Free

Miazga

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

niedziela, 19 kwietnia

Przy tej niedużej rozmiarami scenie męczyłem się dokładnie miesiąc (od 18 grudnia do 18 stycznia), porzucając ją kilkakrotnie dla innych epizodów, wreszcie bezsilność, jaka mnie wobec tego tekstu ogarnęła, przemieniła się w bezsilność o charakterze i ogólniejszym, i głębszym, paraliżującą wszelką dalszą pracę.

Nie wydaje mi się, aby wątpliwości wobec wierszy Adama Nagórskiego: umieścić je, czy też z nich zrezygnować? – stanowiły istotę wspomnianych kłopotów. Scena pomiędzy Antkiem i Magdą tak była pomyślana, iż Antek, chcąc przerwać przedłużające się milczenie, a nie znajdując równocześnie żadnych słów, którymi mógłby Magdę wspomóc, w pewnym momencie zaczyna recytować półgłosem wiersze Nagórskiego; jeszcze zimą maszynopis tych wierszy pokazał mu Ksawery Panek, Antek zrobił sobie wówczas odpis. Już po napisaniu tego epizodu opowiedziałem go przy jakiejś okazji Antkowi L. Okazało się wtedy, że Antek (akurat dzisiaj kończy dwadzieścia jeden lat), znalazłszy się kiedyś z dziewczyną w sytuacji dość podobnej, zareagował w sposób identyczny, z tą tylko drobną poprawką, iż tekst, który przez pół godziny pewnej dziewczynie recytował z pamięci, był tekstem Bram raju74. Miałbym zatem pewne podstawy sądzić, iż ten mój pomysł z wierszami nie jest z punktu widzenia psychologicznego fałszywy. A przecież wyczuwałem w nim i nadal wyczuwam pewną sztuczność. Lecz czy sztuczność nie może być psychologicznie prawdziwa? Ba! chyba tu tkwi kłopot. Zdaje się, że kształtując postać Antka, przeoczyłem pewną cechę jego dość złożonego charakteru, mianowicie próżność i potrzebę podobania się, nawet swoistą kokieterię, swoistą, bo wynikającą przede wszystkim z pobudek intelektualno-artystycznych, nie bez głębszych przyczyn Antek w pewnym momencie swego niedługiego życia myślał o karierze artystycznej i po maturze, zanim się zdecydował na studia filologiczne, zdał egzamin do PWST. Otóż ten element sztuczności (niekoniecznie śmiesznej w sensie pejoratywnym, przecież w zestawieniu z rzeczywistym dramatyzmem sytuacji wprowadzającej niezamierzony przez Antka pierwiastek zabawy, ironii) zupełnie mi się wymknął, moja pełna sympatia dla postaci Antka zamiast uczynić ją wieloznaczną i barwną, uczyniła ją mdłą. Nie demaskując „sztuczności” Antka, zrobiłem go sztucznym. Podszepty tzw. dobrych uczuć rzadko dają w sztuce dobre wyniki. Sięgając tak często po ironiczne ingrediencje przy kształtowaniu innych postaci, jak mogłem się w tym wypadku tak pomylić?

Lecz nawet świadomość tej mojej pomyłki nie całkiem mnie uspokaja. Czy błąd nie sięga głębiej? Bo gdybym z całą, na jaką mnie stać, umiejętnością wyeksponował ironicznie ów akcent kokieteryjnej zgrywy Antka, czy już same rozmiary recytowanych wierszy (a również i ich charakter) nie usunęłyby w cień komentarza? Wydaje mi się, że tak. Chyba sam pomysł był po prostu niedobry, sprzeczny z wymaganiami narracji, bez względu na to, w jaki sposób narrację się prowadzi. Więc co z tym niewydarzeńcem zrobić dalej? Odjąć Antkowi Raszewskiemu okazję do zabłyśnięcia talentem deklamatorskim, inaczej milczenie między dwojgiem młodych poprowadzić, rezygnując ze sprezentowania75 wierszy Nagórskiego? Prawie na 100% przechylam się ku takiemu rozwiązaniu.

