Free

Miazga

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Halina Ferens Czaplicka sama w pokoju dla artystów, nawet Aimo Immonen, świadomy wszystkich faz przedkoncertowego rytuału, na parę minut przed rozpoczęciem symfonii, wymknął się dyskretnie i prawie równocześnie z wejściem dyrygenta zajął swoje miejsce w pierwszym rzędzie na balkonie, Halina zawsze wymagała, aby słuchał jej śpiewu z odległości nie nazbyt bliskiej, a również mógł jej sylwetkę oglądać z perspektywy, całą i na tle orkiestry.

Jest zatem sama. Siedzi nieco sztywno, wyprostowana i na krawędzi fotela, aby nie pognieść sukni, z której jej drobna kibić wyłania się jak z czarno-srebrnego kielicha rozszerzonego lekko u dołu. Na stole leży tom Utworów Zebranych Krzysztofa Czaplickiego. Ten tom, wydany na cienkim, biblijnym papierze, liczy ponad tysiąc stron, a ukazał się przed paroma zaledwie miesiącami, profesor Kazimierz Wnuk, który wiele lat poświęcił odszukiwaniu i gromadzeniu rozproszonych po ludziach utworów młodego poety, wstąpił po południu do hotelu Europejskiego, aby osobiście ofiarować książkę słynnej śpiewaczce, lecz skoro mu zakomunikowano w recepcji, że pani Ferens nikogo nie przyjmuje, zostawił tom, skreśliwszy na pierwszej stronie kilka słów dedykacji: „Wielkiej śpiewaczce – siostrze wielkiego poety”. Halina, wzruszona podarunkiem, kazała Aimowi wziąć ze sobą książkę i oto ma ją teraz przed sobą. Nieliczne, ocalone z wojennych zniszczeń fotografie brata widziała parę dni temu u matki, gdy nazajutrz po przyjeździe odwiedziła ją w skromnym mieszkaniu na Mariensztacie, była jednak wówczas pod tak silnym wrażeniem starości i osamotnienia matki, którą pożegnała była przed trzydziestu laty, iż mało co z tych zdjęć zapamiętała. Teraz poruszyły ją dwa szczególnie: na jednym Krzysztof, nie więcej niż sześcioletni, na tle jesiennych lub przedwiosennych, bo jeszcze albo już bezlistnych krzaków stał na dużym płaskim głazie, w krótkim ciemnym płaszczyku, w skarpetkach, więc z gołymi kolanami i w wysokim ułańskim czaku, obie dziecięce dłonie wspierając o rękojeść szabli sięgającej mu do ramienia; zdjęcie drugie pochodziło z lat nieco późniejszych, lecz i na nim utrwalony Krzysztof z włosami przyciętymi na chłopaka, w szkolnym fartuchu z białym, pikowanym kołnierzykiem może tylko pięknem poważnie zamyślonych i już trochę smutnych oczu kojarzy się Halinie z przymglonym wspomnieniem drobnego i delikatnego maturzysty z wczesnej wiosny roku 1939 – – – – – wie, że ma przed sobą co najmniej pół godziny, lecz przez cały ten czas ani razu nie spojrzy na zegarek, również nie śledzi symfonii rozwijającej się gdzieś w odległej głębi uciszonego gmachu, wie, że w momencie odpowiednim uśmiechnięty pogodnie Andrzej Markowski stanie we drzwiach garderoby, a wówczas ona się podniesie, czując w piersiach skupioną lekkość, a w gardle rozluzowane ciepło, które całe jej ciało nasyci świadomością, że gdy znalazłszy się za chwilę na estradzie odrzuci w pewnym momencie głowę do tyłu, a potem ją wyprostuje – wtedy na lekkie skinienie dyrygenta i wraz z akompaniamentem orkiestry jej pierwsze „Lasciate mi morire…” wypełni skargą i cierpieniem, aby potem się wznosiło, trwało i opadało, i znów się wznosiło, wciąż jak strumień światła wibrującego w ciemnościach rozdzielając owe mroki miłosnym lamentem błagającym o śmierć. Lecz na razie, gdy siedzi na krawędzi szczupłego fotela i trzyma w dłoniach niedużą książeczkę oprawioną w zielony safian (jest to prezent Aima, który w rocznicę ich związku własnoręcznie swoim okrągłym, trochę szkolnym pismem wypisał w kilku językach teksty arii oraz pieśni stanowiących repertuar śpiewaczki), nie zdążył się do niej jeszcze przybliżyć ów nieunikniony moment, gdy po koncercie Aimo, przez pierwszą godzinę wciąż opiekuńczy i czuły, wiernie w ten sposób dopełniając ostatnich obrządków szczególnego nabożeństwa, potem zacznie się od niej oddalać, coraz bardziej niespokojny i nieuważny, aż wreszcie zniknie jej z oczu i na długie godziny gdzieś się zagubi wśród spraw nigdy do końca niewyjaśnionych, a wiadomych tylko jemu. Smutek oraz żal, które na razie Halinę wypełniają, są nieokreślone, wzbierają w niej w swych czystych kształtach, wsłuchuje się przecież w tę nienazwaną boleść bardzo czujnie, prawie z takim samym żarliwym skupieniem, z jakim niegdyś przed wieloma laty, będąc małą dziewczynką i na wakacjach, lubiła kłaść się na ziemi i ucho do ziemi przykładać, aby uchwycić odgłosy tajemniczych drżeń i westchnień podziemnych, słyszy już w sobie lament, zanotowany przed kilkoma wiekami przez włoskiego kompozytora, lecz jeszcze nie wie, co ten tren ma wyrazić; jej życie własne, czy może raczej skargę młodziutkiego chłopca czuwającego w noc sierpniową i nie o dziecięcą szablę wspierającego delikatne dłonie, lecz o męski automat?

Z powodu wyjazdu do Wrocławia na jedną z rozlicznych w tym jubileuszowym roku sesji naukowych profesor Wnuk nie był na wtorkowym recitalu Haliny Ferens-Czaplickiej, a ponieważ z wiadomych przyczyn nie mógł się popołudniu zobaczyć ze śpiewaczką osobiście – teraz, na koncercie, ma ją ujrzeć i usłyszeć po raz pierwszy. Jest do pewnego stopnia oswojony z jej twarzą, dzięki fotografiom, jakie mu na jego prośbę pokazywała pani Czaplicka, fotografiom nadsyłanym w różnych latach i z różnych miast i krajów, również nie jest mu obce szczególnie wzruszające piękno zadziwiającego mezzosopranu Haliny Ferens, ma bowiem kilka jej płyt, wśród nich Pieśni Wędrowca Mahlera, Schuberta Die Winterreise oraz arie Bacha i Haendla, wie jednak, że zarówno podobizny (zwłaszcza artystki), jak nagrania, nie mogą zastąpić kontaktu bezpośredniego, prawie zawsze w stosunku do autentyku ofiarowując więcej lub mniej. Zatem w oczekiwaniu na występ siostry Krzysztofa Czaplickiego nieuważnie i bez satysfakcji słuchał Mozarta, nieco zmęczony dniem wypełnionym rozlicznymi obowiązkami, niechętny tłokowi, jaki panował na sali, od czasu do czasu pocierał wskazującym palcem lewej dłoni koniuszek nosa, co zawsze było u niego oznaką niejakiego zamącenia równowagi. W pewnym momencie, gdy fotel, który zajmował w dziesiątym rzędzie, wydał mu się szczególnie ciasny i twardy, poruszył się w nim w poszukiwaniu pozycji dogodniejszej tak ciężko i gwałtownie, iż spowodował głośne pod sobą skrzypnięcie, sapnął więc z irytacji, a siedząca przed nim kobieta potrząsnęła głową i ramionami gestem zniecierpliwienia, na szczęście akurat w tym momencie ostatnia część symfonii dobiegła końca, zabrzmiały oklaski, mógł zatem, już się nie krępując, wygodniej się usadowić, lecz w trakcie tych czynności przypomniała mu się nieudana wizyta w „Europejskim”, „nieznośne musi być babsko!” – pomyślał i znów krótko czmychnął przez nos, ten nastrój irytacji trwał w nim jeszcze przez całą przerwę, a nawet się nasilił, gdy na uciszonej sali rozległy się nagle oklaski, zrazu pojedyncze, jakby przypadkowymi wiązankami wyrzucone z różnych stron parteru i balkonów, natychmiast się jednak poczęły łączyć i kiedy Halina Ferenc-Czaplicka, nieomal dziewczęco drobna i krucha w swojej ogromnej sukni podpłynęła w niej lekko, jak na czarno-srebrnym korabiu, na skraj estrady i wyprostowawszy się głowę odrzuciła na moment do tyłu – entuzjastyczne brawa wypełniły salę, natomiast profesor Wnuk poczuł gwałtowne szarpnięcie serca i wzruszenie ścisnęło mu krtań, ponieważ poprzez ten gest znakomitej śpiewaczki ujrzał twarz Krzysztofa – – – —

Do prototypu (w sensie bardzo zawężonym) profesora Kazimierza Wnuka, który akurat dzisiaj obchodzi uroczyście w Krakowie jubileusz sześćdziesięciolecia, wysłałem przed paroma dniami krótki list z życzeniami:

Drogi Kazimierzu,

bardzo żałuję, że nie mogę przyjechać na Twój Jubileusz, aby osobiście Cię uściskać i wypić z Tobą Twoje zdrowie. Mam nadzieję, że powetuję to sobie w roku 1990 na Twoim osiemdziesięcioleciu, i jeśli i wtedy się okaże, że właśnie kończę Miazgę – zostanie nam jeszcze rok 2000 szczególnie przychylny takim uroczystościom.

Bardzo, bardzo serdecznie Cię ściskam i wszystkiego możliwie najlepszego życzę. Marysia i cała moja rodzina przyłączają się do tych życzeń.

O dziewiątej wieczorem, w mieszkaniu Stefana Raszewskiego (Raszewski zajmuje połowę bliźniaczej willi na dolnym Mokotowie), a ściślej: w jego obszernym gabinecie na wysokim poddaszu zbiera się kilku przyjaciół: Antoni Formiński, prezes Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, Józef Halicki sekretarz KC68, Kazimierz Jaśko, redaktor „Panoramy Tygodnia”, Wojciech Konopka, pisarz, Marian Krystek, sekretarz KM69 w Warszawie, Leopold Panek oraz pułkownik Władysław Pasieka z MSW70. Żadnej kolacji. Koleżeńskie wieczory u Raszewskiego mają już swoją tradycję: czysta wyborowa, sucha kiełbasa, podwędzona słonina i boczek, kiszone ogórki, chleb, piwo, to wszystko.

– Towarzysze! – mówi Raszewski – porządek dzienny dzisiejszego zebrania przewiduje trzy punkty. Punkt pierwszy: zagajenie, drugi: część artystyczna, trzeci: dyskusja oraz wolne wnioski. Kto chce zabrać głos w sprawie porządku dziennego? Nikt. Słusznie. Wobec tego uważam porządek dzienny za przyjęty przez aklamację i przystępuję do punktu pierwszego, czyli zagajenia. Otóż w pierwszych słowach zagajenia muszę wam, chłopcy, powiedzieć, że jesteście dupy!

 

Ogólne zainteresowanie i rozbawienie. A Raszewski:

– Nie ma się z czego śmiać, towarzysze. Dupy jesteście. A dlaczego jesteście dupy? Bo nikt z was nie wysunął demokratycznego wniosku, że jak jest zebranie, to należy wybrać przewodniczącego.

Ryk śmiechu. Raszewski:

– Dziękuję towarzysze. Uważam, że wybór przewodniczącego został dokonany przez aklamację.

PUŁKOWNIK PASIEKA

Stefan, wódka się zagrzewa!

RASZEWSKI

Alkohol jest przewidziany w trzecim punkcie zebrania, dyskusja oraz wolne wnioski.

PUŁKOWNIK PASIEKA

To zmień porządek.

RASZEWSKI

Poddaję wniosek towarzysza Pasieki pod głosowanie.

Wszyscy podnoszą ręce. Pułkownik Pasieka oraz Konopka obie naraz.

RASZEWSKI

Uważam wniosek towarzysza Pasieki za uchwalony. Wojtek, ty jesteś najmłodszy.

KONOPKA

Rozkaz, towarzyszu generale!

Po zadziwiająco szybkim i zręcznym rozlaniu wódki przez ociężałego zazwyczaj Konopkę Raszewski podnosi kieliszek:

– No to chlup w ten głupi dziób!

KONOPKA

Gdyby nie gorzoła, byłaby stodoła.

HALICKI

Najlepsza zagrycha, słonina i kiszony ogórek.

PREZES FORMIŃSKI

Mnie się zaraz bimber przypomina.

KONOPKA

Dobry bimber nie jest zły.

PREZES FORMIŃSKI

Pamiętasz, Stefan, bimber w takiej jednej leśniczówce koło Biłgoraja, cholera, zapomniałem, jak się nazywała, spiliśmy się na trupa…

RASZEWSKI

Zarepetuj, Wojtek.

KONOPKA

Wedle rozkazu.

RASZEWSKI

po chwili

Znaczy zagajenie, towarzysze, mamy z głowy i przystępujemy do części artystycznej. Poważnie teraz mówię, chłopcy. Chcę, żebyście przesłuchali jedną płytę. Nie bójcie się, żadnych przemówień, same stare rewolucyjne pieśni, nasze partyzanckie i takie, wiecie, różne te nowe. To jest, wiecie, płyta na razie wzorcowa, na Zjazd Partii, trzecia z kolei, kurwa jego mać! Kłopoty były różne. Najpierw była koncepcja, nawet słuszna, żeby nagrać i pieśni, i żywe słowo, ale wiecie, jak jest z żywym słowem, czasami bywa za żywe, towarzysze z Biura mieli różne zastrzeżenia, i co do wyboru nazwisk, i też do wydźwięku, jakiego mogą nabrać teksty przedwojenne, nawet Broniewskiego. Więc wreszcie stanęła decyzja, że pójdą tylko pieśni, żadnej poezji.

REDAKTOR JAŚKO

Towarzysze z Biura już znają tę płytę?

RASZEWSKI

Jak by znali, to ja bym was nie prosił na przesłuchanie.

PREZES FORMIŃSKI

Jasne!

KONOPKA

Puszczać, Stefan?

PUŁKOWNIK PASIEKA

Na sucho igła będzie zgrzytać.

Spojrzenia wszystkich zebranych zwracają się ku Raszewskiemu, a ten już ma powziąć decyzję, gdy rozlega się telefon, podchodzi więc do biurka i podnosi słuchawkę.

Raszewski… kto?… cześć!… nie, jestem zajęty… jutro też… w przyszłym tygodniu?… może, zadzwońcie do mnie do KC… nie, lepiej do KC… to przy okazji obgadamy, teraz nie mam czasu… cześć!

Jest wyraźnie zirytowany. Po chwili do redaktora Jaśko:

Słuchaj, Kazik, ja się w to wolę nie mieszać, ale ty zdziałaj, żeby go trochę odstawić.

REDAKTOR JAŚKO

domyślnie

Heniek Orlik dzwonił?

RASZEWSKI

Dość mam tego gówniarza, za dużo go wszędzie.

PREZES FORMIŃSKI

W marcu był niezły

RASZEWSKI

Rok ma dwanaście miesięcy i nie każdy miesiąc jest marzec.

PREZES FORMIŃSKI

Ja to załatwię, Stefan.

RASZEWSKI

Nie za wysoko?

PREZES FORMIŃSKI

Jednak moje na wierzchu. Kto ci rok temu mówił, żeby Orlika nie popychać zanadto do przodu?

RASZEWSKI

Łatwo ci mówić! Ty na brak ludzi nie musisz się uskarżać. A ja, jak się robi gorąco i jakąś dużą akcję trzeba zmontować, muszę brać prócz kilku wyjątków same szmaty i gnoje, takich gówniarzy, jak ten twój zasrany Orlik.

PREZES FORMIŃSKI

Fakt, że mój i zasrany, ale mnie to nie szkodzi.

KONOPKA

Dziękuję, Stefan, że nie powiedziałeś „mój”.

RASZEWSKI

Jaki on twój? Ty jesteś swój chłopak i pisarz z jajami…

PREZES FORMIŃSKI

Więc jak, Stefan, zdjąć go z radia i telewizji?

RASZEWSKI

Po co? On po rozmowie z Władkiem sam swoje usługi kulturalne ograniczy. Wiersze niech pisze.

PREZES FORMIŃSKI

Zrobi się.

RASZEWSKI

No, chłopcy! Zejdźmy już z tego śmierdziela. Wojtek, szkło się rozsycha!

(Płyta nagrana na V Zjazd Partii jest zatytułowana CZEŚĆ PARTII. Na jednej stronie: 1) Międzynarodówka, 2) Mazur kajdaniarski, 3) Warszawianka 1905, 4) Pieśni więzienne: a) Przez błota poleskie, b) Idą, 5) Gdy naród do boju, 6) My ze spalonych wsi, 7) Oka, 8) Cześć Partii; na drugiej stronie: 1) Nad Donem i Wisłą, 2) Kiedyśmy wracali, 3) Po ten kwiat czerwony, 4) Polonez warszawski, 5) Na prawo most, na lewo most, 6) Dzień dobry, Nike, 7) Pieśń o Wiśle, 8) Ukochany kraj.

Wykonawcy: chór i orkiestra Polskiego Radia, zespoły: „Mazowsze”, „Śląsk” i „No To Co71”, soliści: Tadeusz Bartosik, Mieczysław Czechowicz, Bernard Ładysz, Kazimierz Pustelak, Joanna Rawik, Józef Wojtan).

Lektura tej sceny potwierdza wszystkie moje wątpliwości i zastrzeżenia, zanotowane jeszcze przed kilkoma tygodniami, 31 marca i dnia następnego. Zresztą w tej chwili nie ta scena mnie niepokoi. Niepokoi mnie scena jeszcze nienapisana, dalszy niejako ciąg obecnej, lecz rozgrywająca się w parę godzin później, już po powrocie Celiny Raszewskiej z koncertu, także po powrocie Antka. Na razie zupełnie tej sceny nie widzę. Pijani? Ale czy wszyscy? A jeśli pijani, to co z każdego z nich wyłazi? Z jakimi garbami chodzą? Co ich gryzie? Naprawdę są przyjaciółmi? Jakie wspomnienia natrętnie wokół nich krążą?

Przed paroma dniami, gdy rozmowa na moment i zupełnie marginesowo zeszła na Wacława K. – Irena bardzo trafnie go określiła jako rzadkie na ogół połączenie nienawistnictwa z lizusostwem. Redaktor Jaśko? Człowiek, dla którego głównym motorem działalności publicznej jest zastarzała nienawiść do rówieśnika, również dziennikarza, niegdyś przyjaciela?

Na razie się niepokoję i martwię, za dwa, trzy dni będę musiał coś z tym fantem zrobić. Dla Raszewskiego mam jego „szansę”, ale dopiero w części III, kiedy w sobotę wieczorem Raszewski zawiadomiony telefonicznie o wypadku swego ojca (przy zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej, zupełnie przypadkowym świadkiem tego wypadku jest Julia Singer znająca Zygmunta Raszewskiego jeszcze sprzed wojny) jedzie do szpitala i spędza parę godzin przy łóżku umierającego starca.

Jak było do przewidzenia, Ksawery Panek nie poszedł na koncert, a i z domu wyszedł wcześniej, niż był zaplanował, już przed dziewiątą zaliczył swoją drogę kalwaryjną od SPATiF-u po rynek Starego Miasta, w żadnym jednak lokalu nie znajdując Marka. Pogoda skiksowanej wiosny wciąż jest podła: chodniki i jezdnie toną w błocie, ziąb, przenikliwy wiatr, od czasu do czasu miecie gęsty, wilgotny śnieg. Ksawery, przemarznięty i udręczony, wstępuje na jedną wódkę do baru „Bazyliszek”, tej mętnej spelunki, zawsze pełnej pijaków, teraz też zatłoczonej, wyziewy wódki, piwa, bigosu i papierosów, przesycone wilgocią parujących w gorącu mokrych ubrań, wypełniają wnętrze baru ciężkim odorem. Ksawery szybko wypija setkę i wychodzi. Akurat nie pada. Dłuższą chwilę stoi na chodniku, trochę oszołomiony ciepłem, które skupiło się w nim poniżej mostka i nie chce się rozejść, stoi całkiem zagubiony, jakby się znalazł w nieznanej dzielnicy miasta, nie wie, co ze sobą zrobić dalej, gdzie iść, gdzie być? Nieopodal mały podstarzały pijaczek, podpierając plecami słup latarni, śpiewa na nutę starego hymnu narodowego: „Boże, coś Polskę zawsze trzymał w krzakach…” – – – – – w drodze powrotnej, wciąż zresztą bez sprecyzowanego planu na najbliższe godziny, Ksawery spotyka na Świętojańskiej Romana Gorbatego, a ponieważ trotuar na Świętojańskiej jest wąski, a teraz dzięki kupkom odgarniętego śniegu jeszcze bardziej zacieśniony, obaj się zatrzymują i chwilę przy witrynie księgarni „Paksu72” rozmawiają, starannie jeden i drugi unikając jakichkolwiek akcentów osobistych, związanych z pracą zawodową, wprawdzie w pewnym momencie Panek, czując, że mu stopy zaczynają marznąć, ma ochotę zaproponować Gorbatemu wspólną wódkę, wydaje mu się nawet, że Gorbaty też o czymś takim myśli, lecz natychmiast sobie uświadamia, że podobne przedsięwzięcie uniemożliwiłoby dalsze poszukiwania Marka, więc szybko, prawie w połowie zdania żegna się z Gorbatym i odchodzi w stronę Placu Zamkowego, tam, na rozlegle od strony Wisły otwartej przestrzeni porywisty wiatr, znów zaczyna padać śnieg, w świetle latarń ukośnie zacinający, Ksawery podnosi kołnierz płaszcza, zatrzymuje się przy autobusowym przystanku, gdzie długa kolejka ludzi czekających na autobusy, szarych i przemarzniętych, skulonych pod zamiecią i przydreptujących w rozpapranym błocku, Ksawery znów nie wie, a raczej nie może się zdecydować, co zrobić: wsiąść w 125 albo w 144 i pojechać do SPATiF-u czy jeszcze raz podążyć wiadomą trasą, nawiedzając po drodze rozliczne stacje ciemnych nabożeństw, a ponieważ żadne racje rozumowe nie mogą rozstrzygnąć, który z tych dwóch wyborów może się okazać korzystniejszy, postanawia zdać się na los przypadku i wsiąść do autobusu tylko wówczas, gdy ten w swojej numeracji będzie posiadać cyfrę 9, staje zatem w kolejce i teraz dopiero w stojącym tuż przed sobą chłopcu w krótkiej ortalionowej kurtce i z gołą głową poznaje Włodka Lewickiego, jednego z najlepszych swoich studentów, uwięzionego w ubiegłym roku po marcu i relegowanego z Uniwersytetu, pierwszym odruchem Ksawerego jest radość, że Włodek znajduje się na wolności, i już się chce z wciąż tylko z profilu widocznym chłopcem przywitać, gdy nagle strach go paraliżuje, strach przed rozmową, która może, a nawet musi między nim a Włodkiem wyniknąć, czuje się pusty i bezradny wobec cudzych trosk, nie chce dotykać nie swoich ran, lecz nie jest pewien, czy Włodek już przedtem go nie dostrzegł, zaraz jednak dochodzi do przekonania, że to mało prawdopodobne – tego rodzaju manewry nie pasowały do impulsywnego charakteru Włodka, chyba więzienie go zmieniło? – lecz zupełna obojętność chłopca na otoczenie, zajętego najwidoczniej tylko wypatrywaniem autobusów wciąż się nieukazujących w odległej perspektywie Krakowskiego Przedmieścia, uspokaja Ksawerego, jeszcze chwilę stoi w kolejce, a potem ostrożnie się z niej wycofuje, potrącając przy tym jakąś starszą kobietę, mówi półgłosem „przepraszam”, i szybko się od przystanku oddala w kierunku Świętojańskiej, aby przejść przez plac stroną przeciwną aniżeli ta, po której jest przystanek, idzie coraz szybciej z pochyloną głową, ponieważ wiatr wieje coraz gwałtowniej i śnieg też ostrzej zacina, chwilami brak mu tchu i mimo przenikliwego zimna czuje, że plecy i piersi ma spocone, o niczym nie myśli, i dopiero, gdy fasada kościoła św. Anny osłoni go przed wiatrem dmącym od Wisły, zatrzymuje się, a następnie już wolnym krokiem podchodzi do podcieni przy gmachu Biblioteki Rolniczej, aby zapalić papierosa, zdaje sobie sprawę z własnego tchórzostwa, więc nagle chce to naprawić, rzuca papieros w błoto i prawie biegnąc wraca na plac Zamkowy, lecz w kolejce oczekujących przy przystanku nie odnajduje Włodka, brak mu natomiast sił i odwagi, aby go poszukać w autobusie, akurat zapełnianym przez tłoczących się pasażerów – – – – —

 

Po arii z Orfeusza rozentuzjazmowana publiczność czterokrotnie wywołuje Halinę Ferens, wreszcie, chociaż oklaski wciąż na sali nie milkną, Andrzej Markowski odprowadza śpiewaczkę do pokoju dla artystów. Na progu zatrzymuje się.

– Nie będę mówić pani komplementów…

Spojrzała na niego z uśmiechem.

– Bardzo się pan o mnie bał?

– Jest pani najniezwyklejszą śpiewaczką, jakiej miałem zaszczyt akompaniować.

– Na próbie byłam okropna?

– Nie była pani sobą.

Na to Halina:

– Ale byłam, drogi panie Andrzeju, rano też byłam sobą.

W tym momencie podchodzi Aimo Immonen, szczery zachwyt i podziw, a nawet coś w rodzaju wzruszenia rozpromienia jego twarz. Całując Halinę w rękę, mówi półgłosem:

– Wasn't I right saying a miracle was going to happen73?

Maria Nagórska, obawiając się nadmiernego tłoku, woli na czas przerwy pozostać na sali, jednak nie chce, aby syn się poświęcał, więc Nagórski, rzeczywiście spragniony papierosa oraz rozprostowania kolan, korzysta z tego przyzwolenia i schodzi do hallu. Zatem starsza pani pozostaje na prawie pustej sali sama, mimo pewnego znużenia muzycznym zgiełkiem siedzi w swoim fotelu wyprostowana, lecz że powieki jej ciążą, a poza tym razi zbyt ostry blask świateł, siedzi przymknąwszy oczy, więc jakby w półmroku, z twarzą rozluźnioną, co upodabnia ją cokolwiek do drzemiącej sowy, mile ogarnięta ściszonymi odgłosami pogwaru dobiegającego spoza sali, i być może kruchy półsen by ją na moment zmorzył, gdyby nagle nie ogarnął ją niepokój, czy Gienia Kordysówna (rocznik 1900), towarzyszka lat ostatnich, spełniająca rozliczne obowiązki damy do towarzystwa, pielęgniarki oraz pomocy domowej, niegdyś wieloletnia krawcowa w „Rozalindzie”, dogadzając swym lękom, kiedy sama zostaje w mieszkaniu, nie zapaliła wszystkich świateł, łącznie z dwiema stuświecowymi żarówkami w łazience. Wizja tarczy wirującej w liczniku z zawrotną szybkością i złośliwie przemieniającej swoje obroty na złotówki, natychmiast się kojarzy starszej pani z podejrzeniem, że herbata, świeżo przed koncertem dla Adama zaparzona, została przez niepoprawnie lekkomyślną Gienię wyrzucona do kubła, a los konserwowej szynki, spoczywającej w lodówce, w związku z wiadomym starczym łakomstwem Gieni, też się wydaje starszej pani bardzo wątpliwy. Wszystkie te zagrożenia, już spełnione albo właśnie się spełniające w mieszkaniu przy Krakowskim Przedmieściu, sprawiają, że starsza pani, całkowicie wytrzeźwiona, poczyna się poważnie zastanawiać, czy ze względu na tak się komplikujące okoliczności nie powinna natychmiast powrócić do domu i już się chce w pewnym momencie podnieść, gdy zdaje sobie sprawę, na jak wiele komplikacji ta decyzja jest narażona: numerek od szatni ma Adam, musiałaby go zatem odszukać, co już nastręczało moc trudności, a gdyby się to nawet udało, nie mogąc podać przyczyn prawdziwych, musiałaby kłamać, że źle się czuje, wówczas Adam, jak go zna, nie z ochoty, lecz z niemiłego mu obowiązku z pewnością by się uparł, żeby ją odwieźć i nie omieszkałby przy okazji mentorsko, jak do dziecka zrzędzić, że miał słuszność doradzając, aby pozostała w domu, zatem wobec podobnie nieuniknionych inwigilacji i pouczeń rezygnuje ze swego zamiaru, jednak już sobie nie zezwala na stan kojącego rozluźnienia, oczy mimo jaskrawego światła ma czujnie otwarte, domowe spustoszenia, poczynione przez Gienię, przestają ją interesować, natomiast niechęć do znakomitego syna ją wypełnia i wnet ta niechęć zwraca się również ku Halinie Czaplickiej, „miałam rację – myśli – że nigdy nie czułam sympatii do jej matki, zawsze była nieprzyjemna dziewczyna, skryta, nachmurzona i spode łba patrząca” – – – – —

W czasie przerwy Monika Panek daremnie usiłuje odszukać Otockiego. Ze swego miejsca na parterze widziała, że siedzi w balkonowej loży rządowej obok wiceministra, teraz jednak w zatłoczonym hallu nigdzie nie może dostrzec jego zasobnej w ciało sylwetki. „Knuje coś” – myśli, intuicja jej podszeptuje, że w zachowaniu Otockiego coś było nie tak, jak być powinno, nie potrafi jednak dociec, co się za tym odchyleniem od normy kryje, jest przecież zbyt pewna siebie, aby się poczuć zaniepokojona, zresztą intuicja w ogóle wyklucza z tej niejasnej gry jej osobę, jest po prostu zła, nawet nie urażona, zwyczajnie zła.

W przejściu do hallu zewnętrznego wpada na Beatę Konarską i Łukasza Halickiego.

– Jak się macie, dziatki! – woła. – Ślicznie wyglądasz, Beatko.

Na to Beata bardzo cieniutkim głosikiem pensjonarki:

– Dziękuję. Czy mam się zrewanżować?

– Nie musisz! – śmieje się cokolwiek nienaturalnie Monika. – ja wiem, jak wyglądam.

– Ona – mówi Łukasz Halicki – zaraz się łamie, jak jej nie komplimentują.

Beata:

– Bo ja mam kompleksy.

– Kompleksy? – pyta ze zdziwieniem Monika. – Co to jest kompleksy? Wszyscy ciągle mówią o jakichś kompleksach, a ja zupełnie nie mogę zrozumieć, co to takiego i o co chodzi?

Łukasz Halicki:

– Bo ty masz kompleks, że nie masz kompleksów.

Przez chwilę Monika mruga swymi długimi rzęsami, jakby tym motylim trzepotem chciała odzyskać zachwianą leciutko równowagę. I wreszcie:

– Myślisz? Ciekawe. To by mogło być interesujące, muszę się nad tym zastanowić. Pa, dziatki! Jak wam się koncert podoba?

Beata cieniutko:

– Strasznie dowcipny!…..

– Prawda? – na to Monika. – Aha, nie widzieliście przypadkiem Otockiego?

Łukasz Halicki:

 
Wino życia jest scedzone
I tylko marne męty pozostały
Pod tym sklepieniem i udają wino – – – – —
 

Adam Nagórski pali papierosa w większym towarzystwie (Eryk Wanert, Konrad Keller, Zygmunt Mycielski i Krzysztof Penderecki, akurat na krótko w kraju; nieopodal Jarosław Iwaszkiewicz, Roman Jasiński i Artur Taube; nieco dalej profesor Kotarbiński i Stefan Kisielewski), skoro jednak dostrzega Pawła Jackowskiego, stojącego samotnie w głębi hallu, opuszcza przyjaciół, chcąc się przywitać z dawno niewidzianym dyrygentem. Jak było do przewidzenia, Jackowski specjalnie przyjechał z Poznania, żeby usłyszeć Halinę Ferens.

– Niebywała! – mówi, lecz Nagórski od razu zauważa, że mówi to bez charakterystycznej dla siebie młodzieńczej energii. – To jest u was chyba rodzinne: te niespożyte siły i fantastyczna żywotność. Ostatni raz słyszałem Halinę przed dwoma laty w Düsseldorfie, znakomicie śpiewała, ale dzisiaj wydała mi się jeszcze lepsza. Co u ciebie?

– Różnie.

– Bardzo ci dokuczają?

– Nie, właściwie wcale, tyle tylko, że nie ma moich książek, no, i mnie też. Ustalił się, wiesz, taki sposób bycia, który trochę przypomina stosunki pomiędzy skłóconymi kochankami, oni nie dostrzegają mnie, a ja staram się nie widzieć ich.

– Pracujesz?

– Dość mizernie to wygląda ostatnio.

– Pisz, Adam koniecznie pisz, tylu ludzi czeka na twoje książki.

– Ba, ja też na nie czekam. Słyszałem, że zrobiłeś świetnego Tristana.

– Podobno, taka jest na ogół opinia. Ale to już koniec pięknej zabawy.

Nagórski przyjrzał mu się uważniej.

– To znaczy?

– Rezygnuję z Opery, a właściwie już zrezygnowałem. Dzisiaj.

Nagórski po chwili:

– Musiałeś?

Grymas, jaki się w tej chwili pojawia na twarzy Jackowskiego, w sposób zaskakująco przykry źle przylega do tej pociągłej i męskiej twarzy podróżnika raczej albo sportowca aniżeli artysty.

– Wiesz, Adam, że nie należę do ludzi łatwo się łamiących, wszyscy mnie uważają za uosobienie energii…

– Słusznie.

– Pewnie słusznie, ale nawet mnie już brak sił i cierpliwości, i nerwów, żeby się użerać na co dzień z tą całą monstrualną i w gruncie rzeczy absurdalną machiną dużych i drobnych szykan, świństw i świństewek, niedorzecznych zarządzeń i restrykcji, dość mam tego, mam pięćdziesiąt jeden lat, jestem w pełni moich możliwości, nie chcę się stać rozstrojonym wrakiem, wiesz, czym dla mnie była i jest ta poznańska Opera, ostatecznie ja z niej coś zrobiłem, ale w tych warunkach nic nie mogę, co najwyżej mogę położyć teatr i siebie, trudno! Okazało się, że jestem paskudnym syjonistą, elementem niepotrzebnym, przestałem się podobać rządcom folwarku nazywanego Polską Ludową, można i tak!

Nagórski po chwili:

– Co będziesz robić?

– Mam propozycję objęcia opery w Karlsruhe, na razie na trzy lata.

– Zgodzą się?

Jackowski roześmiał się.

– Już się zgodzili! Marzą, żebym więcej nie wrócił.

– A wrócisz?

– Nie wiem, zobaczę. Chciałbym wrócić, ale jeżeli się nic nie zmieni…

– Słaba nadzieja – na to Nagórski i jak zawsze, gdy rozmowa schodzi na tematy polityczne szczególnie drastyczne, mechanizm uczuleniowy poczyna w nim nieomal automatycznie działać. – Dopóki się nic nie zmieni w Rosji, nie może się nic zmienić i u nas. A jak wierzyć w jakieś zasadnicze tam zmiany? To imperium, Paweł, może istnieć i funkcjonować tylko przy takim systemie, jaki jest, żadnych radykalnych zmian, musi być stary rosyjski carat, tyle że unowocześniony i przemalowany na czerwono, więc precyzyjniejszy w metodach ucisku, tak samo zaborczy, natomiast nieporównanie bardziej zakłamany. Oni nawet, gdyby chcieli coś zmienić, nie mogą. W swoim rodzaju ta budowla stalinowska jest genialna, ale jak każdy system reakcji jest tak doskonale w swoim mechanizmie działania utrwalona, iż nie dopuszcza jakichkolwiek możliwości zmian, zakwestionujesz jeden z elementów konstrukcji lub zechcesz go wymienić na inny, wszystko wówczas zaczęłoby się walić, okazałoby się, że jeden nowy element absolutnie nie pasuje do pozostałych, całą machinę trzeba by było wymieniać. Nie, mój drogi, Rosja może się rozpaść, nigdy zmienić.

Paweł Jackowski, który słuchał uważnie ściągnąwszy swoje czarne, gęste brwi:

– Ale jednak mimo wszystko, gdybyśmy mieli u siebie ludzi trochę lepszych, a przede wszystkim mądrzejszych…

Nagórski:

– Paweł, a jacyż oni mogą być? Prowincjami imperium nie nogą zarządzać ludzie większego formatu. Był Dubczek, Smrkowski, był cały naród, i co? Mierność i skostnienie naszych wielkorządców jest jedyną gwarancją tych żałosnych pozorów, które składają się na naszą niepodległość – – – – —

W związku z dwiema ostatnimi kwestiami Adama Nagórskiego zastanowić się, czy są one rzeczywiście potrzebne, czy nie są po prostu w tym kontekście natrętne. Natrętne? Właśnie! Moje skrupuły mają charakter wątpliwości artystycznej. Wokół spraw najistotniejszych dla naszej egzystencji, lecz o których to właśnie sprawach nie można w Polsce mówić publicznie od dwudziestu pięciu lat, nagromadziło się tyle wstydliwości, zahamowań, zadrażnień i uprzedzeń, iż z chwilą, gdy pisarz decyduje się je powiedzieć – nie lęk polityczny go ogarnia, lecz artystyczny, obawa, czy to, co mówi i co jest jego najgłębszym przekonaniem, posiada dostatecznie przekonywującą nośność artystyczną. Jest to coś w rodzaju niepewności wynikającej z braku doświadczenia, co oczywiście potknięcia artystycznego w niczym nie usprawiedliwia.

68KC – Komitet Centralny (w domyśle: Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej). [przypis edytorski]
69KM – tu: Komitet Miejski. [przypis edytorski]
70MSW – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. [przypis edytorski]
71No To Co – powstały w 1967 r. skifflowy zespół wokalno-instrumentalny, tworzący muzykę łączącą elementy folkloru z bigbitem. Zespół stanowił rodzaj inspiracji (w każdym razie w zakresie nazwy i atmosfery wokół występów tego rodzaju grup) dla Jerzego Andrzejewskiego, który w Miazdze umieścił formację bigbeatową La Da Co. [przypis edytorski]
72Pax – Stowarzyszenie „Pax”, świecka organizacja katolicka powstała w 1947 r., kierowana przez Bolesława Piaseckiego, przywódcę przedwojennego faszyzującego Ruchu Narodowo-Radykalnego Falanga i zrzeszająca działaczy z tego kręgu; organem „Paksu” był dziennik „Słowo Powszechne”, stowarzyszenie posiadało także własny Instytut Wydawniczy „Pax”. Organizacja była nastawiona na współpracę z powojennym rządem i dążyła do skupienia wokół siebie środowisk katolickich oraz przyjęcia funkcji wyłącznego ich reprezentanta w dialogu Kościoła z władzą PRL; popierała też wiele kontrowersyjnych działań władz (m.in. proces biskupa Kaczmarka, uwięzienie prymasa Stefana Wyszyńskiego, ruch „księży patriotów” itp.), czerpiąc w związku ze swoją postawą wiele wymiernych korzyści. Po 1991 r. na bazie struktur „Paksu” powstało Polskie Forum Chrześcijańsko-Demokratyczne, a w 1994 r. Stowarzyszenie „Civitas Christiana”. [przypis edytorski]
73Wasn't I right saying a miracle was going to happen (ang.) – Czyż nie miałem racji mówiąc, że zdarzy się cud? [przypis edytorski]