sprawkach wakacyjnych, kto wie, czy nie wypędzono by go ze szkoły. Razu pewnego w towarzystwie Mahbuba przyjechał z trzema wagonami koni aż do uroczego miasta Bombaju, a Mahbub omal że się nie rozpłynął z radości, gdy Kim poddał mu myśl, by nająć dhow141 i kopnąć się za Ocean Indyjski celem zakupu koni arabskich znad zatoki, za które – (jak się dowiedział od jednego z pieczeniarzy kupca Abdul Rahmana) – lepiej płacono niż za konie kabulskie.

Z owym wielkim kupcem Kim maczał rękę w jednej misie, gdy Mahbub wraz z kilkoma współwyznawcami zostali zaproszeni na wielką biesiadę hadżyjską (dla wiernych). Wracali morzem przez Karaczy; wówczas to Kim, siedząc koło przedniej luki wchodowej142 na pobrzeżnym parowcu, po raz pierwszy w życiu zaznał choroby morskiej i miał niezbitą pewność, że go struto. Słynne puzderko z lekami, które miał od babu, okazało się bezużyteczne, chociaż Kim dobrze je zaopatrzył w Bombaju. Mahbub miał interesy w Quetcie; tutaj Kim, jak przyznawał Mahbub, zarobił sobie na utrzymanie (a może i nieco więcej), przepędziwszy w sposób osobliwy cztery dni na służbie za kuchcika w domu otyłego sierżanta policji, z którego szafy urzędowej wykradł w chwili odpowiedniej małą książkę w welin oprawną (na pozór „pisało” w niej jeno o sprzedaży bydła i wielbłądów) i przepisał ją całą przy świetle księżyca przez jedną ciepłą noc, leżąc za dobudówką domu. Potem włożył ów rejestr z powrotem na swoje miejsce i zgodnie z poleceniem Mahbuba uciekł ze służby, nie wziąwszy nawet zapłaty; o sześć mil dalej na drodze dogonił Mahbuba, mając w zanadrzu czysty odpis.

– Ten żołnierz, to jeszcze niewielka ryba – wyjaśnił Mahbub Ali – ale z czasem złowimy i grubszą. On jedynie sprzedaje woły za podwójną cenę; jedną dla siebie, a drugą dla rządu, czego nie uważam za grzech.

– Czemuż nie mogłem zabrać tej książczyny i dać z nią drapaka?

– Ten człowiek byłby się zatrwożył i powiedziałby swemu zwierzchnikowi, a wtedy może byśmy utracili sporo nowych karabinów, które z Quetty docierają na północ. Gra jest tak wielka, że za jednym razem można tylko niewiele zobaczyć.

– Oho! – rzekł Kim i zamilkł.

Było to w czasie monsunowych143 wakacji, właśnie podówczas, gdy Kim otrzymał nagrodę za postępy w matematyce. Święta Bożego Narodzenia (urwawszy z nich dziesięć dni na własną rozrywkę) spędził u sahiba Lurgana; tu najczęściej przesiadywał przed ogniem huczącym w kominie (gościniec wiodący do Dżakko był na cztery stopy przysypany śniegiem) i pomagał Lurganowi nawlekać perły – mały Hindus odjechał w sprawach ożenku. Lurgan kazał chłopcu uczyć się na pamięć całych rozdziałów Koranu aż w końcu Kim potrafił wypowiadać je z całą śpiewnością i z wszystkimi spadkami głosu prawdziwego mułły. Ponadto nauczył go nazw i własności wielu leków krajowych i wyjaśniał, jakie zaklęcia należy stosować przy ich podawaniu. Wieczorami zasię wypisywał mu na pergaminie znaki guślarskie: misterne pentagramy uwieńczone imionami biesów Murry i Awana, przyjaciela królów – powypisywanymi fantastycznie w narożnikach. Nade wszystko zaś dawał Kimowi rady, jak ma przestrzegać zdrowotności, jak leczyć się z ataków febry oraz jakie lekarstwa podręczne ma mieć przy sobie podczas podróży. Na tydzień przed odjazdem pułkownik Creighton sahib (nieładnie to było z jego strony) przysłał mu zapisaną kartę egzaminacyjną, gdzie była mowa tylko o prętach i łańcuchach mierniczych, kołach i kątach.

W czasie następnych wakacji wyruszył znów z Mahbubem; po drodze o mało nie umarł z pragnienia, wlokąc się z wolna na wielbłądzie przez piaszczyste ugory aż do tajemniczego miasta Bikanir, gdzie studnie dosięgają głębokości 400 stóp, a bywają wokoło zasypane wielbłądzimi piszczelami. Zdaniem Kima była to wycieczka zgoła niezabawna, gdyż pułkownik, na przekór umowie, kazał mu rysować plan tego dzikiego, warownego miasta; ponieważ zaś od muzułmańskich koniuchów i fajczarzy nie można było wymagać, by ciągali łańcuchy miernicze dokoła stolicy niepodległego kraiku, więc Kim był zmuszony odmierzać wszelkie odległości za pomocą różańca. By wyznaczyć położenie jakiegoś miejsca, posługiwał się kompasem, gdy mu się nadarzyła sposobność – przeważnie o zmierzchu, gdy już nakarmiono wielbłądy – a przy pomocy małej kasetki mierniczej z sześciu guzikami farby i sześciu pędzlami wykonał coś, co miało niejakie podobieństwo do stolicy Jeysalmir. Mahbub tęgo się uśmiał i poradził mu, by jednocześnie sporządził raport pisemny. Kim wziął się do roboty na okładce ogromnej księgi rachunkowej, która leżała pod klapą ulubionego siodła Mahbubowego.

– Powinno się tam zawierać wszystko, co widziałeś, z czym się zetknąłeś i o czym myślałeś. Pisz tak, jak gdyby sam Jang-i-Lat sahib we własnej osobie miał przyjść tu cichcem z olbrzymią armią i wydać wojnę.

– Z jak wielką armią?

– No, dajmy na to, z pół lakh144 żołnierzy.

– Czyste wariactwo! Przypomnij sobie, jak nieliczne i kiepskie są studnie w piaszczyskach. Nawet tysiąc ludzi nękanych pragnieniem nie doszłoby tutaj.

– Zatem opisz to wszystko… a także i wszystkie wyłomy w murze… i skąd wyrębują drzewo na opał… tudzież jaki jest charakter i usposobienie króla. Pozostanę tu, aż sprzedam wszystkie konie. Wynajmę pokój koło bramy miejskiej, a ty będziesz moim rachmistrzem. Drzwi są opatrzone silnym zamkiem.

Raport, wypisany bez omyłek wprawną kaligrafią świętoksawerską, oraz mapę upstrzoną na brązowo, żółto i karmazynowo, można było oglądać jeszcze przed kilku laty (niedbały urzędnik pobazgrał ją niezdarnymi znakami pochodzącymi od E-23 z II seistańskiego biura mierniczego), lecz litery kreślone ołówkiem są już dzisiaj chyba całkiem nieczytelne. W drugim dniu powrotnej podróży Kim, ślęcząc w świetle lampki oliwnej, przetłumaczył to wszystko Mahbubowi. Pathan powstał i pochylił się nad cętkowanymi trokami swych siodeł.

– Wiedziałem, że praca twa będzie godna zaszczytnej szaty, więc zawczasu przysposobiłem odzież takową – ozwał się z uśmiechem. – Gdybym był emirem Afganistanu (a zobaczymy go kiedyś zapewne), zapchałbym ci gębę złotem.

To mówiąc, z przesadną czołobitnością złożył wspomniany przyodziewek u stóp Kima. Był tam złotolity kołpak peshawarski sterczący stożkowato i olbrzymi zawój zakończony szeroką frędzlą ze złota. Była i wyszywana kamizela delhijska, którą się wdziewało na mlecznej białości koszulę, zapinaną z prawego boku, szeroką a powłóczystą; był i zielony kaftan z pętlicami jedwabnymi w różne wywijasy na piersiach; ażeby snadź niczego nie brakowało, na dokładkę były i trepy z rosyjskiej skóry, bosko woniejące, o zuchwale zadartych nosach.

– Dobra to wróżba, ubierać się w nowe szatki w środę rano – rzekł Mahbub uroczyście. – Lecz nie należy zapominać, że na świecie są też źli ludzie. Naści145!

I na domiar tego przepychu, który zapierał Kimowi dech w piersiach, obdarzył go automatycznym rewolwerem niklowanym, wykładanym perłową macicą (kal146. 4,50).

– Myślałem zrazu o lżejszym kalibrze, lecz później zważyłem, że do tego nadają się kulki rządowe; te zaś można zawsze dostać… zwłaszcza z tamtej strony granicy. Wstań, niech no ci się przypatrzę! – poklepał Kima po ramieniu. – Obyś był niezmordowany, Pathanie! O, jakże będziesz kruszył serca! Ach, te oczy pod powiekami, tak strzelające boczkiem!

Kim obrócił się w kółko, wspiął się na palcach, wyprostował i odruchowo sięgnął do wąsika, który mu się właśnie sypał. Następnie skłonił się do nóg Mahbubowi, aby dygocącymi dłońmi wyrazić mu swą wdzięczność, bo serce nazbyt miał wezbrane, by mógł przemówić. Mahbub uprzedził go, chwytając chłopaka w objęcia.

– Mój synu – ozwał się – na cóż nam słów? Ale czy ta mała pukawka nie jest rozkoszna? Wszystkie sześć nabojów wyjdzie od jednego pociągnienia. Nosi się ten rewolwer na piersiach przy samym ciele; tam nie zardzewieje. Nie kładź go nigdy gdzie indziej, a da Bóg, zabijesz nim kiedyś człowieka.

– Hej-mej! – rzekł Kim żałośliwie. – Jeżeli sahib zabije kogoś, to go wsadzają do więzienia…

– Prawdać to, ale krok za granicą ludziska stają się mądrzejsi. Schowaj go, ale wpierw winieneś go nabić. Cóż ci przyjdzie z nienabitej broni?

– Gdy powrócę do madrissah, będę musiał go oddać. Tam nie pozwalają mieć rewolwerów. Czy mi go przechowasz?

– Synku, mnie już kością w gardle stoi ta madrissah, gdzie człowiekowi zabierają najlepsze lata życia, aby go nauczyć tego, czego on zdoła się nauczyć tylko na włóczędze. Głupota sahibów jest bezdenna i niebotyczna. Ale pal ich sześć! Może twój raport pisemny wybawi cię z dalszej niedoli, a Bogu to wiadomo, że coraz więcej ludzi potrzeba nam do gry.

Potem, sznurując usta wobec siekącej ich kurzawy piasku, szli przez słoną pustynię aż do Jodhpur, gdzie Mahbub i jego miły siostrzeniec Habib-Ullah mieli sporo spraw kupieckich; stąd zaś, przebrawszy się w odzienie europejskie, z którego już wyrastał, Kim odjechał markotnie drugą klasą do zakładu św. Ksawerego. W trzy tygodnie później pułkownik Creighton zaszedłszy do sklepu Lurgana, by oszacować tybetańskie sztylety do odpędzania upiorów, zastał Mahbuba Alego zbuntowanego już na dobre. Sahib Lurgan działał niby oddział posiłkowy w odwodzie.

– Kucyk jest już ułożony… sprawny… okiełznany i nauczony chodu, sahibie. Odtąd już z każdym dniem będzie tracił swe zalety, jeżeli nie pozwoli mu się brykać. Rzuć mu cugle na kark i niech sobie pohasa – mówił koniarz. – On się nam przyda.

– Ależ on taki młody, Mahbubie… ileż mu tam? Chyba co najwyżej szesnaście lat…

– Miałem piętnaście, gdym zabił człeka i spłodził człowieka, sahibie.

– O stary, niepoprawny pohańcze! – to mówiąc, Creighton zwrócił się do Lurgana. Czarna broda skinęła, przytakując mądrości szkarłatnej brody Afgańczyka.

– Ja dawno bym już go zaprzągł do roboty – rzekł Lurgan. – Im młodszy, tym lepszy. Dlatego to pilnowanie naprawdę cennych klejnotów powierzałem zawsze dziecku. Pan przysłał go do mnie na próbę. Wypróbowałem go na wszystkie sposoby! Jest to jedyny chłopiec, którego nie zdołałem zmusić, by widział to, co mu każę.

– W krysztale… w kałamarzu? – zapytał Mahbub.

– Nie. Pod dotknięciem mej dłoni, jakem to wam opowiadał. Nigdy mi się nie zdarzało wpierw nic podobnego. Znaczy to, że on ma dość sił, by wykonać wszystko, czego zapragnie, ale pan, panie pułkowniku, sądzi, że to gra w kręgielki. A od tego czasu upłynęły już trzy lata i nauczyłem go przez ten czas wielu rzeczy, pułkowniku Creightonie. Zdaje mi się, że pan go teraz marnuje.

– Hm! Może macie rację. Ale jak wiecie, na razie nie mamy dla niego żadnych prac mierniczych…

– Niech sobie pohasa… niech sobie pohasa! – przerwał Mahbub. – Któż wymaga od źrebięcia, by od razu dźwigało wielkie ciężary? Niech sobie pobiega z karawaną, jak nasze wielbłądzięta… ot tak, na los szczęścia. Wziąłbym go z sobą, ale…

– Przydałby się on w pewnej drobnej sprawie… na południu… – przemówił Lurgan ze szczególną słodyczą w głosie, opuszczając ciężkie, sinawe powieki.

– Sprawa ta jest w rękach E-23 – rzekł pospiesznie Creighton. – Jego nie powinno się tam posyłać. Zresztą on nie umie po turecku.

– Niech mu pan jeno opisze wygląd i zapach listów, jakich mu potrzeba, a on nam je przyniesie – nalegał Lurgan.

– Nie. To robota dla dorosłego – oświadczył Creighton.

W grę tu wchodziła karkołomna sprawa niedozwolonej a wichrzycielskiej korespondencji pomiędzy osobistością uważającą się za najwyższą powagę w rzeczach religii mahometańskiej na całym świecie a jednym z młodych członków pewnej rodziny królewskiej, którego nieraz notowano w aktach z powodu porywania kobiet na terytorium angielskim. Arcykapłan muzułmański był pyszny i zuchwały nad miarę; natomiast młody książę tylko dąsał się, że ograniczono jego przywileje, nie powinien był wszakże prowadzić korespondencji, która go mogła kiedyś skompromitować. Jakoż istotnie jeden list wpadł w ręce niepowołane, ale tego, który go wytropił, znaleziono później nieżywego przy gościńcu, przebranego za kupca-Araba; tak donosił skrupulatnie E-23, podejmując w dalszym ciągu jego robotę. Te wypadki i kilka innych, których nie można było ogłaszać, sprawiły, że Mahbub i Creigton pokiwali głowami.

– Niech sobie wyruszy w świat ze swym czerwonym lamą – rzekł koniarz z widocznym wysileniem. – On kocha tego starucha. Nauczy się przynajmniej mierzenia kroków za pomocą różańca.

– Z tym staruchem jużem załatwił parę spraw… listownie – rzekł pułkownik Creighton, uśmiechając się sam do siebie. – Gdzież on się wybiera?

– Będzie chodził tam i z powrotem po całym kraju, jak to czynił przez te trzy lata. Szuka jakiejś rzeki zbawienia. Klątwa boża niech spadnie na wszyst… – tu Mahbub zagryzł usta. – Ilekroć powróci z włóczęgi, modli się w świątyni Tirthankerów lub w Buddh Gaya. Potem idzie do madrissah, by odwiedzić chłopca, o czym zresztą wiadomo, gdyż chłopca karano za to kilkakrotnie. Jest to skończony wariat, ale człek spokojny. Spotykałem się z nim. Babu też miewał z nim do czynienia. Mieliśmy go na oku przez trzy lata. Czerwonych Lamów nie ma znów tak wielu w Indiach, by można było zgubić ich ślad.

– Babu bywają wielce dziwni – rzekł Lurgan zadumany. – Czy wiecie, czego się doprawdy zachciewa Hurree Babu? Chciałby zostać członkiem Królewskiego Towarzystwa za zbieranie notatek etnologicznych. Mówię panu, opowiedziałem mu o lamie wszystko, com wiedział od Mahbuba i chłopaka. Hurree Babu jedzie do Benares… zdaje mi się, że na własny koszt.

– Ja nie wiem nic o tym! – rzekł zwięźle Creighton. On to sam opłacał koszty podróży Hurreego, powodowany niezmiernym zaciekawieniem, kto zacz mógł być ów lama.

– Zasię kilkakrotnie w ciągu tych lat kilku przyczepiał się do lamy, nagabując go o wyjaśnienia dotyczące lamaizmu, tańców diabelskich, zaklęć i czarów. Panno święta! Ja bym mógł o tym wszystkim dawno mu powiedzieć. Zdaje mi się, że Hurree Babu już jest nieco za stary do włóczęgi. Woli gromadzić wiadomości o zwyczajach i obrzędach. Tak, on chce być F. R. S147.

– Hurree ma o chłopcu dobre wyobrażenie… czy nie tak?

– O, tak… bardzo dobre! Spędziliśmy parę miłych wieczorów w moim zaciszu… ale sądzę, że byłoby marnotrawstwem wypuszczać go z Hurreem na badania etnologiczne.

– Nie na początek. Co o tym sądzisz, Mahbubie? Pozwól chłopcu pohasać z lamą przez sześć miesięcy. Potem zobaczymy. On tam nabierze doświadczenia.

– On je już posiada, sahibie… Wodę, w której pływa, opanował jak ryba. W każdym razie dobrze będzie wypuścić go ze szkoły.

– Więc doskonale! – rzekł Creighton na wpół do siebie. – Niech sobie idzie z lamą, a jeżeli Hurree Babu będzie miał ich na oku, to nawet i lepiej! On nie narazi chłopca na różne zgryzoty, jak to czynił Mahbub. Dziwne… to jego pragnienie, by zostać F. R. S. Zresztą przymiot to zgoła ludzki. On, ten Hurree, istotnie celuje najlepiej w poszukiwaniach etnologicznych.

Za żadne skarby i odznaczenia pułkownik Creigthon nie dałby się odwieść od pracy w Indyjskim Instytucie Mierniczym, ale w głębi serca i on żywił pragnienie, by mógł kiedyś dopisać „F. R. S.” pod swoim nazwiskiem. Odznaczenia, na jakich się znał, można zdobyć dzięki zdolnościom lub poparciu ze strony przyjaciół, natomiast w jego największym przekonaniu, jedynie praca (tj. skrypty przedstawiające jej żywotność) mogła kogoś wprowadzić do Towarzystwa, do którego szturmował już od wielu lat monografiami o dziwacznych kultach i nieznanych obyczajach azjatyckich. Na dziesięciu ludzi zapewne dziewięciu, znudzonych do ostateczności, uciekłoby z soirée Towarzystwa Królewskiego; ale Creighton był tym dziesiątym, który czasami tęsknił w duszy do rojnych sal w niefrasobliwym Londynie, gdzie siwowłosi lub łysi jegomościowie, niemający zielonego pojęcia o wojsku, uwijali się wśród doświadczeń spektroskopicznych, maluchnych roślinek z zamarłych tundr, wśród maszyn elektrycznych do mierzenia szybkości i przyrządów do krajania lewego oka samiczki moskita na ułamki milimetrów. Według wszelkiej sprawiedliwości i słuszności winien był raczej apelować do Królewskiego Instytutu Geograficznego, lecz dorośli jak dzieci, wybierając zabawę, zdają się często na przypadek. Przeto Creigthon uśmiechnął się i nabrał lepszego wyobrażenia o Hurree Babu, którego ponosiły podobne pragnienia. Upuścił sztylet służący do zażegnywania biesów i spojrzał na Mahbuba.

– Kiedyż to możemy wypuścić źrebię ze stajni? – ozwał się koniarz, czytając w jego spojrzeniu.

– Hm! Jeżeli go wyciągnę rozkazem, to cóż on zrobi… jak ci się zdaje? Nigdy przedtem nie zajmowałem się kształceniem takiego chłopaka.

– Przyjdzie do mnie – rzekł Mahbub bez namysłu. – Sahib Lurgan i ja przygotujemy go do drogi.

– Niechajże tak będzie. Przez sześć miesięcy może sobie biegać, gdzie mu się podoba. Ale kto będzie ręczył za niego?

Lurgan z lekka pochylił głowę.

– On nie wygada się z niczym… jeżeli pan się tego właśnie boi, pułkowniku Creigthon.

– Bądź co bądź, jest to zawsze tylko chłopak.

– Ta-ak; ale po pierwsze on nie ma z czym się wygadać, a po wtóre wie, co by go za to spotkało. Zresztą on bardzo lubi Mahbuba, a i mnie po trosze.

– Czy będzie pobierał jaką płacę? – zapytał przezorny koniarz.

– Jedynie strawne na chleb i wodę. Dwadzieścia rupii miesięcznie.

Jedyną korzyścią służby tajnej jest to, że nie ma w niej kłopotliwej kontroli wydatków. Wynagrodzenie jest co prawda śmiesznie chude, lecz funduszem zarządza kilku ludzi, którzy nie żądają pokwitowań ani nie przedstawiają uwierzytelnionych rachunków. Oczy Mahbuba błyszczały prawie sikhijską chciwością pieniędzy. Nawet niewrażliwa twarz Lurgana jęła się mienić. Rozmyślał o tych nadchodzących latach, kiedy Kim będzie zaprawiony i wciągnięty w Wielką Grę, która odbywa się ustawicznie, dniem i nocą, w całych Indiach. Przewidywał, że dzięki temu uczniowi spłyną nań zaszczyty i zaufanie ze strony kilku wybranych. Wszak to sahib Lurgan już przedtem dzikiego, bezczelnego i kłamliwego prostaczka z prowincji północnozachodniej ukrzesał na dzisiejszego E-23.

Wszakoż radość tych nauczycieli była blada i mętna w porównaniu z radością Kima, gdy przełożony zakładu św. Ksawerego odwołał go na bok i oznajmił, że pułkownik Creighton wzywa go do siebie.

– Domyślam się, O'Haro, że on wynalazł ci posadę geometry-asystenta w Wydziale Kanalizacji: zawdzięczasz to dobrym postępom w matematyce. Wygrałeś wielki los, boć masz zaledwie lat siedemnaście; ale chyba to rozumiesz, że nie staniesz się pukka148, dopóki nie zdasz egzaminu powakacyjnego. Przeto nie powinieneś sądzić, że idziesz w świat dla zabawy albo że masz już zapewnioną karierę. Czeka cię jeszcze pracy niemało. Dopiero, gdy ci się uda zostać pukka, możesz, jak ci wiadomo, awansować na czterysta pięćdziesiąt rupii miesięcznie.

W związku z tym zwierzchnik udzielił mu jeszcze wielu dobrych rad dotyczących sprawowania, obycia towarzyskiego i obyczajności; zaś koledzy, zwłaszcza starsi, których jeszcze nie powoływano na stanowiska, sarkali, jak to potrafią jeno dryblasy anglo-indyjskie, na protekcję i przekupstwo. Co więcej, młody Cazalet, którego ojciec był niższym urzędnikiem w Chunarze, napomykał tu i ówdzie półgębkiem, że pieczołowitość, jaką okazywał pułkownik Creighton Kimowi, płynęła wręcz z rodzicielskich pobudek; Kim, zamiast odeprzeć potwarz, nie raczył nawet ust otworzyć. Rozmyślał nad czekającym go nie lada kawałem, nad wczorajszym listem Mahbuba, bardzo porządnie napisanym po angielsku, a naznaczającym mu dziś po południu spotkanie w domu, którego sama już nazwa zjeżyłaby grozą wszystkie włosy na głowie przełożonego.

Tego wieczora na stacji lucknowskiej, ponad wagą towarową, Kim mówił do Mahbuba:

– Bałem się, czy na koniec nie zawali się dach nade mną i czy mnie nie wystrychną na dudka. Czy naprawdę już wszystko się skończyło, o mój ojcze?

Mahbub strzyknął w palce, na znak, że wszystko na amen skończone, a oczy mu płonęły jak rozżarzone węgle.

– Więc gdzież mój pistolet? Niechże już go sobie przywieszę.

– Powoli, powoli! Przez pół roku możesz sobie pobiegać bez postronka u pęcin. Wyjednałem ci to u sahiba-pułkownika Creightona. No, i dwadzieścia rupii miesięcznie. Stary czerwony kapelusz wie, że przyjeżdżasz.

– Zapłacę ci dastoorie (faktorne) z mej trzymiesięcznej pensji – rzekł Kim posępnie. – O tak, dwie runie miesięcznie. Ale wpierw musisz mnie uwolnić od tych łachów (skubnął się w cienkie płócienne porcięta i szarpnął kołnierzyk). – Przyniosłem z sobą wszystko, co potrzeba do drogi. Kufer odesłałem do sahiba Lurgana.

– …który zasyła ci salaamy (ukłony)… sahibie.

– Sahib Lurgan to człek wielce grzeczny. Lecz co ty porabiasz?

– Jadę znów na północ, by uczestniczyć w wielkiej grze. I cóż by więcej? Czy jeszcze się wciąż napierasz, by iść za starym czerwonym kapeluchem?

– Nie zapominaj, że on mnie zrobił, czym jestem… choć sam o tym nie wiedział. Rok rocznie posyłał pieniądze na moją naukę.

– I ja bym to zrobił… gdyby ta myśl mi weszła w twardą łepetę! – burczał Mahbub. – Pódzi149 no ze mną. Lampy już zapalono i na rynku nikt cię nie spostrzeże. Podrałujemy do domu Huneefy.

Gdy tam szli, Mahbub udzielał mu takich samych przestróg, jakich Lemuelowi udzielała jego matka i, rzecz osobliwa, Mahbub wprost usiłował dowieść, jak Huneefa i jej podobne niewiasty niejednego króla przyprawiły o zgubę.

– Przypominam sobie też – (podchwytywał złośliwie) – czyjeś słowa: „Ufaj wężowi bardziej niż kobiecie rozwiązłej, a kobiecie rozwiązłej więcej niż Pathanowi Mahbub Ali”. Otóż, pominąwszy Pathanów, do których i ja się zaliczam, słowa powyższe są w zupełności prawdziwe. Najprawdziwsze zaś bywają w wielkiej grze, ponieważ właśnie dzięki kobietom wszystkie zamysły spełzają na niczym, a nas samych potem ludziska o świcie znajdują z poderżniętym gardłem. Tak właśnie przydarzyło się jednemu… – i opowiedział całą rzecz, nie pomijając najjaskrawszych szczegółów.

– Więc cóż…?

Kim zatrzymał się przed obskurną klatką schodową, co wspinała się w parne pomrocze pokoju na piętrze, w tej połaci domu, która znajduje się za sklepem tytoniowym Azima Ullaha. Ci, którzy znają tę izbę, nazywają ją „klatką ptaszęcą” – tyle tu szeptów, poświstywań, świegotów.

Izba, zawalona brudnymi poduszkami i niedopalonymi hookah, cuchnęła obrzydliwie zatęchłym tytoniem. W jednym kącie spoczywało ogromne, niezdarne babsko, odziane w zielonkawą gazę; jej brwi, nos, uszy, przeguby rąk, ramiona, kibić i kostki były obwieszone ciężkimi ozdobami krajowego wyrobu. Gdy się odwróciła, rozległ się chrzęst niby garnków miedzianych. Na balkonie za oknem miauczało zgłodniałe, chude kocisko. Kim oszołomiony stanął przy kotarze w drzwiach.

– Czy to nowy towar, Mahbubie? – odezwała się Huneefa gnuśnie, ledwie racząc wysunąć z ust cybuch. – O Buktanoo! – (jak większość kobiet jej cechu, zaklinała się na dżinny150 – o Buktanoo! Bardzo jest przystojny!

– To przedgrywka do sprzedaży konia – tłumaczył Mahbub Kimowi; ten roześmiał się.

– Takiej gadaniny nasłuchałem się od pierwszego tygodnia po urodzeniu – odparł, siadając w miejscu oświetlonym. – Do czego to prowadzi?

– Do zabezpieczenia. Dziś zmienimy twą cerę. To sypianie pod dachem wybieliło cię jak migdał. Ale Huneefa zna farbę, która trzyma się dobrze; nie będzie to malowanie na parę dni. Ponadto uzbroimy cię przeciwko przygodom podróży. Taki to ode mnie otrzymasz podarunek, mój synu. Wyjmij wszystkie blachy, jakie masz na sobie, i złóż je tutaj. Zwijaj się prędzej, Huneefo!

Kim wydobył kompas, mierniczą skrzynkę z farbami i świeżo napełnione pudełko z lekarstwami. Wszystko to towarzyszyło mu stale we wszystkich podróżach, a on, jak to chłopak, bardzo sobie cenił te sprzęty.

Kobieta podniosła się z wolna i posuwała się, wyciągając ręce nieco przed siebie. Kim zmiarkował, że była ślepa.

– Nie, nie – mruczała – Pathan mówi prawdę… moja farba nie schodzi w tydzień ani też w miesiąc, a ci, których zabezpieczę, mają niechybną uchronę.

– Gdy się jest samemu gdzieś w obczyźnie, niedobrze jest nabawić się ni stąd ni zowąd jakichś wrzodów lub trądu – rzekł Mahbub. – Gdy żyłeś ze mną, mogłem wszystkiego dopilnować. Zresztą Pathan ma delikatną skórę. Rozbierz się do pasa i przypatrz się, jak wybielałeś.

Huneefa właśnie wracała z pokoju w głębi, macając drogę.

– Nie przejmuj się niczym, ona nie widzi – i wziął cynowy kubek z jej dłoni pokrytej pierścieniami.

Farba okazała się niebieska i kleista. Kim, umoczywszy w niej płatek bawełny, spróbował jej na przegubie ręki; ale Huneefa dosłyszała to.

– Nie, nie! – zawrzasła151. – Nie tak to się przystępuje do dzieła, ale z należytymi obrzędami. Malowanie nie jest tu rzeczą najważniejszą. Zabezpieczę cię zupełnie od przypadłości tej włóczęgi.

– Czy to dżadu (czary)? – zapytał Kim, wzdrygnąwszy się nieco. Nie lubił patrzeć w białe, wzroku pozbawione źrenice. Mahbub, położywszy mu rękę na karku, zgiął go ku podłodze, tak iż nos chłopaka znalazł się na cal od desek.

– Zachowaj się spokojnie. Nic ci się złego nie stanie, mój synu. Jestem twoją ofiarą.

Nie mógł dostrzec, do czego wzięła się kobieta, ale przez kilka minut słyszał chrzęst jej ozdób. Zapałka rozkwieciła ciemności; wyróżnił dobrze mu znane parkotanie i mdły zapach ziarnek kadzidła. Potem izba napełniła się dymem… ciężkim, wonnym, odurzającym. Poprzez wzmagającą się senność słyszał imiona czartów: Zulbazana, syna Eblisa (Belzebuba), który przemieszkuje w bazarach i parach, powodując wszelkie nagłe, lubieżne szaleństwa spotykane na postojach przydrożnych; Dulhana, czającego się koło meczetów, który przebywa wśród pantofli wiernego pospólstwa152, odwodząc ludzi nabożnych od modlitwy; a także imię Mazbuta, pana kłamstwa i lęku. Huneefa, to szepcząc chłopcu do ucha, to znów przemawiając jak gdyby z niezmiernej odległości, dotykała go obrzydliwie miękkimi palcami, lecz Mahbub nie wypuszczał jego karku ani na chwilę z silnego uchwytu. Na koniec Kim, wyrwawszy się z westchnieniem, runął bez zmysłów na ziemię.

– Allach! Jakże on się opierał! Nigdy byśmy tego nie zdziałali inaczej, jak tylko ziołami. Przypuszczam, że to za sprawą jego białej krwi… – rzekł Mahbub zrzędnie. – Klepże dalej dawut (zaklęcia). Obdarz go zupełnym bezpieczeństwem.

– O, Słuchający! Ty, który słyszysz uszami, bądź obecny! Usłysz, o Słuchający! – jęczała Huneefa, zwracając zmartwiałe oczy w stronę zachodu. Ciemna izba napełniła się jękami i charczeniem.

Z balkonu, od strony dworu, jakaś przysadzista postać wytknęła baniastą głowę i zakaszlała nerwowo.

– Nie przeszkadzaj tej brzuchomównej czarownicy, przyjacielu! – dały się słyszeć angielskie słowa. – Wyobrażam sobie, że dla ciebie stanowi to wielką rozrywkę, ale żaden z oświeconych widzów nie da się tym zbić z tropu.

– …Wszystko sprzysięgnę na ich zgubę! O proroku, miej wyrozumiałość dla niewiernych. Niech przez czas jakiś zostaną na uboczu! – twarz Huneeiy, zwrócona na północ, wykrzywiała się okropnie, a zdawało się, że spod pułapu odpowiadają jej jakowej głosy.

Hurree Babu zagłębił się znów w notatniku opartym na parapecie okna, ale ręce mu się trzęsły. Huneefa, jak gdyby oszołomiona blekotem, siedziała w kucki przy bezwładnej głowie Kima, wijąc się na wszystkie strony, i wywoływała diabły – jednego za drugim, według starożytnej kolejności obrzędu, nakłaniając ich, by omijali wszelkie sprawy chłopaka.

– W jego ręku są klucze rzeczy Tajemnych! Nikt ich nie zna, prócz jego samego. On wie, co jest na lądzie i morzu!

I znów posypały się nieziemskie, świszczące odpowiedzi.

– Ja… ja się obawiam, czy te wszystkie zaczynki nie są aby szkodliwe? – ozwał się babu, przyglądając się muskułom na grdyce Huneefy, co drgały i targały się w skurczach, gdy baba przemawiała w przeróżnych modulacjach głosu. – Czy… czy nie zanosi się na to, że one mogą nam zabić chłopaka? W razie czego uchylam się od stawania za świadka w sądzie. Jakiegoż to domniemanego diabła wspomniała na końcu?

– Babudżi – odrzekł Mahbub po hindusku. – Nie żywię szacunku dla biesów indyjskich, ale z synami Eblisa to zgoła inna sprawa: czy są dżumali (łaskawi), czy dzullali (groźni), nie lubię kafirów153.

134.dyć (gw.) – przecież. [przypis edytorski]
135.kopa (daw.) – sześćdziesiąt sztuk; przen.: mnóstwo. [przypis edytorski]
136.nimeśmy go pojmali – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika: nim go pojmaliśmy. [przypis edytorski]
137.wierę (daw.) – zaprawdę, zaiste. [przypis edytorski]
138.bych go posiadał (daw.) – gdybym go posiadał. [przypis edytorski]
139.miasto (daw.) – zamiast. [przypis edytorski]
140.puściłbych (daw.) – puściłbym. [przypis edytorski]
141.dhow a. dow – arabski statek jednomasztowy, używany zwłaszcza przez handlarzy niewolnikami. [przypis tłumacza]
142.luka – otwór w pokładzie. [przypis tłumacza]
143.monsuny – wiatry wiejące latem z południowego zachodu, a zimą z północnego wschodu; „porą monsunową” nazywa się porę deszczową. [przypis tłumacza]
144.lakh (sanskr. lakhsza) – sto tysięcy; krocie. [przypis tłumacza]
145.naści (daw., gw.) – masz, weź. [przypis edytorski]
146.kal. – kaliber. [przypis edytorski]
147.F. R. S. – Fellow of Royal Society; członek Królewskiego Tow. Naukowego, założonego w r. 1622 celem popierania nauk, zwł. przyrodniczych. [przypis tłumacza]
148.pukka – dosł. mocny, pewny, stały; tu: „etatowy”. [przypis tłumacza]
149.pódzi (gw.) – pójdź. [przypis edytorski]
150.dżinny (arab.) – według wierzeń mahometańskich, są to duchy mogące przybierać postać ludzką lub zwierzęcą. [przypis tłumacza]
151.zawrzasła – dziś: zawrzasnęła. [przypis edytorski]
152.wśród pantofli wiernego pospólstwa – wiadomo, że do meczetów nie wolno wchodzić w obuwiu. [przypis tłumacza]
153.kar a. kaffir (arab.) – niewierny, to samo co giafir lub giaur; nb. pierwsze dwie nazwy często stosowane i do Murzynów bantuańskich określanych jako Kafrowie. [przypis tłumacza]
Age restriction:
12+
Release date on Litres:
02 June 2020
Volume:
420 p. 1 illustration
Copyright holder:
Public Domain
Download format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip