Read the book: «Lalka», page 43

Font:

Nasz adwokat tłumił ziewanie.

Wokulski ściskał pięści, a pani Stawska spoglądała kolejno na wszystkich z takim łagodnym spokojem, że gdybym był rzeźbiarzem, wziąłbym ją za model do posągu oskarżonej niewinności.

Wtem, pomimo protestu Marianny, Helunia wybiegła na salę i schwyciwszy matkę za rękę spytała półgłosem:

– Mamo, czego ten pan kazał mamie tu przyjść?… Ja coś powiem do uszka: pewnie mama była niegrzeczna i teraz będzie stać w kącie…

– To wyuczone!… – rzekła czerwona kumoszka do starszej.

– Żebyś pani tak zdrowa była! – mruknął za nią gruby głos..

– Pan będziesz zdrów za moją krzywdę… – odparła z gniewem kumoszka.

– A pani skonasz na konwulsje i będą cię w piekle maglować na moich maglach – odrzekł jej antagonista.

– Ciszej! – zawołał sędzia. – Co pani Krzeszowska mówi o sprawie?

– Wysłuchaj mnie, panie sędzio! – zaczęła deklamować pani baronowa wysunąwszy nogę naprzód. – Po zmarłym dziecku została mi, jako najdroższa pamiątka, lalka, która bardzo podobała się tej oto pani – wskazała na Stawską – i jej córce…

– Oskarżona bywała u pani?

– Tak, wynajmowałam ją do szycia…

– Alem jej nic nie zapłaciła! – huknął z końca sali Wirski.

– Ciszej! – zgromił go sędzia. – Tak i cóż?

– W dniu, w którym tę panią oddaliłam od siebie – mówiła baronowa – zginęła mi lalka. Myślałam, że umrę z żalu, i zaraz na nią powzięłam podejrzenie… Miałam dobre przeczucie, gdyż w kilka dni później przyjaciel mój, pan Maruszewicz, zobaczył z okna, że ta pani (która mieszka vis a vis niego) ma u siebie moją lalkę i dla niepoznaki przebiera ją w inną suknię.

Wtedy poszłam do jego mieszkania z moim doradcą prawnym i zobaczyłam przez lornetkę, że moja lalka jest rzeczywiście u tej pani. Na drugi dzień więc udałam się do niej, zabrałam lalkę, którą tu widzę na stole, i podałam skargę.

– A pan Maruszewicz jest pewny, że to ta sama lalka, która była u pani Krzeszowskiej? – spytał sędzia.

– To jest… właściwie mówiąc… pewności nie mam żadnej.

– Tak dlaczegóż pan Maruszewicz powiedział to pani Krzeszowskiej?

– Właściwie… ja nie w tym znaczeniu…

– Nie kłam pan! – zawołała baronowa. – Przybiegłeś do mnie, śmiejąc się, powiedziałeś, że Stawska ukradła lalkę i że to do niej podobne…

Maruszewicz zaczął mienić się, potnieć i nawet przestępować z nogi na nogę, co jest chyba dowodem wielkiej skruchy.

– Podlec! – mruknął Wokulski dosyć głośno.

Spostrzegłem jednak, że uwaga ta nie wzmocniła w Maruszewiczu otuchy. Owszem, zdawał się być jeszcze więcej zmieszany.

Sędzia zwrócił się do służącej pani Krzeszowskiej.

– U was była ta lalka?

– Nie wiem która… – szepnęła zapytana.

Sędzia wyciągnął do niej lalkę, ale służąca milczała mrugając oczyma i załamując ręce.

– Ach, to Mimi!… – zawołała Helunia.

– O, panie sędzio! – krzyknęła baronowa. – Córka świadczy przeciw matce…

– Znasz tę lalkę? – spytał sędzia Heluni.

– O znam!… Zupełnie taka sama była u pani tam w pokoiku…

– Czy to jest ta sama?

– O, nie, nie ta… Tamta miała popielatą sukienkę i czarne buciki, a ta ma brązowe buciki!…

– Nu, tak… – mruknął sędzia kładąc lalkę na stole. – Co pani Stawska powie?… – dodał.

– Lalkę tę kupiłam w sklepie pana Wokulskiego…

– A ile pani dała za nią?… – syknęła baronowa.

– Trzy ruble.

– Cha! cha! cha!… – zaśmiała się baronowa. – Ta lalka kosztuje piętnaście…

– Kto pani sprzedał tę lalkę? – zapytał sędzia Stawskiej.

– Pan Rzecki – odparła rumieniąc się.

– Co powie pan Rzecki?… – rzekł sędzia.

Tu właśnie była pora wypowiedzieć moją mowę. Jakoż zacząłem:

– Szanowny sędzio!… Z bolesnym zdumieniem przychodzi mi… To jest… widzę przed sobą triumfującą złość i tego… uciśnioną…

Nagle tak mi zaschło w ustach, że już nie mogłem słowa przemówić. Szczęściem, odezwał się Wokulski:

– Rzecki był tylko obecny przy kupnie, lalkę ja sprzedałem.

– Za trzy ruble? – spytała baronowa błysnąwszy oczyma jaszczurki.

– Tak, za trzy ruble. Jest to towar wybrakowany, którego się pozbywamy.

– Czy i mnie pan sprzedałby taką lalkę za trzy ruble? – indagowała baronowa.

– Nie! Pani już nic i nigdy nie sprzedadzą w moim sklepie.

– Jaki pan ma dowód, że ta lalka jest kupiona u pana? – spytał sędzia.

– Otóż to! – zawołała baronowa. – Jaki dowód?…

– Ciszej!… – zgromił ją sędzia.

– Gdzie pani swoją lalkę kupiła? – spytał baronowę Wokulski.

– U Lessera846.

– Więc mamy dowód – rzekł Wokulski. – Lalki takie sprowadzałem z zagranicy w kawałkach: oddzielnie głowy, oddzielnie korpusy. Niech więc pan sędzia odpruje głowę, a wewnątrz znajdzie moją firmę.

Pani baronowa zaczęła się niepokoić.

Sędzia wziął do rąk lalkę, która tyle narobiła zgryzoty, i urzędowym scyzorykiem rozciął jej naprzód stanik, a następnie począł z wielką uwagą odpruwać głowę od tułowia. Helenka, z początku zdziwiona, przypatrywała się tej operacji, następnie zwróciła się do matki mówiąc półgłosem:

– Mamo, dlaczego ten pan rozbiera Mimi? Przecież ona będzie się wstydzić…

Nagle zrozumiawszy, o co chodzi, wybuchnęła płaczem i kryjąc twarz w suknię pani Stawskiej, zawołała:

– Ach, mamo, po co on ją kraje?… To strasznie boli!… O mamo, mamo, już nie chcę, ażeby Mimi krajali…

– Nie płacz, Heluniu. Mimi będzie zdrowa i jeszcze ładniejsza – uspakajał ją Wokulski, wzruszony nie mniej od Helenki.

Tymczasem głowa Mimi spadła na papiery. Sędzia spojrzał wewnątrz i podając maskę847 pani baronowej rzekł:

– Nu, niech pani przeczyta, co tam napisano?

Baronowa przycięła usta i milczała.

– To niech pan Maruszewicz przeczyta głośno, co tam jest?

– Jan Mincel i Stanisław Wokulski… – jęknął Maruszewicz.

– Zatem nie Lesser?

– Nie.

Przez cały ten czas służąca baronowej zachowywała się w sposób bardzo dwuznaczny: czerwieniła się, bladła, kryła się między ławki…

Sędzia patrzył na nią spod oka; nagle rzekł:

– Teraz panna nam powie, co to było z lalką? Tylko proszę prawdę, bo panna stanie do przysięgi…

Zagadnięta, z najwyższym przestrachem schwyciła się za głowę i przypadłszy do stołu, prędko odpowiedziała:

– Lalka stukła się, panie…

– Ta wasza lalka, od pani Krzeszowskiej?…

– Ta…

– Nu, to stukła się jej tylko głowa, a reszta gdzie?…

– Na strychu, panie… Oj, co ja będę miała!

– Nic panna nie będzie miała; gorzej byłoby nie odpowiedzieć prawdy. A pani oskarżycielka słyszy, co jest?…

Baronowa spuściła oczy i skrzyżowała ręce na piersi jak męczennica.

Sędzia zaczął pisać. Siedzący w drugiej ławce (maglarz oczywiście) odezwał się do damy czerwonej na twarzy:

– A co, ukradła?… Widzisz pani, co się teraz zrobiło z paninej gęby?… Hę?…

– Jak kobieta jest ładna, to się i z kryminału wygrzebie – rzekła czerwona dama do swojej sąsiadki.

– Ale pani się nie wygrzebiesz… – mruknął maglarz.

– Głupiś pan!…

– Paniś głupsza…

– Ciszej!… – zawołał sędzia.

Kazano nam wstać i usłyszeliśmy wyrok najzupełniej uniewinniający panią Stawską.

– Teraz – zakończył sędzia skończywszy czytanie – może pani podać skargę o potwarz.

Zeszedł na salę, uścisnął za rękę panią Stawską i dodał:

– Bardzo mi przykro, żem panią sądził, i bardzo mi przyjemnie, że mogę powinszować.

Pani Krzeszowska dostała spazmów, a dama z czerwoną twarzą mówiła do swej sąsiadki:

– Na ładną buzię to i sędzia jest pażyrny848… Ale nie tak to będzie w dniu ostatecznym! – westchnęła.

– Cholera!… jak to bluźni… – mruknął maglarz.

Poczęliśmy wychodzić. Wokulski podał rękę pani Stawskiej, z którą wysunął się naprzód, ja zaś ostrożnie zacząłem sprowadzać panią Misiewiczowę z brudnych schodów.

– Mówiłam, że się tak skończy – upewniała mnie staruszka – ale pan to nie miałeś wiary…

– Ja nie miałem wiary?…

– Tak, chodziłeś jak struty… Jezus! Maria… A to co?…

Ostatnie te słowa skierowane były do mizernego studenta, który wraz ze swoim towarzyszem czekał przed bramą, widocznie na panią Krzeszowską, a myśląc, że ona wychodzi, ucharakteryzował się na trupa przed… panią Misiewiczową. Wnet poznał swoją omyłkę i zawstydził się tak, że pobiegł parę kroków naprzód.

– Patkiewicz!… stójże… już idą… – zawołał pan Maleski.

– Niech cię diabli porwą!… – wybuchnął pan Patkiewicz. – Ty zawsze musisz mnie skompromitować.

Usłyszawszy jednak hałas w bramie zawrócił się i jeszcze raz pokazał nieboszczyka… Wirskiemu!…

To już młodych ludzi ostatecznie zdetonowało; więc poszli do domu bardzo rozgniewani na siebie i każdy inną stroną ulicy.

Nimeśmy jednak dopędzili ich dorożkami, już znowu szli razem i ukłonili się nam z wielką galanterią.

X. Pamiętnik starego subiekta

Wiem ja, dlaczego tak szeroko rozpisałem się o sprawie pani Stawskiej. Oto dlaczego…

Na świecie jest dużo niedowiarków i ja sam bywam czasami niedowiarkiem i wątpię o Opatrzności boskiej. Nieraz też, kiedy źle idą polityczne interesa albo kiedy patrzę na nędzę ludzką i na triumfy łajdaków (jeżeli taki wyraz wolno wymawiać), nieraz myślę sobie:

„Stary głupcze, nazywający się Ignacym Rzeckim! Ty wyobrażasz sobie, że Napoleonidzi wrócą na tron, że Wokulski zrobi coś nadzwyczajnego, bo jest zdolny, i będzie szczęśliwym, bo jest uczciwy?… Ty myślisz, ośla głowo, że chociaż hultajom zrazu dzieje się dobrze, a ludziom poczciwym źle, to jednakże w końcu źli zostaną pohańbieni, a dobrzy sławą okryci?… Tak sobie imaginujesz?… Więc głupio sobie imaginujesz!… Na świecie nie ma żadnego porządku, żadnej sprawiedliwości, tylko walka. O ile w tej walce zwyciężają dobrzy, jest dobrze, o ile źli, jest źle; ale ażeby istniała jakaś potęga protegująca tylko dobrych, tego sobie wcale nie wyobrażaj… Ludzie są jak liście, którymi wiatr ciska; gdy rzuci je na trawnik, leżą na trawniku, a gdy rzuci w błoto – leżą w błocie…”

Tak sobie nieraz myślałem w chwilach zwątpienia; lecz proces pani Stawskiej doprowadził mnie do wręcz przeciwnych rezultatów, do wiary, że dobrym ludziom prędzej czy później stanie się sprawiedliwość.

Bo zastanów się tylko… Pani Stawska jest zacności kobieta, więc – powinna być szczęśliwą; Stach jest wyższym nad wszelką wartość człowiekiem, więc – i on powinien być szczęśliwy. Tymczasem Stach jest ciągle rozdrażniony i smutny (aż mi się czasem płakać chciało, kiedym na niego patrzył!), a pani Stawska miała sprawę o kradzież…

Gdzież więc jest sprawiedliwość nagradzająca dobrych?…

Zaraz ją zobaczysz, o człowieku małej wiary! Ażeby zaś lepiej przekonać się, że na tym świecie jest porządek, zapisuję tu następujące proroctwa:

Po pierwsze – pani Stawska wyjdzie za mąż za Wokulskiego i będzie z nim szczęśliwa.

Po drugie – Wokulski wyrzeknie się swojej panny Łęckiej, a ożeni się z panią Stawską i będzie z nią szczęśliwy.

Po trzecie – mały Lulu jeszcze w tym roku zostanie cesarzem Francuzów pod imieniem Napoleona IV, zbije Niemców na bryndzę i zrobi sprawiedliwość na całym świecie, co mi jeszcze przepowiadał śp. mój ojciec.

Że Wokulski ożeni się z panią Stawską i że zrobi coś nadzwyczajnego, o tym już dziś nie mam najmniejszej wątpliwości. Jeszcze się, co prawda, nie zaręczył z nią, jeszcze się nawet nie oświadczył, zresztą… jeszcze nawet on sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Ale ja już widzę… Jasno widzę, jak rzeczy pójdą, i głowę dam sobie uciąć, że tak będzie… Ja mam nos polityczny!

Bo tylko uważ, co się dzieje.

Na drugi dzień po procesie Wokulski był wieczorem u pani Stawskiej i siedział do jedynastej w nocy. Na trzeci dzień był w sklepie u Milerowej, przejrzał księgi i oddawał wielkie pochwały pani Stawskiej, co nawet trochę ubodło Milerową. Na czwarty zaś dzień…

No, on wprawdzie nie był ani u Milerowej, ani u pani Stawskiej, ale za to mnie zdarzyły się dziwne wypadki.

Przed południem (jakoś nie było gości w sklepie) ni stąd, ni zowąd przychodzi do mnie kto?… Młody Szlangbaum, ten starozakonny, który pracuje w ruskich tkaninach.

Patrzę, mój Szlangbaum zaciera ręce, wąs do góry, głowa pod sufit… Myślę: „Zwariował czy co?…” A on – kłania mi się, ale z głową zadartą, i mówi dosłownie te wyrazy:

– Spodziewam się, panie Rzecki, że cokolwiek nastąpi, będziemy dobrymi przyjaciółmi…

Myślę: „Tam, do diabła, czy Stach nie dał mu dymisji?…” Więc odpowiadam:

– Możesz być pewny, panie Szlangbaum, mojej życzliwości, cokolwiek bądź nastąpi, byleś nie popełnił nadużycia, panie Szlangbaum…

Na ostatnie słowa położyłem nacisk, bo mi mój pan Szlangbaum wyglądał tak, jakby miał zamiar albo nasz sklep kupić (co wydaje mi się nieprawdopodobnym), albo kasę okraść… Czego, lubo jest uczciwy starozakonny, nie uważałbym za rzecz niemożliwą.

On to widać zmiarkował, bo uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł do swojego oddziału. W kwadrans później wpadłem tam niby niechcący, ale zastałem go jak zwykle przy robocie. Owszem, powiedziałbym nawet, że pracował gorliwiej niż zwykle: wbiegał na drabinki, wydobywał sztuki rypsu i aksamitu, wkładał je na powrót do szaf, słowem – kręcił się jak bąk.

„Nie – myślę – już ten chyba nas nie okradnie…”

Spostrzegłem, co mnie również zastanowiło, że pan Zięba jest uniżenie grzeczny dla Szlangbauma, a na mnie patrzy trochę z góry, choć jeszcze nie bardzo.

„Ha! – myślę – chce Szlangbaumowi wynagrodzić dawne krzywdy, a wobec mnie, najstarszego subiekta, zachowuje godność osobistą. Bardzo uczciwie robi, zawsze bowiem należy trochę zadzierać głowy wobec wyższych, a być uprzedzająco grzecznym dla niższych…”

Wieczorkiem zaszedłem do restauracyjki na piwko. Patrzę, jest pan Szprot i radca Węgrowicz. Ze Szprotem od tamtej afery, co to o niej mówiłem, jesteśmy na stopie obojętności, ale z radcą witam się kordialnie849. A on do mnie:

– No, i co, już?…

– Przepraszam – mówię – ale nie rozumiem. (Myślałem, że robi aluzję do procesu pani Stawskiej.) Nie rozumiem – mówię – panie radco.

– Czego nie rozumiesz – on mówi – tego, że sklep sprzedany?…

– Przeżegnaj się pan, panie radco – ja mówię – jaki sklep?

Poczciwy radca był już po szóstym kuflu, więc zaczyna się śmiać i mówi:

– Phy! ja się przeżegnam, ale panu to się i przeżegnać nie pozwolą, jak z chrześcijańskiego chleba przejdziesz na żydowską chałę; wszak ci to, jak gadają, Żydzi wasz sklep kupili…

Myślałem, że dostanę apopleksji.

– Panie radco – mówię – jesteś pan zbyt poważnym człowiekiem, ażebyś nie miał powiedzieć, skąd ta wiadomość?

– Całe miasto gada – odparł radca – a zresztą niech obecny tu pan Szprot pana objaśni.

– Panie Szprot – mówię kłaniając się – nie chciałbym ubliżyć panu, tym więcej, że żądałem od pana satysfakcji, a pan odmówiłeś mi jej jak hultaj… Jak hultaj, panie Szprot… Oświadczam panu jednak, że albo powtarzasz, albo sam fabrykujesz plotki…

– Co to jest?!… – wrzasnął Szprot, znowu jak niegdyś bijąc pięścią w stół. – Odmówiłem, gdyż nie jestem od dawania satysfakcji panu ani nikomu. Z tym wszystkim powtarzam, że sklep wasz kupują Żydzi…

– Jacy Żydzi?

– Diabeł ich wie: Szlangbaumy, Hundbaumy, czy ja ich zresztą znam!…

Taka mnie porwała wściekłość, żem kazał przynieść piwa, a radca Węgrowicz mówi serdecznie.

– Z tymi Żydami to może być kiedyś głupia awantura. Tak nas duszą, tak nas ze wszystkich miejsc wysadzają, tak nas wykupują, że trudno poradzić z nimi. Już my ich nie przeszachrujemy, to darmo, ale jak przyjdzie na gołe łby i pięści, zobaczymy, kto kogo przetrzyma…

– Pan radca ma rację! – dodał Szprot. – Tak wszystko ci Żydzi zagarniają, że w końcu trzeba im będzie siłą odbierać, dla utrzymania równowagi. Bo zobaczcie tylko, panowie, co się dzieje, choćby z takimi kortami…

– No – mówię – jeżeli nasz sklep kupią Żydzi, to i ja się z wami połączę; jeszcze moja pięść coś zaważy… Ale tymczasem, na miłosierdzie boskie, nie rozpuszczajcie plotek o Wokulskim i nie drażnijcie ludzi przeciw Żydom, bo już i bez tego panuje rozgoryczenie…

Wróciłem do domu z bólem głowy, wściekając się na cały świat. Budziłem się kilka razy w ciągu nocy, a po każdym zaśnięciu śniło mi się, że Żydzi naprawdę sklep nasz kupili i że ja, aby nie umrzeć z głodu, chodziłem po podwórzach z katarynką, na której był napis: „Ulitujcie się nad biednym, starym oficerem węgierskim!”

Dopiero z rana wpadłem na jedyną myśl prostą i rozsądną, ażeby stanowczo rozmówić się ze Stachem i jeżeli istotnie sklep sprzedaje, wystarać się o miejsce.

Ładna kariera po tylu latach służby! Gdyby człowiek był psem, to by mu przynajmniej w łeb strzelili… Ale że jest człowiekiem, więc musi wycierać obce kąty, niepewny zresztą, czy nie zbilansuje życia w rynsztoku.

Przed południem Wokulski nie był w sklepie, więc około drugiej wybrałem się do niego. Może chory?…

Idę i w bramie domu, w którym mieszka, wpadam na doktora Szumana. Gdy powiedziałem mu, że chcę odwiedzić Stacha, odparł:

– Nie chodź pan tam. Jest rozdrażniony i lepiej zostawić go w spokoju. Zajdź pan lepiej do mnie na herbatę… À propos, czy ja mam pańskie włosy?

– Zdaje mi się – odpowiedziałem – że niedługo oddam panu moje włosy razem ze skórą.

– Chcesz się pan wypchać?

– Powinien bym, bo świat jeszcze nie widział podobnego mi głupca.

– Pociesz się pan – odparł Szuman – są głupsi. Ale o cóż to chodzi?

– Mniejsza, o co mnie chodzi, ale słyszałem, że Stach sklep sprzedaje Żydom… No, a ja już do nich w służbę nie pójdę.

– Cóż to, czy i pana ogarnia antysemityzm?

– Nie; ale co innego nie być antysemitą, a co innego służyć Żydom.

– Któż więc im będzie służył?… Bo ja, choć jestem Żyd, także nie wdzieję liberii tych parchów. Zresztą – dodał – skądże panu takie myśli przychodzą? Jeżeli sklep zostanie sprzedany, pan będziesz miał świetną posadę przy spółce handlu z cesarstwem…

– Niepewna to ta spółka – wtrąciłem.

– Bardzo niepewna – odpowiedział Szuman – bo za mało w niej Żydów, a za wielu magnatów. Ale pana i to nie obchodzi, bo… Tylko nie wydaj mnie z sekretu… Otóż pana to nic nie obchodzi, co się stanie ze sklepem i spółką, gdyż Wokulski zapisał panu dwadzieścia tysięcy rubli…

– Mnie?… zapisał?… cóż to znaczy?!… – wykrzyknąłem zdziwiony.

Akurat weszliśmy do mieszkania Szumana i doktór kazał podać samowar.

– Co znaczy ten zapis? – spytałem, trochę nawet zaniepokojony.

– Zapis… zapis!… – mruczał Szuman chodząc po pokoju i pocierając sobie tył głowy. – Co znaczy? nie wiem, dość, że Wokulski zrobił go. Widocznie chce być przygotowany na wszelki wypadek jako rozsądny kupiec!…

– Czyby znowu pojedynek?…

– Eh! cóż znowu… Wokulski za dużo ma rozumu, ażeby dwa razy popełniał to samo głupstwo. Tylko, kochany panie Rzecki, kto z taką babą ma do czynienia, ten musi być przygotowany…

– Z jaką babą?… Z panią Stawską?… – spytałem.

– Co za pani Stawska! – mówił doktór. – Tu chodzi o grubszą rybkę, o pannę Łęcką, w którą ten wariat wdeptał bez ratunku. Już zaczyna poznawać, jakie to ziółko, cierpi, gryzie się, ale oderwać się od niej nie może. Najgorsza rzecz spóźnione amory, osobliwie, kiedy trafią na takiego diabła jak Wokulski.

– Cóż się znowu stało? Przecie wczoraj był w ratuszu na balu?

– Właśnie był dlatego, że ona była, a i ja tam byłem dlatego, że oni oboje byli. Ciekawa historia! – mruknął doktór.

– Czy nie mógłbyś pan mówić jaśniej? – spytałem niecierpliwie.

– Dlaczegóż by nie, tym bardziej że wszyscy widzą to samo – mówi doktór. – Wokulski szaleje za panną, ona go bardzo mądrze kokietuje, a wielbiciele… czekają.

Awantura – ciągnął Szuman, precz chodząc po pokoju i trąc sobie głowę. – Dopóki panna Izabela była bez grosza i bez konkurenta, pies do nich nie zaglądał. Ale gdy znalazł się Wokulski, bogaty, z wielką reputacją i stosunkami, które nawet przeceniają, dokoła panny Łęckiej zgromadził się taki rój więcej lub mniej głupich, wyniszczonych i ładnych kawalerów, że przecisnąć się między nimi nie można. A każdy wzdycha, przewraca oczy, szepcze tkliwe półsłówka, czule za rączkę ściska w tańcu…

– I cóż ona na to?

– Marna kobieta! – rzekł doktór machając ręką. – Zamiast gardzić hołotą, która ją w dodatku po kilka razy opuszczała, ona upaja się ich towarzystwem. Wszyscy to widzą, a co najgorsze – widzi sam Wokulski…

– Więc dlaczego, u diabła, nie puści jej?… Już kto jak kto, ale chyba on kpić ze siebie nie pozwoli.

Podano samowar; Szuman odprawił służącego i nalał herbatę.

– Widzisz pan – rzekł – on by ją niezawodnie puścił, gdyby mógł oceniać rzeczy rozsądnie. Była taka chwila wczoraj na balu, że w naszym Stachu obudził się lew i kiedy przyszedł do panny Łęckiej, ażeby z nią zamienić parę wyrazów, przysiągłbym, że jej powie: „Dobranoc pani, już poznałem jej karty i ogrywać się nimi nie pozwolę!” Taką miał minę, kiedy szedł do niej. Ale i cóż z tego?… Panna raz spojrzała, szepnęła, ścisnęła go za rękę i mój Stach był taki szczęśliwy przez całą noc, taki szczęśliwy, że… dziś miałby ochotę w łeb sobie wypalić, gdyby nie czekał na drugie spojrzenie, szept i uścisk ręki… Nie widzi, cymbał, że ona zupełnie takimi samymi słodyczami obdzielała dziesięciu, nawet w znakomicie większych dozach.

– Cóż to za kobieta?

– Jak setki i tysiące innych! Piękna, rozpieszczona, ale bez duszy. Dla niej Wokulski tyle wart, o ile ma pieniądze i znaczenie: jest dobry na męża, naturalnie, w braku lepszego. Ale na kochanków to już ona wybierze sobie takich, którzy do niej więcej pasują.

A tymczasem on – prawił Szuman – czy to w piwnicy Hopfera, czy to na stepie850 tak się karmił Aldonami, Grażynami, Marylami851, i tym podobnymi chimerami852, że w pannie Łęckiej widzi bóstwo. On się już nie tylko kocha, ale uwielbia ją, modli się, padałby przed nią na twarz… Przykre go czeka zbudzenie!… Bo choć to romantyk pełnej krwi, jednak nie będzie naśladować Mickiewicza, który nie tylko przebaczył tej, co z niego zadrwiła, ale jeszcze tęsknił do niej po zdradzie, ba! nawet ją unieśmiertelnił… Piękna nauka dla naszych panien: jeżeli chcesz być sławną, zdradzaj najgorętszych wielbicieli!… My, Polacy, jesteśmy skazani na głupców nawet w tak prostej rzeczy jak miłość…

– I myślisz doktór, że Wokulski będzie taki błazen?… – spytałem czując, że burzy się we mnie krew jak pod Vilagos.

Szuman aż skoczył na krześle.

– O, do licha, nie!… – zawołał. – Dziś może szaleć, dopóki mówi sobie: „A nuż mnie kocha, a nuż jest taką, jak myślę?…” Ale gdyby nie ocknał się spostrzegłszy, że z niego żartują, ja… ja pierwszy, jakem Żyd, plunąłbym mu w oczy… Taki człowiek może być nieszczęśliwym, ale nie wolno mu być podłym…

Dawno już nie widziałem Szumana tak rozdrażnionego. Żyd, bo Żyd, ma to wypisane od czuba do pięty, ale rzetelny przyjaciel i człowiek z poczuciem honoru.

– No – rzekłem – uspokój się, doktorze. Mam dla Stacha lekarstwo.

I opowiedziałem mu wszystko, co wiem o pani Stawskiej, dodając:

– Umrę, mówię ci, doktorze, umrę albo… ożenię Stacha z panią Stawską. To kobieta, która ma i rozum, i serce, i za miłość zapłaci miłością, a jemu takiej trzeba.

Szuman kiwał głową i wznosił brwi.

– Ha! próbuj pan… Na żal po kobiecie jedynym lekarstwem może być tylko druga kobieta. Chociaż obawiam się, czy kuracja już nie jest spóźniona…

– Stalowy to człowiek – wtrąciłem.

– I dlatego niebezpieczny – odparł doktór. – Trudno zatrzeć, co się raz w takim zapisze, i trudno skleić, co pęknie.

– Pani Stawska zrobi to.

– Bodajby.

– I Stach będzie szczęśliwy.

– Oho!…

Pożegnałem doktora pełen otuchy. Kocham, bo kocham panią Helenę, ale dla niego… wyrzeknę się jej.

Byle nie było za późno!

Ale nie…

Nazajutrz w południe wpadł do sklepu Szuman; z jego uśmieszków i ze sposobu przygryzania warg poznałem, że mu coś dolega i nastraja go na ton ironiczny.

– Byłeś doktór u Stacha? – spytałem. – Jakże dziś…

Pociągnął mnie za szafy i począł mówić zirytowanym głosem:

– Oto patrz pan, do czego doprowadzają baby nawet takich ludzi jak Wokulski! Wiesz pan, dlaczego on rozdrażniony?…

– Przekonał się, że panna Łęcka ma kochanka…

– Gdybyż się przekonał?… to może by go radykalnie uleczyło. Ale ona za sprytna, ażeby taki naiwny wielbiciel spostrzegł, co się dzieje za kulisami. Zresztą, w tej chwili chodzi o co innego. Śmiech powiedzieć, wstyd powiedzieć!… – zżymał się doktór.

Uderzył się w łysinę i mówił ciszej:

– Jutro bal u księcia, gdzie, naturalnie, będzie panna Łęcka. I czy pan wiesz, że książę do tej chwili nie zaprosił Wokulskiego, choć z innymi zrobił to już od dwu tygodni!… A czy uwierzyłbyś pan, że Stach chory z tego powodu?…

Doktór zaśmiał się piskliwie, wyszczerzając popsute zęby, a ja – dalibóg – zarumieniłem się ze wstydu.

– Teraz rozumiesz pan, na jakiej pochyłości może znaleźć się człowiek?… – spytał Szuman. – Już drugi dzień truje się, że go jakiś książę nie zaprosił na bal!… On, ten nasz kochany, ten nasz podziwiany Stach…

– I on sam powiedział to panu?

– Bah! – mruknął doktór – właśnie że nie powiedział. Gdyby miał siłę powiedzieć, potrafiłby odrzucić tak dalece spóźnione zaproszenie.

– Myślisz pan, że go zaproszą?

– Och! Niezaproszenie kosztowałoby piętnaście procent rocznie od kapitału, który książę ma w spółce. Zaprosi go, zaprosi, gdyż, dzięki Bogu, Wokulski jest jeszcze rzeczywistą siłą. Ale pierwej, znając jego słabość dla panny Łęckiej, podrażni go, pobawi się nim jak psem, któremu pokazuje się i chowa mięso, ażeby nauczyć go chodzenia na dwu łapach. Nie bój się pan, oni go nie wypuszczą od siebie, na to są za mądrzy; ale go chcą wytresować, ażeby pięknie służył, dobrze aportował853, a choćby i kąsał tych, którzy im nie są mili.

Wziął swoją bobrową czapkę i kiwnąwszy mi głową, wyszedł. Zawsze dziwak.

Cały dzień upłynął mi marnie; nawet parę razy omyliłem się w rachunkach. Wtem, kiedym już myślał o zamknięciu sklepu, zjawił się Stach. Zdawało mi się, że przez parę tych dni schudł. Obojętnie przywitał się z naszymi panami i zaczął przewracać w biurku.

– Szukasz czego? – spytałem.

– Czy nie było tu listu od księcia?… – odparł nie patrząc mi w oczy.

– Odsyłałem ci wszystkie listy do mieszkania…

– Wiem, ale mógł się który zostać, zarzucić…

Wolałbym rwać ząb aniżeli usłyszeć to pytanie. Więc Szuman miał rację: Stach gryzie się, że go książę na bal nie zaprosił!

Gdy sklep zamknięto i panowie wyszli, Wokulski rzekł:

– Co dziś robisz ze sobą? Nie zaprosiłbyś mnie na herbatę?

Naturalnie, zaprosiłem go z radością i przypomniałem sobie dobre czasy, kiedy Stach przepędzał u mnie prawie każdy wieczór. Jakże daleko te czasy! Dziś on był posępny, ja zakłopotany i choć obaj mieliśmy sobie dużo do powiedzenia, żaden z nas nie patrzył drugiemu w oczy. Nawet zaczęliśmy rozmawiać o mrozie i dopiero szklanka herbaty, w której było pół szklanki araku854, rozwiązała mi trochę usta.

– Wciąż mówią – odezwałem się – że sprzedajesz sklep.

– Już go prawie sprzedałem – odparł Wokulski.

– Żydom?…

Zerwał się z fotelu i wsadziwszy ręce w kieszenie zaczął chodzić po pokoju.

– A komuż go sprzedam?… – spytał. – Czy tym, którzy nie kupią sklepu, gdyż mają pieniądze, czy tym, którzy by go dlatego tylko kupili, że nie mają pieniędzy? Sklep wart ze sto dwadzieścia tysięcy rubli, mam je rzucić w błoto?

– Strasznie ci Żydzi wypierają nas…

– Skąd?… Z tych pozycyj, których nie zajmujemy albo do zajmowania których sami ich zmuszamy, pchamy ich, błagamy, aby je zajęli. Mego sklepu nie kupi żaden z naszych panów, ale każdy da pieniądze Żydowi, aby on go kupił i… płacił dobre procenta od wziętego kapitału.

– Czy tak?…

– Naturalnie, że tak, wiem przecie, kto Szlangbaumowi pożycza pieniędzy…

– To Szlangbaum kupuje?

– A któż by inny? Klejn, Lisiecki czy Zięba?… Ci nie znaleźliby kredytu, a znalazłszy, może by go zmarnowali.

– Będzie kiedyś awantura z tymi Żydami – mruknąłem.

– Bywały już, trwały przez osiemnaście wieków i jaki rezultat?… W antyżydowskich prześladowaniach zginęły najszlachetniejsze jednostki, a zostały tylko takie, które mogły uchronić się od zagłady. I oto jakich mamy dziś Żydów: wytrwałych, cierpliwych, podstępnych, solidarnych, sprytnych i po mistrzowsku władających jedyną bronią, jaka im pozostała – pieniędzmi. Tępiąc wszystko, co lepsze, zrobiliśmy dobór sztuczny855 i wypielęgnowaliśmy najgorszych.

– Czy jednak pomyślałeś, że gdy twój sklep przejdzie w ich ręce, kilkudziesięciu Żydów zyska popłatną pracę, a kilkudziesięciu naszych ludzi straci ją?

– To nie moja wina – odparł zirytowany Wokulski. – Nie moja wina, że ci, z którymi łączą mnie stosunki, domagają się, ażebym sklep sprzedał. Prawda, że społeczność straci, ale też i społeczność chce tego.

– A obowiązki?…

– Jakie obowiązki?!… – wykrzyknął. – Czy względem tych, którzy nazywają mnie wyzyskiwaczem, czy tych, którzy mnie okradają? Spełniony obowiązek powinien coś przynosić człowiekowi, gdyż inaczej byłby ofiarą, której nikt od nikogo nie ma prawa wymagać. A ja co mam w zysku? Nienawiść i oszczerstwa z jednej strony, lekceważenie z drugiej. Sam powiedz: czy jest występek, którego by mi nie zarzucano i za co?… Za to, żem zrobił majątek i dałem byt setkom ludzi.

– Oszczercy są wszędzie.

– Ale nigdzie w tym stopniu co u nas. Gdzie indziej taki jak ja uczciwy dorobkiewicz miałby wrogów, ale miałby też uznanie, które wynagradza krzywdy… A tu…

Machnął ręką.

Jednym łykiem wypiłem znowu pół szklanki araku z herbatą, na odwagę. Stach tymczasem usłyszawszy kroki w sieni stanął przy drzwiach. Odgadłem, że tak czeka na książęce zaprosiny!…

Już mi w głowie szumiało, więc zapytałem:

– A czy ci, ci, dla których sprzedajesz sklep, ocenią cię lepiej?…

– A jeżeli ocenią?… – spytał zamyśliwszy się.

– I będą cię lepiej kochać aniżeli ci, których opuszczasz?

Przybiegł do mnie i bystro popatrzył mi w oczy.

– A jeżeli będą kochać?… – odparł.

– Jesteś pewny?…

Rzucił się na fotel.

– Czy ja wiem?… – szepnął. – Czy ja wiem?… Co jest pewnego na tym świecie?

– I czy nigdy nie przyszło ci na myśl – mówiłem coraz śmielej – że możesz być nie tylko wyzyskiwany i oszukiwany, ale jeszcze wyśmiewany i lekceważony?… Powiedz, nigdyś o tym nie pomyślał?… Wszystko jest możliwe na świecie, a w takim wypadku należy się zabezpieczyć, jeżeli nie od zawodu, to przynajmniej od śmieszności.

Do diabła! – zakończyłem uderzając szklanką w stół – można ponosić ofiary mając z czego, ale nie można pozwalać na maltretowanie siebie…

– Kto mnie maltretuje? – krzyknął zrywając się.

– Wszyscy ci, którzy cię nie szanują tak, jakeś na to zasłużył.

Przestraszyłem się własnej śmiałości, ale Wokulski nic nie odpowiedział. Położył się na kozetce i splótł ręce pod głową, co było objawem niezwykłego wzruszenia. Potem zaczął mówić o interesach sklepowych głosem zupełnie spokojnym.

Około dziewiątej otworzyły się drzwi i wszedł lokaj Wokulskiego.

– Jest list od księcia!… – zawołał.

Stach przygryzł wargi i nie podnosząc się wyciągnął rękę.

– Daj – rzekł – i idź spać.

Służący wyszedł. Stach powoli otworzył kopertę, przeczytał i – rozdarłszy list na kilka kawałków, rzucił go pod piec.

– Cóż to jest? – spytałem.

846.Lesser – sklep braci Lesser przy ul. Rymarskiej (porcelana, galanteria, zabawki). [przypis redakcyjny]
847.maska – tu: głowa lalki. [przypis redakcyjny]
848.pażyrny (gwar.) – żarłoczny, chciwy. [przypis redakcyjny]
849.kordialnie – serdecznie. [przypis redakcyjny]
850.na stepie – syberyjskim… [przypis redakcyjny]
851.Aldony, Grażyny, Maryle – Aldona i Grażyna: bohaterki romantycznych poematów Mickiewicza: Konrad WallenrodGrażyna, Maryla: Maryla Wereszczakówna, pochodząca z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Z woli rodziców Wereszczakówna wyszła za mąż za hr. Wawrzyńca Puttkamera. Nieszczęśliwa miłość Mickiewicza do Wereszczakówny pozostawiła silne ślady w jego twórczości (poezje liryczne, IV część Dziadów). [przypis redakcyjny]
852.chimera – potwór mitologiczny, przenośnie: urojenie, mrzonka. [przypis redakcyjny]
853.aportować (o psie) – przynosić na rozkaz wskazany przedmiot. [przypis redakcyjny]
854.arak – mocny napój alkoholowy, wyrabiany z ryżu lub trzciny cukrowej. [przypis redakcyjny]
855.dobór sztuczny – stosowany przez hodowców zwierząt celem otrzymania ras posiadających żądane cechy. [przypis redakcyjny]
Age restriction:
0+
Release date on Litres:
01 July 2020
Volume:
1100 p. 1 illustration
Copyright holder:
Public Domain
Download format:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip