Read the book: «Zwycięstwo», page 24

Font:

XII

Ricardo wrócił jak na skrzydłach do domku Heysta i zastał Lenę czekającą już na niego. Gdy ujrzał ją – całą w czerni – radosne jego uniesienie ustąpiło natychmiast trwożnej, drżącej uległości wobec jej bladej twarzy i spokoju nieruchomej postaci – spokoju wprost zdumiewającego dla Ricarda, który miał już sposobność doświadczyć siły jej członków i nieugiętego ducha. Po odejściu Heysta Lena wyszła ze swego pokoju i usiadła pod portretem, aby czekać na powrót mężczyzny zwiastującego przemoc i śmierć. Gdy podnosiła kotarę, przejęła ją wielka troska płynąca ze świadomości, że jest nieposłuszną ukochanemu – troska złagodzona przez uczucie, którego doznawała już dawniej: ogarnęła ją łagodna fala przejmującej słodyczy. Postępowanie Leny nie było wynikiem przelotnego impulsu; uległa wpływom bardziej istotnym i potężniejszym choć mniej określonym. Nie kierowała nią wola, ale jakaś siła bardziej istotna, która znajdowała się jakby poza nią. Lena nie opierała się na żadnych konkretnych danych; nie obmyśliła żadnego planu. Widziała przed sobą tylko jeden cel – rozbrojenie śmierci, dzikiej, nagłej, niepoczytalnej, śmierci czyhającej na człowieka, do którego należała; a śmierć była wcielona w nóż gotów ugodzić go w serce. Nie wątpiła wcale, że grzechem było rzucenie się w jego ramiona. Wiedziona natchnieniem, które zstępuje czasem z góry na przeciętnych ludzi – dla ich dobra lub zła – rozumiała, że uczucie Heysta dla niej jest tylko gwałtownym i szczerym porywem ciekawości i współczucia – rzeczy przemijających. Nie znała go. Gdyby miał odejść od niej i zniknąć na zawsze, nie zrobiłaby mu żadnej wymówki i nie miałaby do niego żalu, gdyż pozostawiłby jej coś niezmiernie rzadkiego i cennego – poczucie, że przez swą odwagę zasłużyła na jego uściski, ocalając mu życie.

Teraz pochłaniała ją tylko jedna sprawa: jak zdobyć nóż Ricarda, znamię i symbol skradającej się śmierci – i to było przyczyną jej drżenia, rumieńców oblewających ją warem i zimnych dreszczy. Ręce Leny trzęsły się z niecierpliwości, spragnione tego strasznego przedmiotu, który raz zobaczyła i którego nie mogła zapomnieć.

Wyciągnęła instynktownie ręce nagłym ruchem i Ricardo stanął jak wryty między drzwiami i krzesłem, na którym siedziała – stanął z bezwzględnym posłuszeństwem zdobytego mężczyzny, którego cierpliwość jest niewyczerpana. Jego uległość zmieszała Lenę. Słuchała namiętnych uniesień Ricarda, straszliwych zachwytów i okropniejszych jeszcze wyznań miłosnych. Potrafiła nawet spojrzeć mu prosto w oczy – skośne, ruchliwe oczy, błyskające dzikiem pożądaniem.

– Nie! – mówił już spokojniej, wyrzuciwszy z siebie ognisty potok słów, w którym najdziksze miłosne zaklęcia zlewały się z zalotnymi błaganiami. – Więcej już na to nie pójdę! Zaufaj mi. Przecież mówię rozsądnie. Patrz, jak spokojnie bije mi serce. Było dziś tak z dziesięć razy, że kiedy ty, ty, ty! stanęłaś przede mną w myśli, zdawało mi się, że serce roztrzaska mi żebra albo wyskoczy przez gardło. Zakołatało się na śmierć moje serce, czekając na ten wieczór, na tę chwilę. A teraz jest już bez sił; patrz, jakie spokojne!

Zrobił krok naprzód, ale jasny jej głos zabrzmiał rozkazująco:

– Ani kroku dalej!

Zatrzymał się z uśmiechem idiotycznego ubóstwienia na ustach, z radosnym posłuszeństwem mężczyzny, który mógł każdej chwili porwać ją w objęcia i rzucić na ziemię.

