Free

Portret Doriana Graya

Text
Mark as finished
Portret Doriana Graya
Portret Doriana Graya
Audiobook
Is reading Wojciech Masiak
Details
Font:Smaller АаLarger Aa

Rozdział XIX

– Po co mi mówisz, że chcesz być dobry – zawołał lord Henryk, zanurzając białe palce w czerwonej miedzianej czarze z wodą różaną. – Ty już jesteś w pełni doskonały. Proszę cię tylko, nie zmieniaj się.

Dorian Gray potrząsnął głową.

– Nie Henryku, popełniłem w życiu zbyt wiele okropności. To się już nie powtórzy. Wczoraj rozpocząłem moje dobre czyny.

– Gdzie byłeś wczoraj?

– Na wsi, Henryku. Zatrzymałem się w małej oberży.

– Mój drogi chłopcze – rzekł lord Henryk z uśmiechem – na wsi każdy może być dobry. Nie ma pokus. Jest to też przyczyną, dlaczego ludzie mieszkający poza miastem są zupełnie niecywilizowani. Cywilizacja pod żadnym względem nie jest łatwa do zdobycia. Osiąga się ją tylko dwiema drogami. Przez kulturę albo przez zepsucie. Ludność wiejska nie ma do tego sposobności, dlatego jest zacofana.

– Kultura i zepsucie – powtórzył echem Dorian. – Wiem cośkolwiek o obu. Wydaje mi się teraz straszne, że zawsze idą w parze. Znalazłem nowy ideał, Henryku. Chcę się zmienić. Zdaje mi się, że już się zmieniłem.

– Nie powiedziałeś mi jeszcze, jaki był twój dobry czyn. Czy może popełniłeś ich więcej? – zapytał towarzysz, nabierając na talerzyk karmazynową piramidkę ogrodowych poziomek i posypując je śnieżnobiałym cukrem za pomocą dziurkowanej łyżeczki w kształcie muszli.

– Opowiem ci, Henryku. Mogę to opowiedzieć wszystkim. Oszczędziłem pewną osobę. To wygląda na przechwałkę, ale zrozumiesz, o co chodzi. Była doskonale piękna i czarująca jak Sybilla Vane. Sądzę, że właśnie to pociągnęło mnie do niej. Pamiętasz Sybillę, nieprawda? Jak to już wydaje się dawno! Hetty nie jest, oczywiście, z naszej sfery. Prosta wiejska dziewczyna. Ale kochałem ją naprawdę. Jestem zupełnie pewny, że ją kochałem. Przez cały ten czarowny maj, jaki mieliśmy, jeździłem do niej dwa albo trzy razy w tygodniu. Wczoraj spotkałem ją w małym ogródku. Kwiecie jabłoni osypywało jej włosy, a ona się śmiała. Dziś rano o świcie mieliśmy odjechać. Nagle postanowiłem pozostawić ją tak samo podobną do kwiatu, jak ją poznałem.

– Wierzę, Dorianie, że nowość tego wzruszenia musiała dać ci dreszcz prawdziwej rozkoszy – przerwał lord Henryk. – Ale mogę za ciebie skończyć twoją sielankę. Dając jej dobrą radę, złamałeś jej serce. Taki był początek twego nawrócenia.

– Henryku, jesteś straszny! Nie powinieneś mówić tych okropnych rzeczy. Serce Hetty nie jest złamane. Oczywiście, że rozpaczała i tym podobne. Ale nie ma na niej hańby. Może żyć, jak Perdyta205, w swym ogrodzie mięty i tymianku.

– I opłakiwać niewiernego Floryzela206 – rzekł lord Henryk, śmiejąc się i wyciągając się na fotelu. – Mój drogi Dorianie, miewasz pomysły bajecznie dziecinne. Czy sądzisz, że tę dziewczynę zadowoli już ktoś z jej własnej sfery? Najprawdopodobniej wyjdzie kiedyś za prostackiego furmana albo za szczerzącego do niej zęby parobka. To jednak, że cię poznała i pokochała, nauczy ją gardzić mężem i uczyni nieszczęśliwą. Ze stanowiska moralności niezbyt wysoko mogę ocenić twoje wyrzeczenie się. Nawet jak na początek jest bardzo mizerne. Przy tym, skąd wiesz, czy już w tej chwili ciało Hetty, jak Ofelii, nie pływa w jakimś stawie młyńskim, oblane światłem gwiazd i otoczone kwiatami lilii wodnych?

– Nie mogę tego słuchać, Henryku! Najpierw drwisz ze wszystkiego, a potem wysnuwasz najpoważniejsze tragedie. Żałuję teraz, że ci opowiadałem. Nie obchodzi mnie, co mówisz. Wiem, że postąpiłem dobrze. Biedna Hetty! Gdy przejeżdżałem dziś koło jej chaty, widziałem w oknie jej twarz niby pęk jaśminu. Nie mówmy o tym więcej i nie staraj się mnie przekonywać, że mój pierwszy od lat dobry czyn, że pierwsze drobne poświęcenie, którego zaznałem, jest w rzeczywistości czymś w rodzaju grzechu. Chcę się poprawić. Poprawię się. Opowiedz mi coś o sobie. Co się dzieje w mieście? Od wielu dni nie byłem już w klubie.

– Wciąż mówią o zniknięciu biednego Bazylego.

– Myślałem, że już się znudzono tym tematem – rzekł Dorian, dolewając sobie wina i z lekka marszcząc brwi.

– Mój drogi chłopcze, mówi się o tym dopiero od sześciu tygodni, a angielska publiczność nie zdobyłaby się na taki wysiłek umysłowy, aby mieć więcej niż jeden temat na trzy miesiące. W ostatnim jednak czasie szczęściło się jej. Miała mój rozwód i samobójstwo Alana Campbella. Obecnie ma tajemnicze zniknięcie artysty. W Scotland Yardzie wciąż utrzymują, że mężczyzna w szarym płaszczu, który dziewiątego listopada wyjechał nocnym pociągiem do Paryża, był biednym Bazylim, a policja paryska twierdzi, że Bazyli wcale do Paryża nie przybył. Za kilka dni usłyszymy zapewne, że widziano go w San Francisco. Dziwna to rzecz, że wszystkich zaginionych widuje się zawsze w San Francisco. Musi to być cudowne miasto, posiadające całą przyciągającą siłę zaświatów.

– Jak myślisz, co się stało z Bazylim? – zapytał Dorian, podnosząc kieliszek z burgundem pod światło i dziwiąc się, że może rozmawiać tak spokojnie.

– Nie mam najmniejszego pojęcia. Jeśli Bazyli chce się ukrywać, cóż mnie to obchodzi. Jeśli umarł, nie mam potrzeby o nim myśleć. Śmierć jest jedyną rzeczą, która mnie zawsze przeraża. Nienawidzę jej.

– Dlaczego? – zapytał leniwie młody człowiek.

– Dlatego – powiedział lord Henryk, podnosząc do nosa otwarte pudełeczko z aromatycznymi solami – że wszystko można dziś przeżyć oprócz niej. Śmierć i pospolitość są w dziewiętnastym wieku dwoma jedynymi faktami, których nie da się wyjaśnić. Każ nam podać kawę, Dorianie, do sali koncertowej. Musisz mi zagrać Chopina. Ten człowiek, z którym uciekła moja żona, nadzwyczajnie grał Chopina. Biedna Wiktoria! Bardzo ją lubiłem. Dom jest bez niej dość pusty. Małżeństwo jest, naturalnie, przyzwyczajeniem, złym przyzwyczajeniem. Żałuje się jednak nawet najgorszych przyzwyczajeń, gdy się je utraci. Może tych najwięcej. Poniekąd stanowią nieodłączną część naszej istoty.

Dorian nic nie odpowiadał, lecz wstał od stołu i przeszedłszy do sąsiedniego pokoju, zasiadł do fortepianu i począł przebiegać palcami po białych i czarnych klawiszach. Gdy przyniesiono kawę, przestał grać i powiedział, spoglądając na lorda Henryka:

– Henryku, czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że Bazyli został zamordowany?

Lord Henryk ziewnął.

– Bazyli był ogólnie lubiany i zawsze nosił zegarek Waterbury207. Dlaczego więc miałby zostać zamordowany? Nie był na tyle mądry, aby mieć nieprzyjaciół. Bez wątpienia jako malarz był genialny. Ale można malować jak Velasquez208, a jednak być zupełnie ograniczonym. Bazyli był rzeczywiście dość ograniczony. Tylko jeden raz był dla mnie zajmujący, gdy ongi, przed laty, opowiadał mi, że się ubóstwia i że jesteś najpotężniejszą pobudką jego sztuki.

– Bardzo lubiłem Bazylego – rzekł Dorian z odcieniem smutku w głosie. – Mówią jednak, że został zamordowany?

– Och, kilka dzienników. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Wiem, że w Paryżu istnieją okropne nory, ale Bazyli nie należał do ludzi, którzy tam uczęszczają. Nie był wcale ciekawy. To było jego główną wadą.

– Co byś powiedział, Henryku, gdybym ci wyznał, że to ja zamordowałem Bazylego? – rzekł młody mężczyzna. Mówiąc to, patrzył na niego uważnie.

– Powiedziałbym ci, drogi chłopcze, że przybierasz rolę, z którą ci wcale nie do twarzy. Każda zbrodnia jest pospolita, tak jak każda pospolitość jest zbrodnią. Morderstwo nie byłoby w twoim stylu, Dorianie. Przykro mi, jeśli obrażam twoją próżność, ale zapewniam cię, że to prawda. Zbrodnia należy wyłącznie do klas niższych. Wcale ich za to nie potępiam. Wyobrażam sobie, że zbrodnia jest dla nich tym, czym dla nas sztuka, po prostu sposobem przeżywania nadzwyczajnych wzruszeń.

– Sposób przeżywania wzruszeń? Sądzisz więc, że człowiek, który popełnił morderstwo, zdolny jest do powtórzenia tej zbrodni? Nie mów mi tego.

– Och, każda rzecz staje się rozkoszą, gdy zbyt często do niej wracamy – zawołał lord Henryk, śmiejąc się. – To jedna z najważniejszych tajemnic życia. Wydaje mi się jednak, że morderstwo bywa zawsze omyłką. Nie powinno się nigdy czynić nic takiego, o czym nie można swobodnie rozmawiać po obiedzie. Pozostawmy jednak w spokoju biednego Bazylego. Chciałbym uwierzyć, że mógł naprawdę skończyć tak romantycznie, jak to przypuszczasz, ale nie mogę. Przypuszczałbym raczej, że spadł z omnibusu do Sekwany, a konduktor przemilczał to z obawy o skandal. Tak, wyobrażam sobie, że taki mógł być jego koniec. Niemal go widzę leżącego na wznak w brudnozielonej wodzie, ponad nim suną obładowane barki, a długie wodorosty czepiają się włosów. Wiesz, że nie wierzę, aby mógł był stworzyć jeszcze coś dobrego. W ostatnich dziesięciu latach jego twórczość bardzo podupadła.

 

Dorian westchnął, a lord Henryk, przeszedłszy przez pokój, gładził po głowie rzadką papugę jawajską, dużego ptaka o szarym pierzu, z różowym czubem i ogonem, kołyszącego się na bambusowym drążku. Pod dotknięciem jego wytwornych palców ptak zsunął białe, pomarszczone powieki na czarne, szkliste oczy i przestępował z nogi na nogę.

– Tak – mówił dalej, odwracając się i wyjmując chustkę z kieszeni – jego twórczość była w zupełnym upadku. Jak gdyby był coś stracił. Stracił ideał. Gdy przestaliście być wielkimi przyjaciółmi, przestał być wielkim artystą. Co was rozłączyło? Nudził cię zapewne. Jeśli tak, nigdy ci tego nie wybaczył. Tak bywa zawsze z ludźmi nudnymi. Ale co się stało z tym twoim cudownym portretem, który namalował? Zdaje mi się, że nie widziałem go od chwili, gdy go skończył. Och! Przypominam sobie, iż opowiadałeś mi przed laty, że odesłałeś go do Selby i że po drodze go zgubiono czy skradziono. Czy nigdy go nie odzyskałeś? Co za szkoda! To było naprawdę arcydzieło. Pamiętam, że chciałem je kupić. Żałuję, że mi się nie udało. Należał do najlepszego okresu Bazylego. Od tego czasu jego prace były dziwną mieszaniną złego malowania i dobrych pomysłów, co najzupełniej uprawnia, aby artystę nazywano czołowym przedstawicielem sztuki angielskiej. Czy ogłaszałeś o zgubie obrazu? Powinieneś był to zrobić.

– Nie pamiętam – powiedział Dorian. – Zdaje się, że ogłaszałem. Jakkolwiek nigdy tego obrazu nie lubiłem. Żałuję, że do niego pozowałem. Nienawidzę nawet wspomnienia o nim. Po co mi o nim mówisz? Przypomina mi zawsze te dziwne wiersze z jakiejś sztuki, zdaje się, że z Hamleta, jakżeż one brzmią?

 
Jako obraz bólu,
Oblicze bez serca.209
 

Tak, taki był ten portret.

Lord Henryk roześmiał się.

– Dla człowieka patrzącego na życie z punktu widzenia sztuki sercem jest mózg – odparł, opadając na fotel.

Dorian Gray potrząsnął głową i wydobył z fortepianu kilka cichych akordów.

– „Jako obraz bólu” – powtarzał – „oblicze bez serca”.

Starszy mężczyzna wyciągnął się i patrzył na niego spod półprzymkniętych powiek.

– Nawiasem mówiąc, Dorianie – powiedział po chwili – „na co zda się człowiekowi zdobyć cały świat”… jakże brzmią te słowa?… „jeśli zatraci swą duszę?”210

Muzyka brzęknęła fałszywą nutą, Dorian Gray zerwał się, bystro spoglądając na przyjaciela.

– Dlaczego mnie o to pytasz, Henryku?

– Mój drogi przyjacielu – powiedział lord Henryk, ze zdziwieniem wznosząc brwi – pytałem cię o to, gdyż sądziłem, że będziesz umiał odpowiedzieć. Nic więcej. Zeszłej niedzieli szedłem przez park i tuż koło Marble Arch natknąłem się na nędznie wyglądającą gromadkę ludzi, słuchających jakiegoś marnego ulicznego kaznodziei. Gdy przechodziłem, słyszałem, jak ów człowiek postawił pytanie, o którym mowa. Wydało mi się dość dramatyczne. W Londynie równie ciekawe wrażenia są na porządku dziennym. Słotna niedziela, dziwaczny chrześcijanin w nieprzemakalnym płaszczu, kółko chorowitych, bladych twarzy pod dziurawą osłoną ociekających parasoli i jakieś cudowne zdanie rzucone w powietrze przeraźliwym, histerycznym głosem – było to coś w swoim rodzaju bardzo ładnego, niemal porywającego. Miałem ochotę odpowiedzieć prorokowi, że sztuka ma duszę, a człowiek jej nie posiada. Wątpię jednak, czy byłby mnie zrozumiał.

– Daj spokój, Henryku. Dusza jest straszną rzeczywistością. Można ją kupić, sprzedać, zamienić. Można ją zatruć lub udoskonalić. W każdym z nas jest dusza. Wiem o tym.

– Czy jesteś tego zupełnie pewny, Dorianie?

– Najzupełniej.

– Ach, w takim razie musi to być złudzenie. Rzeczy, których się jest bezwzględnie pewnym, nigdy nie są prawdą. To właśnie jest fatalizmem wiary i wyznaniem romantyzmu. Jakiż stałeś się poważny! Nie bądź taki poważny. Cóż ciebie lub mnie mogą obchodzić przesądy naszego czasu? Nie, my wyrzekliśmy się naszej wiary w duszę. Zagraj mi coś. Zagraj mi nokturn, Dorianie, i grając, opowiedz mi cichym głosem, jakim sposobem zachowałeś swą młodość. Musisz znać jakąś tajemnicę. Jestem od ciebie tylko o dziesięć lat starszy, a mam zmarszczki, jestem przeżyty i zżółkły. Jesteś naprawdę cudowny, Dorianie. Nigdy nie wyglądałeś bardziej czarująco niż dziś wieczór. Przypominasz mi dzień, w którym cię poznałem. Byłeś nieco zuchwały, bardzo nieśmiały i bezwzględnie nadzwyczajny. Zmieniłeś się, oczywiście, ale nie co do wyglądu. Chciałbym, abyś mi wyznał swą tajemnicę. Aby odzyskać młodość, uczyniłbym wszystko, z wyjątkiem ćwiczeń, rannego wstawania i cnotliwości. Młodość! Nic nie ma ponad nią. Niedorzecznością jest mówić o niedoświadczeniu młodości. Jedyni ludzie, których sądów słucham z uwagą, to ludzie znacznie młodsi ode mnie. Zdaje mi się, że mnie wyprzedzili. Życie odsłoniło im swe ostatnie cuda. Co do starszych, to zawsze się im sprzeciwiam. Czynię to z zasady. Jeśli spytasz ich o ocenę jakiegoś wczorajszego zdarzenia, z namaszczeniem powtórzą ci sądy panujące w roku tysiąc osiemset dwudziestym, kiedy noszono wysokie halsztuki211, wierzono we wszystko i nic o niczym nie wiedziano. Jakie to ładne, co grasz teraz! Ciekawy jestem, czy Chopin napisał to na Majorce, gdy morze szumiało dokoła willi i obryzgiwało jej szyby słoną pianą? To cudownie romantyczne. Jakie to błogosławieństwo dla nas, że istnieje sztuka, która nie była naśladownictwem! Nie przerywaj. Potrzeba mi dziś wieczór muzyki. Zdaje mi się, że jesteś młodym Apollinem212, a ja słuchającym cię Marsjaszem213. Mam swoje troski, Dorianie, o których nic nie wiesz. Tragedią starości jest nie tylko to, że człowiek się starzeje, ale że pozostaje młodym. Chwilami lękam się swej własnej szczerości. Ach, Dorianie, jaki ty jesteś szczęśliwy! Jakie nadzwyczajne miałeś życie! Wysączyłeś wszystko do dna. Winne grona miażdżyłeś na swym podniebieniu. Nic przed tobą nie było ukryte. I wszystko było dla ciebie niby dźwiękiem muzyki. Nic cię nie dotknęło. Wciąż jesteś ten sam.

– Nie jestem ten sam, Henryku.

– Owszem, jesteś ten sam. Chciałbym wiedzieć, jak upłynie ci reszta życia. Nie psuj go wyrzeczeniem. Obecnie jesteś doskonały. Nie rób się niedoskonałym. Jesteś teraz bez błędu. Nie musisz kręcić głową, sam o tym wiesz. Nie łudź się jednak, Dorianie. Życie nie da się ująć w karby woli i zamiarów. Życie jest sprawą nerwów i włókien, i powoli urabianych komórek, gdzie ukrywa się myśl, gdzie drzemie namiętność. Możesz wyobrażać sobie, że jesteś bezpieczny, i czuć się silnym. Lecz przypadkowy odcień barwy pokoju lub porannego nieba, jakiś szczególny zapach, kiedyś przez ciebie lubiany i niosący nikłe wspomnienia, wiersz zapomnianego poematu, który ongi czytałeś, urywek dawno niegranej melodii – Dorianie, mówię ci, że od tych drobiazgów zależy nasze życie. Pisał o tym gdzieś Browning214, ale możemy sobie to wyobrazić naszymi zmysłami. Są chwile, kiedy nagle przenika mnie zapach białego bzu, a wtedy przeżywam na nowo najdziwniejszy miesiąc mego życia. Pragnąłbym się z tobą zamienić, Dorianie. Świat przeklina nas obu, ale ciebie zawsze ubóstwiał. I zawsze będzie cię ubóstwiał. Jesteś istotą, której poszukiwał nasz wiek i jest przestraszony, że ją znalazł. Tak jestem rad, że nigdy nic nie zrobiłeś, nie wyrzeźbiłeś posągu, nie namalowałeś obrazu, nigdy nie objawiłeś się poza sobą! Twoją sztuką było życie. Cały ułożyłeś się do muzyki. Twe dni były twymi sonetami.

Dorian powstał od fortepianu i zanurzył palce we włosach.

– Tak, życie było cudne – mamrotał – ale nie chcę już, Henryku, takiego życia. A ty nie powinieneś mi mówić takich przesadnych rzeczy. Nie wiesz o mnie wszystkiego. Gdybyś wiedział, odwróciłbyś się ode mnie. Śmiejesz się. Nie śmiej się.

– Dorianie, czemu przestałeś grać? Siądź i zagraj mi jeszcze ten nokturn. Patrz na ten wspaniały księżyc o barwie miodu, zawieszony w mroku. Czeka na ciebie, abyś go oczarował, i jeśli zagrasz, zbliży się do ziemi. Nie chcesz? Chodźmy do klubu. Był to czarujący wieczór i musimy go zakończyć w czarujący sposób. Jest ktoś u White'a, kto bardzo pragnie cię poznać – młody lord Poole, najstarszy syn Bournemoutha. Naśladuje już twoje krawaty i prosił mnie, bym ci go przedstawił. Jest zachwycający i nieco przypomina mi ciebie.

– Mam nadzieję, że tak nie jest – rzekł Dorian ze smutnym wyrazem w oczach. – Jestem dziś znużony, Henryku. Nie pójdę do klubu. Dochodzi jedenasta, a chciałbym się wcześnie położyć.

– Więc nie chodź. Nigdy nie grałeś tak pięknie. W twym uderzeniu było coś cudownego. Było w nim więcej wyrazu, niż kiedykolwiek wcześniej słyszałem.

– To dlatego, że chcę stać się dobry – odparł uśmiechem. – Już się nieco zmieniłem.

– Dla mnie, Dorianie, nie zmienisz się – rzekł lord Henryk. – Pozostaniemy zawsze przyjaciółmi.

– A jednak zatrułeś mnie kiedyś książką. Nie powinienem ci tego wybaczyć. Henryku, przyrzeknij, że nie pożyczysz tej książki nikomu. Ona jest szkodliwa.

– Mój drogi chłopcze, ty naprawdę zaczynasz moralizować. Niebawem zaczniesz wędrować po kraju jak nowo nawróceni i odnowiciele wiary i ostrzegać ludzi przed grzechami, którymi już się znużyłeś. Jesteś na to zbyt czarujący. Poza tym na nic się to nie zda. Ty i ja jesteśmy, czym jesteśmy, i będziemy, czym będziemy. Co do zatrucia książką, jest to niemożliwe. Sztuka nie ma wpływu na czyny. Ona niweczy pragnienie czynu. Jest wspaniale bezpłodna. Książki, które nazywają niemoralnymi, są to książki ukazujące światu jego hańbę. Nic nadto. Nie mówmy jednak o literaturze. Przyjdź do mnie jutro rano. O jedenastej wyjeżdżam konno. Pojedziemy razem, a potem zabiorę cię na śniadanie z lady Branksome. To czarująca kobieta i chce się ciebie poradzić w sprawie kupna jakichś gobelinów. Spodziewam się, że przyjdziesz. Albo może chcesz, abyśmy zjedli śniadanie z naszą małą księżną? Mówiła mi, że wcale cię nie widuje. Może znudziła cię już Gladys? Domyślałem się. Jej mądry języczek działa na nerwy. W każdym razie bądź u mnie o jedenastej.

 

– Czy koniecznie muszę przyjść, Henryku?

– Oczywiście. W parku jest teraz cudownie. Zdaje mi się, że takich bzów nie było od tego roku, gdy cię poznałem.

– Więc dobrze. Będę o jedenastej – powiedział Dorian. – Dobranoc, Henryku.

Gdy doszedł do drzwi, zawahał się przez chwilę, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Po czym westchnął i poszedł.

Rozdział XX

Noc była piękna i tak ciepła, że płaszcz przerzucił przez ramię i szyi nie okręcał jedwabnym szalem. Gdy paląc papierosa, kierował się w stronę domu, minęło go dwóch młodych mężczyzn w wieczorowym stroju. Słyszał, jak jeden szeptał do drugiego: „To Dorian Gray”. Przypomniał sobie, jak bywało mu miło, gdy zwracano nań uwagę, przyglądano mu się lub mówiono o nim. Teraz sam dźwięk jego nazwiska nużył go. Połowa uroku małej wioski, gdzie ostatnio przebywał tak często, polegała na tym, że go tam wcale nie znano. Dziewczynie, którą w sobie rozkochał, mówił często, że jest biedny, a ona mu wierzyła. Powiedział jej raz, że jest złym człowiekiem, a ona roześmiała się i odpowiedziała, że źli ludzie są zawsze bardzo starzy i bardzo brzydcy. Jak ona umiała się śmiać! – przypominała śpiewającego kosa. A jaka była ładna w bawełnianych sukienkach i w dużych kapeluszach! Nic nie wiedziała, ale posiadała wszystko, co on utracił.

W domu zastał oczekującego nań służącego. Kazał mu iść spać, a sam wyciągnął się na sofie w bibliotece, rozmyślając nad rzeczami, o których mówił lord Henryk.

Czy jest to istotnie prawdą, że nie można się zmienić? Czuł dziką tęsknotę za nieskalaną czystością swych lat chłopięcych, swej różano-białej młodości, jak ją kiedyś nazwał lord Henryk. Wiedział, że się zbrukał, że znieprawił swój umysł i okropnie skalał swą wyobraźnię, że miał zły wpływ na otoczenie i że doznawał z tego powodu straszliwej radości, że najpiękniejszych i najwięcej obiecujących ludzi, którzy się z nim zetknęli, doprowadził do hańby. Ale czy nie ma dlań drogi powrotnej? Czy nie ma już żadnej nadziei?

Ach, w jakże przeklętej chwili pychy i namiętności modlił się, ażeby portret wziął na siebie brzemię jego dni, on zaś zachował nieskalany wdzięk wiecznej młodości! Stąd pochodził cały jego upadek. Byłoby lepiej, gdyby każdy grzech jego życia sprowadził za sobą doraźną, szybką karę. W karze jest oczyszczenie. Modlitwa człowieka do Boga sprawiedliwego powinna brzmieć nie „Odpuść nam nasze winy”, lecz „Uderz nas za nasze nieprawości”.

Przedziwnie zrobione zwierciadło, będące darem lorda Henryka sprzed tylu lat, stało teraz na stole, a okalające je białe amorki śmiały się doń jak dawniej. Wziął je do ręki, jak owej strasznej nocy, gdy po raz pierwszy zauważył zmianę na nieszczęsnym obrazie, i dzikimi, przyćmionymi przez łzy oczami wpatrywał się w gładką tarczę. Ktoś ogromnie go kochający napisał doń kiedyś szalony list, zakończony tymi bałwochwalczymi słowami: „Świat się zmienił, ponieważ ty jesteś stworzony z kości słoniowej i złota. Łuki twoich ust piszą od nowa dzieje świata”. Zdanie to przypomniało mu się i wciąż je sobie powtarzał. Znienawidził swą własną piękność i rzucając zwierciadłem o ziemię, rozbił je w srebrzyste drzazgi i tłukł nogami. To piękność go zgubiła, piękność i młodość, o którą się modlił. Gdyby nie one, jego życie mogłoby być wolne od skazy. Piękność była mu jednak maską, młodość szyderstwem. Bo czymże w najlepszym razie jest młodość? Zielonym, niedojrzałym okresem płytkich zachcianek i wątłych myśli. Czemuż zachował jej szatę? Wszak młodość go zgubiła.

Lepiej nie myśleć o przeszłości. Nic nie zdoła jej zmienić. Winien myśleć o sobie i o swej przyszłości. Jakuba Vane pochowano w bezimiennym grobie na cmentarzu w Selby. Alan Campbell zastrzelił się pewnej nocy w swym laboratorium, ale nie zdradził wymuszonej na nim tajemnicy. Poruszenie, jakie by nie było, wywołane zniknięciem Bazylego Hallwarda, rychło się uspokoi. Już omal minęło. Jest teraz zupełnie bezpieczny. Właściwie to nie śmierć Bazylego Hallwarda najbardziej ciążyła na jego umyśle. Niepokoiła go żywa śmierć własnej duszy. Bazyli namalował portret, który zmarnował jego życie. Nie mógł mu tego wybaczyć. Wszystko zawinił ten portret. Bazyli mówił mu rzeczy nie do zniesienia, a on jednak zniósł je cierpliwie. Morderstwo było po prostu chwilowym obłędem. Alan Campbell popełnił samobójstwo z własnej woli. Tak mu się podobało. Nic go to nie obchodzi.

Nowe życie! Oto, czego pragnął. Oto, czego oczekuje. Już je nawet rozpoczął. Oszczędził raz niewinne dziewczę. Już nigdy nie będzie nastawał na niczyją niewinność. Będzie dobry.

Gdy myślał o Hetty Merton, zaczął się zastanawiać, czy portret w zamkniętym pokoju nie zmienił się. Zapewne nie jest już taki straszny jak poprzednio? Może wraz z oczyszczeniem życia uda mu się zetrzeć z jego twarzy wszystkie ślady złych namiętności. Może ślady zła już znikają. Pójdzie i zobaczy.

Wziął lampę ze stołu i poszedł po schodach. Gdy otwierał drzwi, uśmiech radości przemknął po jego dziwnie młodocianej twarzy i na chwilę zatrzymał się na ustach. Tak, stanie się dobry, a ohyda, którą tam ukrył, przestanie go przerażać. Miał uczucie, jakby to brzemię już zostało mu odjęte.

Spokojnie wszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi, jak to robił zazwyczaj, i odsunął z portretu purpurową zasłonę. Krzyk bólu i oburzenia wydarł mu się z piersi. Nie widział żadnej zmiany, tylko w oczach lśniła chytrość, a koło ust rysowała się zmarszczka obłudy. Był tak samo wstrętny, jeżeli to możliwe, bardziej wstrętny niż poprzednio, a kalająca rękę szkarłatna plama wydała mu się jaśniejsza, jakby było na niej więcej świeżo rozlanej krwi. Zadrżał. Czy istotnie tylko próżność skłoniła go do jego jedynego dobrego uczynku? Czy też pragnienie nowego wzruszenia, jak to z szyderczym śmiechem określił lord Henryk? Lub może owa żądza odegrania roli szlachetniejszej, niż wypływa to z naszej własnej istoty? Lub może wszystko to razem? I dlaczego czerwona plama rozszerzyła się? Niby potworna rana wżarła się w obrzękłe palce. Krew widnieje na nogach portretu, jakby ściekła z ręki, krew także na ręce, która nie trzymała noża. Wyznać? Czyż nie wiedział, co to znaczy wyznać? Oddać się w ręce władz i dać się zabić? Roześmiał się. Czuł, że ta myśl była potworna. A jeśliby nawet wyznał, któż mu uwierzy? Nie ma nigdzie śladu po zamordowanym człowieku. Cokolwiek po nim pozostało, zostało unicestwione. On sam spalił to, co pozostało na dole. Świat powiedziałby po prostu, że zwariował. Gdyby obstawał przy swoim, zamknięto by go… Jego obowiązkiem jest jednak wyznać, odcierpieć publiczną hańbę, odpokutować publicznie. Istnieje Bóg nakazujący wyznawać swe grzechy ziemi i niebu. Nic, cokolwiek uczyni, nie oczyści go, dopóki nie wyzna swego grzechu. Swego grzechu? Wzruszył ramionami. Mało go obchodzi śmierć Bazylego Hallwarda. Myślał o Hetty Merton. Gdyż niesprawiedliwe było zwierciadło, zwierciadło jego duszy, w które spoglądał. Próżność? Ciekawość? Obłuda? Czy w jego wyrzeczeniu się nie było nic więcej? Było w nim coś więcej. Tak przynajmniej mniemał. Kto jednak może powiedzieć?… Nie. Nie było nic więcej. Oszczędził ją przez próżność. Z obłudy włożył na siebie maskę dobroci. Przez ciekawość próbował wyrzeczenia się. Teraz to widzi.

Ale czyż pamięć tego morderstwa będzie go prześladowała przez całe życie? Czyż zawsze przeszłość będzie mu brzemieniem? Czy miałby naprawdę wyznać? Nigdy. Jedno tylko istnieje przeciw niemu świadectwo. Świadectwem tym jest ten obraz. Zniszczy go. Po cóż zachowywał go tak długo? Dawniej sprawiało mu przyjemność obserwowanie, jak się zmienia i starzeje. Ostatnio nie odczuwał już tej przyjemności. Nieraz spędzał z jego powodu bezsenne noce. Gdy był poza domem, przejmowała go trwoga, aby nie spojrzały nań cudze oczy. Przez niego wszystkie jego namiętności były posępne. Sama pamięć o nim zepsuła mu niejedną chwilę radości. Był dla niego jak sumienie. Tak, był sumieniem. Zniszczy go.

Rozglądnął się i zobaczył nóż, którym zabił Bazylego Hallwarda. Nieraz go czyścił, aby nie pozostała na nim ani jedna plama. Świeci i błyszczy się. Nim zabił malarza, nim też zabije jego dzieło i wszystko, co ono oznacza. Zabije przeszłość, a gdy ona zostanie zabita, poczuje się wolny. Zabije to potworne życie duszy, a bez jej okropnych ostrzeżeń będzie miał spokój. Chwycił nóż i przebił nim obraz.

Rozległ się krzyk i łoskot. Krzyk przedśmiertny był tak straszny, że służba obudziła się przerażona i wybiegła ze swych pokoi. Dwaj panowie, przechodzący właśnie przez plac, przystanęli i przyglądali się wielkiemu domowi. Potem poszli, dopóki nie spotkali policjanta i wrócili z nim. Policjant kilkakrotnie dzwonił, ale nikt się nie odzywał. Oprócz jedynego światła w oknie na samej górze, w całym domu było ciemno. Po chwili odszedł i stanąwszy pod sąsiednią bramą, bacznie obserwował.

– Czyj to dom, przodowniku? – zapytał starszy z dwóch panów.

– Pana Doriana Graya, jaśnie panie – odparł policjant.

Popatrzyli się na siebie i odeszli, śmiejąc się. Jeden z nich był wujem sir Henryka Ashtona.

Tymczasem w należącej do służby części domu na wpół ubrani domownicy naradzali się szeptem. Stara pani Leaf łkała, załamując ręce. Franciszek był blady jak trup.

Może w kwadrans potem wszedł na górę ze stangretem i jednym z lokai. Zapukali, ale nie było odpowiedzi. Zawołali. Wciąż było cicho. W końcu, gdy na próżno usiłowali wyłamać drzwi, wdarli się na dach i stamtąd przedostali się na balkon. Okna ustąpiły z łatwością – zasuwy były stare.

Gdy weszli, zobaczyli zawieszony na ścianie wspaniały portret ich pana, jakim go znali do ostatniej chwili, w całym czarze cudownej młodości i urody. Na podłodze leżał trup mężczyzny w wieczorowym stroju z nożem w sercu. Twarz miał zwiędłą, pomarszczoną i wstrętną. Rozpoznali go dopiero wtedy, gdy obejrzeli pierścienie.

205Perdyta – postać kobieca z Zimowej opowieści Szekspira, córka królewska, porzucona jako niemowlę w górach, znaleziona i wychowywana przez pasterza jako jego własna. [przypis edytorski]
206Floryzel – postać kobieca z Zimowej opowieści Szekspira, książę Czech, zakochany w skromnej pasterce Predycie. [przypis edytorski]
207zegarek Waterbury – marka tanich zegarków z fabryki firmy Waterbury Clock, w amerykańskim stanie Connecticut, założonej w 1854, ob. Timex Corporation. [przypis edytorski]
208Velasquez, Diego (1599–1660) – hiszpański malarz barokowy, związany z dworem Filipa IV; znany portrecista. [przypis edytorski]
209Jako obraz bólu, oblicze bez serca – Hamlet, akt IV, scena 7 (Król do Laertesa). [przypis edytorski]
210na co zda się człowiekowi zdobyć cały świat (…) jeśli zatraci swą duszę? – Mt 8, 36; Mt 16, 26; Łk 9, 25. [przypis edytorski]
211halsztuk – chustka na szyję, wiązana wysoko pod brodą przez mężczyzn w końcu XVIII i w XIX w., poprzednik krawata. [przypis edytorski]
212Apollo (mit. gr.) – bóg słońca, opiekun sztuki, przewodnik dziewięciu muz, klasyczny ideał męskiego piękna; jego atrybutami były łuk i lira. [przypis edytorski]
213Marsjasz (mit. gr.) – satyr z Frygii, mistrz gry na aulosie (rodzaj podwójnego fletu); wyzwał na pojedynek muzyczny Apolla, a po przegranej został przez niego żywcem obdarty ze skóry. [przypis edytorski]
214Browning, Robert (1812–1889) – angielski poeta i dramatopisarz. [przypis edytorski]