Zapis
 
Wtedy jeśli mnie pamięć nie myli
do oślepiającej nagości powietrze było obnażone
lecz niebo ciemne
sczerniałe słońce
z gęstych zlepione popiołów
nie tylko w dzień konało
lecz i w noce
gdy białe gwiazdy wyprowadzało na teatr
i chwiejny smug księżyca budził ptaki na płonących wierzbach
wtedy wzdłuż horyzontu
tak mi powtarzano
pochody szły kamienne
i suchy wiatr
starczymi zmarszczkami
fałdował twarze dziewcząt i chłopców
pomruki głuchoniemych szarpały niezoraną ziemię
wśród salw egzekucyjnych plutonów
przy kioskach z piwem
i w nieruchomych cieniach karuzel
mimowie w białych maskach i cielistych trykotach
wygłaszali kazania
o życiu i śmierci
a potem
tak donosili kolejni posłańcy
zawsze pod słońca ciemną spiekotą
opustoszałymi wąwozami ulic
wśród dwuszeregu drzew
krzyżujących zwęglone konary jak szpady
galopowali srebrzyści husarze
furgocząc blaszanymi skrzydłami
a na ogromnym stadionie
wypełnionym aż po zgliszcza nieba
ciężkim oddechem ludzi
w więziennych i szpitalnych pasiakach
ktoś krzyczał
rozbijając powietrze, jak szklany posąg bohatera —
w tych głębokich warstwach czasu
zanikających jak dźwięk i jak dźwięk wibrujących niezniszczalnie
w kamiennej i czarnej przepaści
gdy w zastygłych warstwach lawy
sztywny pod ciężką liturgiczną szatą
zdobywałem kamienną ścianę
i przy oklaskach płaczących kurewek i trąbkach wojskowych straży
w uścisku niemiłosno-miłosnym
przenikałem białym strumieniem
poza czarną ścianę
i w wielkim mieście
wśród tanich neonów
w kręgu chłopców tańczących oberka
myślałem
że jestem natchnionym ognikiem pełznącym wzdłuż czarnej ściany
wtedy byłem ślepy
z wyrokiem bezterminowej ciemności
więc nie mogłem zobaczyć fałszywego końca świata.
 
Gdy na chwiejnej krawędzi
 
Gdy na chwiejnej krawędzi nocy i poranka
oddech blasku rozprasza kruche cienie snu
i nasze nagie ciała obmyte z ciemności
trwają wiernie złączone wspólnym rytmem krwi
i na miłosnej ziemi aż po wzgórza nocy
objęte czarnym gąszczem trwa początek dnia —
 
 
świat który był umarły i w zastygłem czasie
w zimny sopel się zmieniał przedwiosenny śpiew
i sztywne gesty dłoni wzywające echa
zamierały w powietrzu jak zmarznięty dźwięk
ktokolwiek zaś podnosił czarodziejską różdżkę
płomieniem wytryskała lecz natychmiast gasła
wtedy w ten niespełniony i samotny czas
tajemnice też były przemieniane w kamień —
 
 
teraz skoro przestały działać ciemne moce
i ciężar ślepej pustki już nas nie ugniata
poznać możemy wszystko – odrodzonym oczom
kamienie odsłoniły najtajniejsze warstwy
obumarły krajobraz nagle w drżeniu światła
gwałtownie począł krążyć ten radosny blask
potwierdził nam obojgu że za oknem orzech
wypełniający przestrzeń wilgotną zielenią
gniewne noce oznacza kłótnie i rozłąkę —
 
 
śnieżyca wirująca nad białą równiną
prowadząc spragnionego w spragnione ramiona
tęsknoty jest symbolem żądzy i spełnienia
zmięty strzępek biletu kłamstwa jest świadectwem
czuwanie nocną porą pod zagasłym oknem
cierpką zazdrość oznacza wśród miłosnych kart
zatajony telefon mrok zdrady porusza
gdy w gorących podmuchach wieje halniak z Tatr
przypadkowe spotkanie jest końcem niezgody
natomiast wspólna podróż radość zapowiada
a zbieranie kaczeńców na podmokłych łąkach
jest najszczęśliwszą wróżbą dla najbliższych lat.
 
 
Nic nie zapowiadało że nagle rozstanie
wstrząśnie murami miasta i zimowa noc
nigdy nas nie uwolni ze swych ciężkich gruzów
i jasnej smugi światła znów zmienionej w kamień
nigdy już nie przekroczy nasz kamienny krok.
 
Przesłanie
 
Tylko pocałunkiem mogłem poznać usta
umykające cienie
tylko ślepą dłonią mogłem poznać ciało
nagie lecz okryte sztywnym płaszczem snu.
 
 
Kiedy na cmentarzach w ciemnych gąszczach ziemi
bieleją posągi zastygłe w kamieniu
my choć oddychamy – powoli stygniemy
aż w zimny sarkofag zakuje nas czas
i pamięć przeszłości krążyć w nas przestanie
warg naszych nigdy nie poruszy uśmiech
spod powiek kamiennych nie wypłynie łza.
 
 
Przechodniu obcy zlituj się nad nami.
 

Recytowanie wierszy Nagórskiego trwa dostatecznie długo, aby przez ten czas, idąc Warecką, a potem po przecięciu Nowego Światu Ordynacką, młodzi doszli do Kopernika, gdzie Magda Jackowska od wielu lat mieszka u ciotecznej babki, Ireny Kwileckiej, słynnej w latach międzywojennych skrzypaczki, obecnie kobiety bardzo już sędziwej.

Skreślam scenę, w której Magda i Antek, schroniwszy się przed wiatrem i zamiecią w głąb bramy, nie mogą się zdecydować na rozstanie. Trzeba to napisać na nowo, to, co jest, jest zbyt liryczne. Magda i Antek nigdy się jeszcze ze sobą nie przespali. W ich miłości więcej jest wzajemnej idealizacji niż erotyzmu. Antek przy całej wrażliwości i kobiecym instynkcie opiekuństwa jest w istocie spragniony, aby go podziwiano i adorowano! Nawet jeśli jego esej o Ostatniej godzinie był rezultatem rzeczywistego przejęcia się twórczością Nagórskiego, to, choć Antek może w pełni sobie tego nie uświadamiał – napisał tę rozprawkę w nadziei, że kiedy Nagórski przeczyta ją, nie skwituje jej milczeniem i że ze znajomości ze znakomitym pisarzem wyniknie podziw i żywa sympatia dla młodego i tak utalentowanego wielbiciela. Nie wydaje się, aby Antek czuł się szczególnie pewny siebie jako mężczyzna. Może dlatego właśnie imponuje mu cokolwiek Marek Kuran?

 

Tego wieczoru, w momencie pożegnania Magda po raz pierwszy o tak późnej porze chce, aby Ancik poszedł z nią do mieszkania. Antek nie ma żadnych wątpliwości co do jej intencji. Czy pragnie tego samego? Prawdopodobnie i tak, i nie, bo nie jest pewien, czy okaże się w łóżku dostatecznie atrakcyjny. Lecz to, co go przede wszystkim w tej chwili paraliżuje, to świadomość, że skoro Magda akurat dzisiaj chce mu się oddać – jej postanowienie oznacza, iż zdecydowała się na wyjazd z Polski. Oczytanie w literaturze natychmiast podsuwa mu skojarzenie, że tym nagłym pragnieniu Magdy jest coś z ofiarnej determinacji młodych dziewcząt oddających się swoim chłopcom, gdy w czasie wojny powołani zostają do wojska. Ogarnięty popłochem, przerażeniem i rozpaczą ucieka.

W hallu hotelu Europejskiego Ksawery Panek od razu dostrzegł Nagórskiego, moment się zawahał, czy nie podejść i nie zasięgnąć wiadomych informacji, lecz ostatecznie, przypomniawszy sobie, że Adam był na koncercie, wycofał się niezauważony przez tamtego, a ponieważ przed chwilą przeprowadził już był inspekcję baru, restauracji oraz kawiarni „Bristolu” – pierwszy etap swojej kalwaryjnej drogi ma z głowy, choć nie całkiem, nie może się bowiem wesprzeć pewnością, że właśnie teraz lub za chwilę, gdy zmierzać będzie w kierunku Nowego Światu, Marek nie pojawi się na którymś z terenów już spenetrowanych. Więc w miarę zapuszczania się w głąb regionów jeszcze dziewiczych, wątpliwości owe zawiązują się w Ksawerym w supeł tak nieprzyjemnie uwierający, iż przed pomnikiem Kopernika zwalnia kroku i poczyna się zastanawiać, czy nie zawrócić i raz jeszcze nie sprawdzić opuszczonych dopiero co lokali. „Koszmar!” – mruczy do samego siebie, wrażliwe na chłód ręce ma całkiem zgrabiałe, wargi i policzki drętwe, oczy załzawione.

– Ksawery! – słyszy nagle obok znajomy głos.

Andrzej Wajs w rozpiętym kożuchu i z gołą głową wydawał się tym spotkaniem uszczęśliwiony.

– Co z tobą? Od godziny czekamy w „Kameralnej”, Marek mówił, że się umówił z tobą na dziewiątą.

Mimo przemarznięcia Ksawery Panek czuje, że blednie.

– Coś mi wypadło – mruczy niewyraźnie.

– Marek chyba jeszcze czeka, bo jest bez forsy, a ja też na zero.

– Głupstwo! – Ksawery nagle się ożywił – mam pieniądze. Chodź!

Ale Wajs potrząsnął głową.

– Wykluczone, na dziś mam dość, piję od szóstej.

– Nie jesteś pijany.

Na to Wajs:

– Żółwie są wysoce wrażliwe na, zdawałoby się, zgoła niegroźne wpływy zewnętrzne, tylko że cierpią, nie okazując tego, co sprawia wrażenie, że mogłyby znieść wszystko.

Zatem Ksawery Panek, chociaż w sytuacji na taką modłę skrystalizowanej wolałby się podeprzeć towarzystwem Andrzejka, sam ulicą Kopernika podąża w kierunku „Kameralnej”, lecz w miarę zbliżania się do celu, do owej stacji kalwaryjnej, gotującej mu tak beznadziejnie długo wyczekiwane i poszukiwane spełnienie – stan ekscytującego ożywienia powoli w nim przygasa, nawet się nie niepokoi, że Marek mógł lokal opuścić, jest pewien, że go przy barze odnajdzie i nim się zdecyduje wejść do „Kameralnej”, właśnie ta świadomość każe mu przystanąć i pomyśleć, że powinien odtrącić to bliskie spełnienie, lecz gdy to myśli, stojąc pod murem z półprzymkniętymi powiekami, znów pobladły mimo zesztywniałych z zimna policzków i warg, wie, że tego nie uczyni, ponieważ – – – – —

Dopiero dzisiaj w brulionie z tekstami Miazgi odnalazłem tę scenę. Zupełnie o niej zapomniałem, nie było jej w planie, który wynotowywałem wczoraj. Koniecznie przejrzeć wszystkie bruliony oraz teczki z notatkami gromadzonymi od wielu lat. Moja pamięć bywa tak zawodna!

W Teatrze Popularnym dobiega końca przedstawienie dramatu Tennessee Williamsa Orfeusz zstępujący, już osiemdziesiąte siódme i jak wszystkie poprzednie przy pełnej widowni, ponieważ rolę młodego wykolejeńca, wędrownego grajka i śpiewaka, Vala Xaviera, gra rzadko występujący na scenie Maciej Zaremba, najpopularniejszy gwiazdor filmowy ostatniego dziesięciolecia. W tej chwili Zaremba w czarnej koszuli i w dżinsach, bowiem towarzysząca mu przez całą sztukę kurtka ze skóry węża pozostała na podłodze sceny, teraz przyciemnionej, a przedstawiającej wnętrze prowincjonalnego sklepiku, więc Zaremba stoi za kulisami, czekając na ostatnią kwestię Basi Stępińskiej, na razie, po raz osiemdziesiąty siódmy, lecz prawie zawsze czując w tym kulminacyjnym momencie mrowienie się dreszczy wzdłuż pleców, słucha nagranej na taśmę wrzawy rozjuszonego tłumu, kastrującego i rozszarpującego Vala na drodze przed sklepem, pod oliwnym drzewem, myśli, że po przedstawieniu wróci natychmiast do domu, jednocześnie widzi, że Andrzej Wnuk przystanął nieopodal, więc w jego stronę woła głośno, aby się przebić przez tumult wypełniający kulisy: „jak było?”, tamten kiwa głową, że dobrze, i oto scena się rozjaśnia, zgiełk w głośnikach powoli przycicha. Krwawe przeznaczenie Vala już się dopełniło i Basia Stępińska, grająca rolę Carol, z długimi, prawie białymi włosami, w zmiętym, przybrudzonym trenchu, w dłoniach ściskając kurtkę z wężowej skóry, woła nieprzytomnie, jakby tym histerycznym krzykiem usiłowała wydobyć z banalnej kwestii najgłębszą tajemnicę życia, woła: „Dzikie istoty zawsze pozostawiają po sobie skórę, pozostawiają poza sobą suchą skórę, zęby i białe kości i to są pamiątki przechodzące z pokolenia na pokolenie, tak jak pokolenia zstępujące zastępowane są przez następne”, jeszcze chwila i kurtyna powoli opada, a z widowni po momencie ciszy, owej wymownej pauzy przedłużającej trwanie fikcji, dobiega szum oklasków i te nasilające się brawa nagle, jak wilgotna gąbka kredowy napis, zmywają w Zarembie parogodzinny stan napięcia, czuje się zmęczony i pusty, i gdy ma wyjść na scenę, chociaż wie, że jego ukazanie się natychmiast podniesie temperaturę braw, musi się przezwyciężyć, aby swemu już przyciężkiemu na co dzień ciału nadać lekkość wibrującą podskórnym niepokojem i siłą, a więc ten kształt i gest, których żądają od niego niezliczone rzesze wielbicielek i wielbicieli, bowiem jeszcze przed dziesięcioma laty, gdy w filmie Wanerta Natchnienie świata grał legendarną już teraz postać Krzysztofa Gaszyckiego, młodziutkiego akowca z czasów okupacji, taką właśnie fascynującą cielesnością zaraził tysiące młodych, naśladujących jego nieco nieskoordynowane ruchy, taneczny krok i przyciemnione okulary (wychodząc po skończonym przedstawieniu na scenę zawsze ma moment żalu, iż zgodnie z zaleceniem reżysera nie może na siebie włożyć wężowej kurtki) – – – – —

Zarembę, ciężko i powoli zmierzającego ku garderobie, zatrzymuje Andrzej Wnuk.

– Maciek, był do ciebie telefon.

Tamten bez zainteresowania:

– Od kogo?

– Tylko się nie denerwuj…

– Czego się mam denerwować?

– Na pewno wszystko jest w porządku.

– Dobry byłem?

– Bezbłędny! Słuchaj, dzwonili, że Grażyna jest w szpitalu.

W pierwszej chwili Zaremba zdaje się nie bardzo rozumieć, o co chodzi.

– Jak to? – bąka niepewnie.

– Nie gniewaj się, stary, ale naprawdę tylko ze względu na ciebie i przedstawienie wolałem ci tego nie mówić wcześniej.

Wówczas Zaremba:

– O rany! Kiedy dzwonili?

– Zaraz po siódmej. Poczekaj! Powiedzieli, że do szpitala przyjechała koło drugiej, tylko nie mogli się nigdzie do ciebie dodzwonić.

Zaremba spojrzał na zegarek i chwycił się za głowę.

– Jezus Maria! To ja już jestem ojcem!

Lekkość, z jaką się poderwał i pomknął ku garderobie, wskrzesiła najlepsze jego czasy. Wrócił prawie natychmiast, z notatnikiem w ręku.

– Co to za szpital?

– Dzieciątka Jezus. Zaraz ci dam numer centrali. 29–60–21.

Zaremba wykręcił numer.

– Zajęty! Akurat teraz kogoś przypiliło.

A ponieważ dla swego podniecenia i niecierpliwości musi znaleźć jakieś ujście, otwiera notes i pod datą 18 kwietnia wypisuje dużym i pośpiesznym pismem: URODZINY TOMASZA.

– Skąd wiesz, że to jest syn? – pyta Andrzej Wnuk.

Zaremba spogląda na niego ze zdumieniem.

– Zwariowałeś? Cudów nie ma! Grażyna może mieć różne wady, ja też nie jestem doskonałością, ale jedno jest pewne, jej można zaufać.

Dopiero za trzecim razem udaje mu się uzyskać połączenie, jest jednak tak podniecony, że skoro przy pomocy nieskoordynowanych i przeraźliwie głośno wykrzyczanych informacji zdołał się wreszcie połączyć z oddziałem położniczym, głos (ten sam, którym od wielu lat uwodził i czarował z ekranu) mu się załamał, jak gdyby w tym doniosłym momencie męskiej dojrzałości zwagarował w okres chłopięcej mutacji. Zatem rozpaczliwymi gestami wolnej dłoni począł na pomoc przywoływać Wnuka, który z właściwą sobie dyskrecją w sprawach intymnych stanął bezpiecznie przy oknie.

– Andrzej! – krzyknął wreszcie Zaremba wysokim dyszkantem, przysłaniając słuchawkę dłonią. – Nic nie rozumiem, co ta idiotka mówi, chodź!

Więc Andrzej Wnuk ujął sprawę w swoje precyzyjne, reżyserskie dłonie.

– Hallo! siostra dyżurna? dobry wieczór siostrze, tu mówi Andrzej Wnuk z Teatru Popularnego… tak, ten sam… dziękuję siostrze, bardzo mi miło… na oddziale siostry leży, o ile się nie mylę, pani Grażyna Zarembina, żona… właśnie… tak… tak… rozumiem… oczywiście, powtórzę i dziękuję… to świetnie… a kogo prosić?… siostrę… siostrę Dobrowolską, tak, oczywiście, wszystko dokładnie powtórzę… dziękuję… proszę przekazać pani Zarembinie najlepsze pozdrowienia od męża i również ode mnie…

Podczas rozmowy Zaremba krąży wokół Wnuka na palcach, jakby tańczył.

– I co?

– Na razie nic.

– Jak to nic?

– Jeszcze nie urodziła.

– Co ty mi stary lejesz wodę! Żartujesz!

Reżyserskie milczenie Wnuka okazuje się dobrym argumentem.

– O której, mówiłeś, przyjechała?

– Koło drugiej.

Zaremba szybko poczyna liczyć na palcach.

– Trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma, ósma, dziewiąta, dziesiąta… osiem godzin! Jezus Maria, to co ona robi? Ile trzeba, żeby kosmonauta okrążył Ziemię?

Na to Wnuk:

– Siostra Dobrowolska, ta, z którą rozmawiałem, bardzo miła, powiedziała, że widziała wszystkie twoje filmy i jest twoją wielbicielką.

– Nie pieprz, stary! Pewnie była pijana.

– Kazała ci poza tym powiedzieć, żebyś się nic nie niepokoił, ale to pierwsze dziecko…

– To co z tego?

– Poród może dłużej potrwać, tak powiedziała.

– Ale dlaczego? – wrzasnął Zaremba. – Sprawozdania się im nie zgadzają? Budżet przekroczyli? Remanent? Dlatego mój syn nie może się urodzić?

Andrzej Wnuk, nie odnajdując w sobie dostatecznie trafnej riposty, przywołuje na pomoc starego Flauberta, którego korespondencję czytał akurat ostatniego wieczora. Spokojnie zatem wypowiada zdanie z listu (zapomniał do kogo):

– Czepia się pan szczegółów, a trzeba zaatakować całość. Pierwiastek brutalny jest w głębi, a nie na powierzchni.

Na to Zaremba:

– Dziękuję, ta przynęta już nie chwyci. Dwa razy robiłem rewolucję, przepraszam, mam dość. Nie jestem wieża ani król czy królewna, laufer też nie jestem. Pionek, rozumiesz? To kogo mam atakować, jaką kurewską całość? Sondą też nie jestem, żeby macać głębokości. Aktor jestem!

– Ona ma dzisiaj nocny dyżur – mówi Wnuk – i powiedziała, że możesz dzwonić o każdej porze.

poniedziałek, 20 kwietnia

Pochmurno, ale 18°C, zielonawa mgiełka poczyna się już zawiązywać wśród drzew parku po drugiej stronie alei Świerczewskiego. Wysłałem dzisiaj list do prof. Waltera Davy, naczelnego reżysera austriackiej telewizji z prośbą, abym otrzymał oficjalne zaproszenie na przyjazd do Wiednia w drugiej połowie sierpnia w związku z jesienną premierą Ciemności kryją ziemię w wiedeńskiej telewizji.

Bankiet w hotelu Europejskim wydany dla Haliny Ferens-Czaplickiej przez Związek Kompozytorów Polskich. Koszmar z tym przeklętym bankietem! To wieczorne po koncercie przyjęcie dla Haliny Ferens-Czaplickiej wlecze się za mną od wielu lat tym cięższe, że niezmiennie puste. Kogo i co upchać w ten worek? Kłopot największy, że w podobnej kolacji musi brać udział co najmniej ze dwadzieścia osób (powiedzmy: około piętnastu), a ze znanych są tylko: Halina, Adam Nagórski, Aimo Immonen, dyrygent (trochę kłopotliwy, bo autentyczny Andrzej Markowski), może na osobiste życzenie Haliny prof. Kazimierz Wnuk. To wszyscy. A reszta? Aha! jeszcze Witold Kalecki, kompozytor i kolekcjoner starych zegarów i pozytywek oraz grających szaf, o tyle tutaj użyteczny, ponieważ dzięki niemu Adam Nagórski poznał przed kilkoma laty Nike, późnym wieczorem lipcowym na Nowym Świecie. Już od dawna było zaplanowane, że na bankiecie Kalecki, orientując się doskonale, zresztą jak wszyscy, w związku Nagórskiego z Nike, lecz nic o ich ostatnim, niedawnym rozstaniu nie wiedząc, podejdzie do Nagórskiego i zapyta o Nike. To potrzebne, aby motyw Nike kilkakrotnie w ciągu tego długiego piątkowego wieczoru powracał. Lecz na miłość boską, krótka rozmowa Nagórskiego z Kaleckim nie robi jeszcze bankietu, który musi trwać co najmniej ze dwie godziny. Aimo? Wszystko już wiadomo! Nie dłużej niż godzinę nienagannie wychowany i ożywiony towarzysko (przy kim siedzi?), lecz zgodnie z rytuałem obowiązującym przy koncertowych nabożeństwach wielkiej śpiewaczki przesyłający jej z oddalenia czułe, choć dyskretne spojrzenia i uśmiechy – potem zacznie się od swej kochanki i protektorki oddalać, coraz bardziej niespokojny i nieuważny, aż wreszcie zniknie jej z oczu i na długie godziny gdzieś się zagubi (na dole, w barze?), wśród spraw nigdy do końca niewyjaśnionych, a wiadomych tylko jemu.

 

Cóż zatem zostaje? Prawie na pewno dłuższa rozmowa Haliny Ferens z prof. Wnukiem, oczywiście o Krzysztofie Czaplickim. Może się do takiej rozmowy przyłączyć Adam Nagórski, odpowiedni moment (bo już po alkoholu, przed bankietem przecież wypił w barze dwa harcerzyki) dla jego wynurzeń na temat Krzysztofa. Muszę koniecznie sprawdzić tekst już przejrzany, wydaje mi się bowiem, że w pewnym miejscu Halina Ferens-Czaplicka została nazwana cioteczką siostrą Nagórskiego, tymczasem ona i Krzysztof, będąc dziećmi przyrodniej siostry Adama, Emilii Czaplickiej, są jego siostrzeńcami.

Pomysł, żeby gdzieś koło północy wtargnął na bankietową salę podpity Marek Kuran – natrętny i niepotrzebny. Ewentualne rozmowy o sztuce i polityce też do bani. Mógłby Nagórski, o którejś tam porze schodząc do toalety, spotkać w hallu albo w szatni Alicję Singer, która po koncercie poszła na kolację w towarzystwie młodego i przystojnego, powiedzmy: sportowca (bokser, oszczepnik, krótkodystansowiec?). Ale po co? Żeby się dowiedzieć, co to była za historia z Markiem Kuranem? Albo żeby Nagórski, nie bez pewnej satysfakcji, mógł stwierdzić, że jego kuzynka (także siostrzenica!), mimo wielkiego o siebie zadbania, trochę się podstarzała? Zastanowić się, może to miałoby jakiś sens, Alicja Singer przynajmniej raz jeden pokazałaby się w swoim kształcie cielesnym.

Nieźle by pasowali do bankietu jutrzejsi nowożeńcy, a Konrad, jako powinowaty Haliny, mógłby wraz z narzeczoną figurować wśród zaproszonych. Byłaby to okazja, aby Konrad w przystępie pewnego rozluźnienia (lecz czy dopuściłby do takiego stanu?) poczynił zwierzenia na temat swego nie całkiem zrozumiałego małżeństwa z Moniką. A jutrzejsza Panna Młoda samą swoją obecnością też by wniosła element ożywienia, to mogłoby wypaść nieźle, lecz obecność obojga na bankiecie psuje cokolwiek i mąci ową historię z bólem zęba, która w sposób bezwzględny i ostateczny została od dawna Kellerowi zaplanowana. A może jednak? Gwałtowny ból zęba (wyleczonego i zaplombowanego) budzi Konrada z pierwszego snu gdzieś koło drugiej w nocy. A ponieważ znakomity aktor usypia łatwo i szybko, wystarczy, jeśli się położy między północą i pierwszą. Ze względu na jutrzejszą ranną próbę generalną Prometeusza i w ogóle cały dzień dla obojga męczący (choć jakże radosny!) nie muszą uczestniczyć w przyjęciu do końca, przed północą mogą się w sposób dyskretny ulotnić, Konrad odwozi Monikę na Saską Kępę i natychmiast wraca do siebie, wszystko razem nie zabierze więcej niż około piętnastu, dwudziestu minut. Owszem, to jest kuszące. Warto by może także dopisać scenę w aucie, kiedy Konrad odwozi Monikę. Przy willi, w której mieszkają Pankowie, mogliby, wysiadając z auta, akurat natknąć się na moment powrotu do domu Leopolda Panka (wraca od Raszewskiego), oczywiście starego, nieźle podpitego, odwozi kierowca, ten sam, który o swoim szefie dość pogardliwie się wyrażał w części I. Takie nocne i nieoczekiwane spotkanie ojca z córką i już prawie zięciem może być interesujące, możliwość dobrych podtekstów, śmieszne poza tym i także trochę żałosne, szczególnie dla Panka. Także po drodze, w aucie jeszcze jeden dialog narzeczonych: Konrad całkowicie pochłonięty swoim Prometeuszem, Monika rozgadana na temat Lady Makbet (z pewnością poruszała ten temat na bankiecie), a równocześnie wciąż niezdecydowana, w jaki sposób ułożyć swoje dalsze stosunki ze Stefanem Raszewskim. Bo chyba jednak jeszcze ostatecznie nie zerwali?

Wspomniane przed chwilą zwierzenia Konrada Kellera. W Filharmonii przed koncertem Keller mówi, że jeśli został aktorem, to być może dlatego, iż zbrakło mu fantazji i tupetu, aby stać się hochsztaplerem. Przepadła mi, niestety, wtedy w '66 roku w Stuttgarcie, scena (właśnie ta nocna z bólem zęba) w której Konrad słucha wywiadu ze sobą nagranego na taśmę. Został mi jednak w notatkach fragment tego dialogu:

– Jeżeli zostałem aktorem, jestem aktorem i chyba nim pozostanę, to nie dlatego, żebym nie potrafił robić czegoś innego. Myślę np. że mógłbym być niezłym architektem, może chirurgiem.

– Więc?

– Jestem aktorem, żeby się nie pozwolić przychwycić.

– Przez kogo?

– W ogóle. Na tym polega gra. Jeżeli w poniedziałek jestem dla kilku milionów odbiorców telewizji Tartuffem, tego samego dnia w iluś tam kinach oglądają mnie ludzie w pontyfikalnych szatach papieskich, a nazajutrz w teatrze jestem Jagonem albo Edypem… rozumie pan, nie umiem tego wyrazić inaczej, bo to jest właśnie tak: nie można mnie dopaść i przychwycić.

Wydaje się, że Keller jest źle przystosowany do wszystkich rzeczywistości prócz tych, które stwarza grą i w kostiumie, a jeśli stosunkowo nieźle czuje się w towarzystwie Moniki, to dlatego przede wszystkim, iż wie, że ta piękna kobieta i kiepska aktorka jest dostatecznie kabotynką, aby nie wymagała od niego naturalności. Przy niej może grać, a nawet zgrywać się. Czy ma świadomość tego? Chyba tak, jest zbyt inteligentny, żeby tego nie musiał wiedzieć. Ale tego, oczywiście, w rozmowie na bankiecie (z kim? może z którymś z kompozytorów), nie powie, to znaczy: nie powie do końca. Natomiast zdania z przytoczonego przed chwilą wywiadu na pewno wygłosić może. A może się i tak zdarzyć, że Monika, choć siedzi po drugiej stronie stołu, dosłyszy ostatnie zdanie i wówczas niewątpliwie się nie powstrzyma, aby swego znakomitego narzeczonego nie spytać, czy jej się także nie pozwoli dopaść i przychwycić. Wówczas:

KONRAD

Och, ty jesteś wyjątkiem! Ty mnie już przychwyciłaś, kochanie. Przepraszam, źle się wyraziłem. Myśmy się wzajemnie przychwycili.

MONIKA

Jesteś tego pewien?

KONRAD

Więcej, przypuszczam.

W innej sytuacji:

MONIKA

Gdybym miała tak cudowny głos, jak pani, chyba bym się bała śpiewać.

HALINA FERENS

A pani na scenie nie boi się grać?

MONIKA

Och nie! Oczywiście, że nie (i bardzo pewna przewagi, jaką posiada dzięki urodzie i młodości), ale to co innego, ja nie jestem tak cenna. Konrad, powiedz, odczuwasz lęk, kiedy jesteś na scenie?

KONRAD

Staram się to zostawić za kulisami, kochanie.

MONIKA

Coś nowego! Przecież ty nie masz tremy?

KONRAD

Mówiłaś o lęku.

MONIKA

To lepiej czy gorzej?

KONRAD

Zależy w stosunku do czego.

MONIKA

Słyszeliście? On na żadną kwestię nie odpowie wprost, zawsze gdzieś z boku.

KONRAD

Czasami z dołu, kochanie.

MONIKA

Oni to nazywają nowoczesnym dialogiem.

NAGÓRSKI

Oni?

MONIKA

Intelektualiści.

NAGÓRSKI

Nie uważasz siebie za intelektualistkę?

KONRAD

Monika jest skromna.

MONIKA

Nic mi o tym nie wiadomo. Ale jestem prostą dziewczyną, która, kiedy o co zapyta, to lubi, żeby jej odpowiedziano po prostu, tak albo nie, a nie żeby jej podawano na ozdobnej tacy nowe pytanko z zieloną wstążeczką.

KONRAD

Musi być zielona, kochanie?

MONIKA

Och, ty swoje odpowiedzi-pytania zawiązujesz czasem zwykłym sznurkiem. Wybacz, ale to nie jest moja cup of tea.

Pozostańmy na razie Monice ostatnie słowo. Po przepracowaniu całości Miazgi trzeba będzie i do tej zabawy powrócić. Może się coś da zrobić z tego bankietu. Zgodnie z planem (chyba słusznym) scena tego wieczornego przyjęcia, w pewnym momencie przerwana, ma się pojawić raz jeszcze, tyle że później, gdzieś przed północą, kiedy na sali bankietowej nie ma już Aima Immonena, wszyscy są dość pomęczeni i rozluźnieni, a Konrad i Monika dyskretnie się ulatniają. Może wtedy rozmowa Nagórskiego z dawnym jego, bo jeszcze sprzed wojny przyjacielem, prof. Wnukiem? Kusi mnie trochę, żeby jeszcze raz wywołać pewne moje wspomnienie z lat wojennych, kiedy w sierpniu roku 1942 znaleźliśmy się z Czesławem Miłoszem w Krakowie, przedtem parę dni zatrzymaliśmy się w Chrobrzu u Józka Mortona, a potem wąskotorową kolejką dobrnęliśmy po całym dniu podróży do Kocmyrzowa, do Krakowa szliśmy piechotą, było już dość późno, kiedy znaleźliśmy się w mieście, bo – pamiętam dobrze – był zmierzch i słabo się tliły zaciemnione światła, piliśmy tani rum w knajpie koło dworca, i chyba ostatnim pociągiem w doskonałych humorach pojechaliśmy do Kazika Wyki, do Krzeszowic. Nazajutrz rano wybraliśmy się we trójkę do Krakowa, było akurat jakieś święto hitlerowskie, bodaj święto Hitlerjugend, cały Kraków dosłownie tonął w sztandarach i w swastykach, więc przytłoczeni tą obcą wrogością opuściliśmy stłoczone śródmieście bez oddechu i Grodzką poszliśmy w kierunku Wawelu, zaszliśmy aż na Skałkę, tam martwa cisza była, żywej duszy i właśnie z tego dość długiego błądzenia wokół kościoła z grobami zasłużonych Polaków wyniknął w wiele lat później fragment mojej przedmowy do Lorda Jima Conrada, któremu kiedyś, gdy był młodym chłopakiem i rwał się do świata, krakowska Skałka mogła się wydać czcigodnym przybytkiem równie skostniałym i bez życia, jakim się wydała nam już nie tak wprawdzie młodym, lecz jeszcze młodym w tamten upalny dzień sierpniowy w okupowanym Krakowie. Lecz wspomnienie, o którym przed chwilą napomknąłem, dotyczy nie tego dnia, lecz poprzedniego wieczora. Może warto coś z tego zrobić?

74Bramy raju – powieść Jerzego Andrzejewskiego (wyd. 1960), opowiadająca o średniowiecznej krucjacie dziecięcej z 1212 r., a zarazem o mechanizmie kształtowania się idei oddziałującej na pewną społeczność; powieść formalnie składa się z dwóch zdań. [przypis edytorski]
75sprezentowanie – zaprezentowanie. [przypis edytorski]