– Ach! Gdybym był dziś rano ścisnął cię za gardło i zrobił, co mi się podobało, nie dowiedziałbym się nigdy jaka jesteś! A teraz wiem. Jesteś cudem! A i ja także – w swoim rodzaju. Mam siłę i mam rozum. Gdyby nie ja, bylibyśmy już nieraz przepadli. To ja obmyślam wszystko, to ja układam plany dla mego pana. Ale znudził mi się już stary – brrr! A twój znudził ci się także, prawda? Ty, ty!

Dygotał cały. Wyrecytował litanię pieszczotliwych słów, bezwstydnych i tkliwych, i nagle zapytał:

– Dlaczego nic do mnie nie mówisz?

– Bo moją rolą jest słuchać – rzekła, uśmiechając się do niego zagadkowo, z rumieńcem na policzkach i wargami zimnymi jak lód.

– Ale odpowiesz mi na pytanie?

– Tak – odrzekła, a oczy jej rozszerzyły się, jak gdyby się czymś nagle zainteresowała.

– Gdzie ten łup? Czy wiesz?

– Nie! Jeszcze nie wiem.

– Ale przecież tu jest gdzieś schowany łup, na który warto się połakomić?

– Tak mi się zdaje. Ale kto wie? – dodała po chwili.

– Wszystko jedno! – odparł niedbale. – Mam dosyć tego pełzania na brzuchu. Mój skarb – to ty! Wynalazłem cię tutaj, gdzie ten człowiek cię zakopał, abyś gniła dla przeklętej jego przyjemności!

Obejrzał się, szukając krzesła, po czym znów zwrócił ku niej mętne oczy i niewyraźny uśmiech.

– Zmęczony jestem jak pies – rzekł i usiadł na podłodze. – Zmęczyłem się tak dziś rano, gdym przyszedł tutaj i zaczął z tobą rozmawiać, a teraz taki jestem wyczerpany, jakbym wylał z żył całą krew serdeczną – po to, abyś pluskała w niej białymi nóżkami.

Siedziała nieporuszenie; skinęła tylko głową w zadumie. Wszystkie jej władze skupiły się po kobiecemu na pragnieniu jej serca – na tym nożu – podczas gdy mężczyzna u jej nóg plótł wciąż po wariacku, przymilny i dziki, dochodząc prawie do szału w swym uniesieniu. Ale on także dążył do określonego celu.

– Dla ciebie! Dla ciebie poświęcę pieniądze, poświęcę życie wszystkich ludzi prócz mego życia! Potrzeba ci człowieka, władcy który pozwoli ci oprzeć pantofelek na swoim karku; a nie tchórza, co znudzi się tobą po roku – a ty nim. A wówczas co? Nie należysz do takich, którzy siedzą cicho – tak samo jak ja. Żyję dla siebie – i ty też będziesz żyła dla siebie, a nie dla szwedzkiego barona. Oni wysługują się takimi jak ty i ja. Prawdziwy pan to zawsze coś lepszego od pryncypała; ale trzeba nam zawiązać we dwoje spółkę przeciwko wszystkim hipokrytom. Powędrujemy w świat, ty i ja – oboje wolni i szczerzy. Ty nie jesteś ptakiem, który by w klatce wytrzymał. Powędrujemy razem w świat, bo jesteśmy z tych ludzi, co to nigdy domu nie mają. Urodzone z nas włóczęgi!

Słuchała go z najwyższą uwagą, jak gdyby jakieś nieoczekiwane słowo mogło jej dać wskazówkę, jak zawładnąć tym nożem, tym okropnym sztyletem – jak rozbroić wcielony mord, żebrzący o miłość u jej stóp. I znów kiwnęła mu głową w zadumie, wzniecając błyski w żółtych oczach tkwiących z ubóstwieniem w jej twarzy. Gdy przysunął się nieco bliżej, nie wzdrygnęła się w duszy. To się stać musiało. Niech się dzieje co chce, byleby nóż znalazł się w jej ręku. Ricardo zaczął mówić jeszcze poufalej.

– Spotkaliśmy się – i godzina ich wybiła – rzekł, patrząc w górę w jej oczy. – Spółka między mną i moim starym musi trzasnąć. Nie ma dla niego miejsca tam, gdzie jesteśmy we dwoje. Oho, zastrzeliłby mnie jak psa. Bądź spokojna! Ten instrument rozstrzygnie całą sprawę nie dalej jak dziś w nocy.

Uderzył się po zgiętej nodze pod kolanem i zobaczył ze zdumieniem, że twarz młodej kobiety się rozjaśnia; pochlebiło mu to bardzo. Podała się ku niemu skwapliwie i wyczekująco z ustami rozchylonymi po dziewczęcemu, z wypiekami na bladej twarzy, dygocząc i oddychając gorączkowo.

– Mój ty cudzie, mój dziwie – moje szczęście i moja radości – tyś jedna na milion! Nie! Tyś jedna jedyna na świecie! Znalazłaś we mnie swego człowieka! – szeptał drżącym głosem. – Słuchaj! Oni rozmawiają z sobą po raz ostatni; z twoim starym załatwię się także dziś koło północy!

Nie drgnąwszy nawet, szepnęła, gdy tylko ustąpiło nagłe ściśnięcie serca i gdy zdołała dobyć głosu:

– Z nim – to nie śpieszyłabym się zanadto.

Pauza, która poprzedziła jej słowa, i ton głosu sprawiały wrażenie rozważnej rady.

– Dobra z ciebie, rozsądna dziewczyna! – zaśmiał się cicho z drapieżną wesołością, przy czym barki jego poruszyły się kocim, falistym ruchem, a skośne oczy sypnęły iskrami. – Myślisz ciągle o tym jego trzosie. Dobry z ciebie kompan, nie ma co! A jaka z ciebie będzie przynęta! No, no!

Dał się porwać na chwilę uniesieniu, ale wnet twarz jego pociemniała.

– Nie! Żadnej zwłoki. Za cóż ty masz człowieka – za strach na wróble? Myślisz, że tylko kapelusz na nim i ubranie, a w środku nic – że nie ma mózgu, żeby sobie różne rzeczy wyobrażać? Nie! – ciągnął gwałtownie – on już nigdy nie wejdzie do tego twego pokoju – nigdy w życiu!

Zapadło milczenie. Ricardo sposępniał szarpany zazdrością i nawet na Lenę nie spojrzał. Wyprostowała się, po czym powoli, stopniowo, chyliła się nad nim coraz niżej i niżej, jakby chcąc wpaść w jego objęcia. Wreszcie spojrzał na nią, zatrzymując ją nieświadomie.

– Posłuchaj! Ty, która umiesz zmóc mężczyznę gołymi rękami, czy potrafiłabyś… czy potrafiłabyś dźgnąć kogoś takim narzędziem jak mój nóż?

Rozwarła szeroko oczy i uśmiechnęła się dziwnie do niego.

– Skąd ja mogę wiedzieć? – szepnęła czarownym głosem. – Może mi pan pokaże, jak ten nóż wygląda?

Nie odrywając wzroku od jej twarzy, wyciągnął nóż z pochwy – krótkie, szerokie, okrutne podwójne ostrze o kościanej rękojeści – i dopiero wtedy zwrócił nań oczy.

– Dobry przyjaciel – rzekł z prostotą. – Weź i zważ go w ręku – zaproponował.

W chwili gdy się pochyliła, aby wziąć nóż z jego ręki, zapalił się błysk w jej tajemniczych oczach – czerwony błysk wśród białej mgły, która spowijała porywy i tęsknoty jej duszy. Dopięła celu! Żądło śmierci znalazło się w jej rękach; jad żmii, która wkradła się do jej raju, był oto w jej mocy, a łeb gadu prawie że pod jej stopą82. Ricardo, wyciągnięty na macie pokrywającej podłogę, przysuwał się wciąż bliżej i bliżej do krzesła, na którym siedziała.

Wszystkie jej myśli skupiły się w jednym wysiłku; jak zatrzymać przy sobie tę broń, która zdawała się wcielać wszelkie niebezpieczeństwa i wszelkie groźby na tej ziemi opanowanej przez śmierć. Lena odezwała się z cichym śmiechem, którego radosne uniesienie uszło uwagi Ricarda:

– Nie spodziewałam się, że mi pan kiedy tę rzecz powierzy!

– Dlaczegoż by nie?

– Z obawy, abym znienacka nie ugodziła tym pana.

– Dlaczegoż by? Za tę ranną historię? Nigdy w życiu! Ty się nie będziesz mścić za to. Przebaczyłaś mi przecież. Ocaliłaś mnie! I wzięłaś nade mną górę. Zresztą coby ci z tego przyszło?

– Nic – przyznała.

Czuła w głębi serca, że nie umiałaby użyć sztyletu; że gdyby przyszło do walki, musiałaby go rzucić i bronić się gołymi rękoma.

– Posłuchaj: kiedy puścimy się w świat, będziesz mnie zawsze nazywała mężem. Słyszysz?

– Tak – rzekła, zbierając siły do walki, w jakiejkolwiek by nadeszła postaci.

Nóż leżał na jej kolanach. Lekkim poruszeniem nóg ukryła go w fałdach sukni i złożyła ręce ze splecionymi palcami na kolanach, które zacisnęła rozpaczliwym ruchem. Groźny przedmiot znikł nareszcie z widoku. Poczuła, że pot oblewa ją całą.

– Ja tam nie będę się krył z tobą jak ten nicpoń, ten laluś, ten kpiarz. Będziesz moją dumą i moim kompanem. Czy to nie lepszy los niż gnić na tej wyspie dla pańskiej przyjemności i czekać aż ten Szwed puści cię kantem?

– Będę, czym tylko pan zechce – rzekła.

W upojeniu podpełzał coraz bliżej za każdym jej słowem, za każdym poruszeniem.

– Daj mi nogę – żebrał nieśmiałym szeptem w pełnym poczuciu swej władzy nad nią.

Niech się dzieje co chce, myślała Lena, byle tylko rozbroić i uniemożliwić mord – póki siły nie wrócą do jej członków, póki nie zdobędzie się na decyzję. Odporność jej osłabła wskutek łatwości, z jaką jej przyszło zwycięstwo. Wysunęła nieco stopę spod brzegu sukni; Ricardo rzucił się na nią chciwie. Nie zdała sobie nawet z tego sprawy. Myślała o lesie, do którego Heyst kazał jej uciekać. Tak, las – tam należało ujść z groźnym łupem, żądłem pokonanej śmierci. Ricardo obejmował jej nogę w kostce, przyciskając raz po raz usta do podbicia, szepcząc zdyszane słowa na kształt szlochów, wydając dźwięki wyrażające jak gdyby zmartwienie i rozpacz. Żadne z nich nie słyszało grzmotu, który warczał w oddali, modulując gniewnie potężny swój głos. Cały świat na zewnątrz wstrząsał się nieustannie wokół martwej ciszy pokoju, gdzie profil ojca Heysta, ujęty w ramy, patrzył surowo w przestrzeń.

Nagle Ricardo poczuł kopnięcie nogi, którą pieścił – kopnięcie tak gwałtowne pod szyją, że pchnięty wstecz znalazł się od razu w wyprostowanej, klęczącej pozycji. Wyczytał grożące mu niebezpieczeństwo z kamiennych oczu Leny i w chwili, gdy zrywał się na nogi, posłyszał wyraźnie na tle groźnego ryku burzy krótki odgłos strzału, który częściowo ogłuszył go jak uderzenie. Odwrócił rozpaloną głowę i ujrzał Heysta stojącego we drzwiach. Mignęło mu przez głowę, że ten drab stanął dęba. Przez jakąś część sekundy patrzył w oszołomieniu na podłogę, szukając noża. Nie mógł go dojrzeć.

– Dźgnij go ty! – zawołał do Leny ochrypłym głosem i rzucił się na oślep ku tylnym drzwiom.

Był to odruch samozachowawczego instynktu, ale rozum mówił Ricardowi, że nie ujdzie żywy z pokoju. Jednak dopadł drzwi, które rozwarły się z hukiem pod jego ciężarem, i natychmiast zatrzasnął je za sobą. Wówczas oparł się o nie ramieniem, z rękami na klamce, ogłuszony i samotny wśród nocy pełnej wstrząsów i mrukliwych gróźb, i usiłował się opamiętać. Starał się zdać sobie sprawę, czy dostał tylko jeden postrzał. Ramię jego było mokre od krwi cieknącej z głowy. Obmacał czaszkę nad uchem i stwierdził, że został tylko draśnięty, ale nagłość całego zajścia pozbawiła go sił na chwilę.

Cóż u diabła działo się z szefem, że pozwolił grasować temu drabowi? A może szef – już nie żyje?

Cisza panująca w pokoju przerażała go. Nie było mowy, aby mógł tam wrócić.

– Ale ona potrafi dać sobie radę – mruknął.

Miała jego nóż. Teraz ona stała się niebezpieczną, podczas gdy on był rozbrojony i do niczego na razie. Odszedł cichaczem, zataczając się, ode drzwi; czuł ciepłą krew zbiegającą mu ciurkiem po karku. Postanowił zbadać, co się stało z szefem i zaopatrzyć się w broń ze zbrojowni w kufrach.

XII

Pan Jones, strzeliwszy ponad ramieniem Heysta, uznał za stosowne zemknąć. Jak przystało widmu, znikł z werandy bez najlżejszego szelestu. Heyst wszedł, potykając się, do pokoju i rozejrzał się wokoło. Wszystkie przedmioty – książki, połysk starego srebra znany mu z dzieciństwa i nawet portret na ścianie – wszystko wydało mu się mgliste i nierealne. Doznał wrażenia, że te przedmioty są niemymi wspólnikami w niesłychanym spisku, który rozegrał się we śnie; że – on, Heyst – ocknął się właśnie z uczuciem, iż nigdy już nie będzie mógł zamknąć oczu. Zmusił się ze zgrozą do spojrzenia na Lenę. Siedziała wciąż na krześle, pochyliwszy nisko nad kolanami twarz ukrytą w dłoniach. Heyst przypomniał sobie nagle Wanga. Jakie to wszystko stało się jasne i jakie niesłychanie zabawne!

Lena wyprostowała się z wolna i oparła o poręcz krzesła; odjąwszy ręce od twarzy, przycisnęła je do piersi, jakby się czuła wzruszona do głębi widokiem Heysta, który stał wpatrzony w nią z ponurą ciekawością i zgrozą. Byłby poczuł dla niej litość, gdyby nie tryumfujący wyraz jej twarzy, który wstrząsnął nim i wytrącił go z równowagi. Zaczęła mówić z radosnym uniesieniem:

– Wiedziałam, że wrócisz w porę! Jesteś ocalony. Ja to zrobiłam! Nigdy, nigdy nie byłabym dopuściła – – Głos jej zamarł, a oczy promieniały ku niemu jak słońce przez mgłę. – Nie dopuściłabym nigdy, aby mi go odebrał. Mój ukochany!

Schylił poważnie głowę i rzekł swym uprzejmym, heystowskim tonem:

– Postępowanie twoje było zapewne instynktowne. Kobiety mają swoją własną broń. A ja byłem bezbronny – widzę teraz, że byłem bezbronny przez całe życie. Możesz chlubić się swoją zaradnością i głęboką znajomością swej natury; ale powiedziałbym, że tamta druga postawa, pełna wstydu, miała swój urok. Bo jesteś pełna uroku!

Uniesienie znikło z jej twarzy.

– Nie trzeba, abyś teraz ze mnie żartował. Dziękowałam właśnie Bogu z głębi grzesznego serca, że potrafiłam to zrobić – że darował mi ciebie w ten sposób, o ukochany! mój jedyny, mój – nareszcie!

Patrzył w nią jak oszalały. Zaczęła się nieśmiało przed nim usprawiedliwiać, że nie usłuchała jego wskazówek. Każdy ton czarownego jej głosu ranił go dotkliwie i z bólu trudno mu było zrozumieć jej słowa. Odwrócił się od niej; ale nagłe załamanie się jej głosu i dziwne zająknięcie sprawiło, że się obejrzał. Na białej szyi Leny blada twarz zwisła jak kwiat na łodydze, więdnący w okrutnej posusze. Spojrzał na nią z bliska z zapartym oddechem, i wydało mu się, że czyta jakąś straszną wieść w jej oczach. W chwili gdy powieki jej opadły jak pod naciskiem niewidzialnej siły, porwał ją z krzesła i nie zwracając uwagi na niespodziany, metaliczny brzęk, który rozległ się na podłodze, poniósł ją do drugiego pokoju. Przeraziła go bezwładność jej ciała. Złożył ją na łóżku; wybiegłszy, chwycił ze stołu czteroramienny kandelabr i rzucił się z powrotem, zdzierając wściekłym targnięciem kotarę, która kołysała się przed nim bez sensu; ale postawiwszy kandelabr na stoliku obok łóżka, stanął bezczynnie. Zdawało mu się, że nic tu już zrobić nie można. Objął ręką brodę i patrzył ze skupieniem na spokojną jej twarz.

– Czy tym została zraniona? – zapytał Davidson, którego Heyst ujrzał nagle obok siebie ze sztyletem Ricarda w ręku. Heyst nie dał poznać ani słowem, że poznaje Davidsona lub dziwi się jego obecności; rzucił tylko na niego spojrzenie pełne niewypowiedzianej zgrozy i jakby tknięty nagłą furią zaczął rozrywać stanik Leny. Leżała bez czucia pod jego rękami. Wówczas jęknął tak przejmująco, że Davidson wzdrygnął się w duszy; była to ciężka skarga człowieka, który pada ugodzony w ciemnościach.

Stali obaj ramię w ramię, patrząc ponuro na mały, czarny otwór, przebity przez kulę Jonesa pod krągłą piersią o białości olśniewającej i jakby świętej. Pierś ta wznosiła się i opadała nieznacznie – tak nieznacznie, że tylko kochające oczy mogły w niej odkryć słabe tętno życia. Heyst krążył bezgłośnie po pokoju z twarzą spokojną, lecz zmienioną nie do poznania; zwilżył ręcznik i położył go na małej ranie; nie było tam prawie śladu krwi, która by mogła skazić czar i powab tego śmiertelnego ciała.

Powieki Leny drgnęły. Rozejrzała się sennie, pogodnie, jakby była tylko zmęczona wysiłkiem, któremu zawdzięczała olbrzymie zwycięstwo odniesione w służbie miłości: wydarcie żądła śmierci. Ale oczy jej otworzyły się szeroko na widok sztyletu Ricarda, łupu zdobytego na pokonanej śmierci, który Davidson trzymał wciąż machinalnie.

– Dajcie mi to! – wyrzekła. – To moje.

Davidson złożył symbol zwycięstwa w jej słabe dłonie, wyciągnięte do niego niewinnym ruchem dziecka sięgającego po zabawkę.

– To dla ciebie – wyszeptała, zwracając oczy na Heysta. – Nie zabijaj nikogo.

– Nie zabiję! – rzekł Heyst, biorąc sztylet i kładąc go jej ostrożnie na piersiach w chwili, gdy ręce jej opadały bezsilnie.

Słaby uśmiech znikł z wyrazistych warg Leny, a głowa osunęła się głębiej w poduszki, przybierając majestatyczną bladość i nieruchomość marmuru. Ale po rysach, które zdawały się zastygać już na zawsze w swej nowej piękności, przebiegło straszne, choć lekkie drżenie. Spytała głośno ze zdumiewającą siłą:

– Co mi jest?

– Jesteś ranna, kochanie – rzekł Heyst spokojnym głosem. Davidson odwrócił się przy tych słowach i oparł czoło o słup w nogach łóżka.

– Ranna? To też zdawało mi się, że mnie coś uderzyło.

Grzmot przestał wreszcie warczeć nad Samburanem i świat materialnych kształtów już się nie wstrząsał w blasku wynurzających się gwiazd. Duch Leny, gotów już spod nich ulecieć, radował się swym tryumfem, wierząc w zwycięstwo odniesione nad śmiercią.

– Już nigdy – szepnęła. – Już nigdy tak nie będzie! Ukochany mój – zawołała słabym głosem – uratowałam cię! Dlaczego nie weźmiesz mnie w ramiona i nie uniesiesz daleko od tej głuszy?

Heyst pochylił się nisko nad Leną, klnąc swą przesubtelnioną duszę, której szatański krytycyzm wobec życia zatrzymywał nawet w tej chwili szczery okrzyk miłości na ustach. Nie śmiał dotknąć Leny, a ona nie miała już siły zarzucić mu rąk na szyję.

– Któż inny byłby to zrobił dla ciebie? – szepnęła przejęta dumą.

– Nikt na świecie – odpowiedział szeptem z nieukrywaną rozpaczą.

Usiłowała się podnieść, ale udało jej się tylko dźwignąć trochę głowę z poduszki. Heyst pośpieszył wsunąć ramię pod jej kark lękliwym i łagodnym ruchem. Poczuła od razu ulgę jak po pozbyciu się nieznośnego ciężaru, i cieszyła się, że zdjął z niej niezmierne znużenie, które ją zmogło po bohaterskim czynie. W radosnym uniesieniu ujrzała się w czarnej sukni na łóżku, ogarnięta wielkim spokojem, i jego widziała nad sobą, jak pochylał się z żartobliwym uśmiechem, gotów ponieść ją w silnych ramionach i zawrzeć na zawsze w najskrytszej głębi serca. Zachwyt przeniknął całą jej istotę, przejawiając się uśmiechem niewinnej, dziewczęcej radości; i z tą niebiańską jasnością na wargach wydała ostatnie tchnienie w porywie tryumfu, szukając oczu ukochanego w mrokach śmierci.

82.jad żmii, która wkradła się do jej raju, był oto w jej mocy, a łeb gadu prawie że pod jej stopą – Por. Rdz 3, 15: Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę. [przypis edytorski]
Age restriction:
0+
Release date on Litres:
01 July 2020
Volume:
420 p. 1 illustration
Copyright holder:
Public Domain
Download format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip