Read the book: «Tragikomedya prawdy», page 5

Font:

4

Rozterka wewnętrzna pędziła Urbina do czynów hazardownych. Spodziewał się on od nich jakiegoś przełomu, zwrotu na drogę, której pragnął i na której mógłby się stale utrzymać.

– Jeżeli mam tak rozdwojoną naturę – rozmyślał – że ciągle robię to, czego robić nie chcę, jeżeli wola moja niezdolna zapanować nad moimi popędami, to może mnie uleczy jakaś wielka awantura, wielkie szczęście lub nieszczęście, które weźmie mocną ręką za kark i pchnie w pewnym stałym kierunku. Niech mnie kto zbije, zelży, sponiewiera, zniesławi, zgodzę się na wszystko, abym tylko wyszedł z tego dręczącego stanu, abym wreszcie kiedykolwiek miał prawo powiedzieć sobie: takim jestem, takim być chcę! Chociażbym nawet miał być złodziejem!…

Pod wpływem tego coraz bardziej natężającego się w nim pragnienia, jednocześnie powrócił do stosunku z porzuconą mężatką, zaczął odurzać serce Izy i naprzekor Radkowi występować jako jej konkurent. Sprzeczności zaostrzyły się groźnie.

Na tygodniowem zebraniu członków klubu Urbin opowiedział szczegółowo, może nawet zbyt szczegółowo, swoją schadzkę, nie kryjąc zamiaru ponowienia jej.

– Jest to – dodał – postępowanie dla mnie tem potworniejsze, że oglądam jego brzydotę przy świetle miłości, która w sercu mojem zajaśniała.

– Jakiej miłości? – spytał prezes.

– Ponieważ nie jest ona moim grzechem, lecz cnotą – odparł Urbin – więc do wyznań przed konfesyonałem naszego klubu nie należy.

– Mylisz się, Urbinie – mówił gorączkowo prezes. Jeżeli mężczyzna podaje rękę, zbrukaną romansami, niewinnej kobiecie, to popełnia występek. Nadto nas interesuje twoje czyste uczucie, zmieszane z brudnemi żądzami, jako ciekawy objaw psychologiczny.

– Inaczej patrzę na tę sprawę. Zresztą poza naszem zebraniem pomówię o niej z tobą prezesie i poproszę cię o radę, czy mam i tę moją tajemnicę wyjawić.

Radek sposępniał, a członkowie klubu zaczęli kolejno przerzucać wzrok na niego i Urbina, jak gdyby domyślając się prawdy i przeczuwając starcie między nimi.

Nazajutrz Urbin przybył rzeczywiście do Radka i po chłodnem powitaniu odrazu przystąpił do rzeczy.

– Odmówiłem wczoraj bliższych objaśnień o mojej miłości, bo jej przedmiotem jest pańska bratanica.

– Pan wiesz – odrzekł Radek, usiłując zapanować nad sobą – że jest to moja córka.

– W rozmowie poza klubem nie powinienem o tem pamiętać. Otóż przychodzę do pana z zapytaniem, czy ja mam na naszych zebraniach przedstawić tę sprawę?

– Jak się panu podoba – odrzekł Radek z drżeniem w głosie – ale czego pan nie powinieneś robić, to starać się o wzajemność Izy, bo ja na związek jej z panem nie zezwolę.

– Dlaczego?

– Dlatego, że znam pańskie życie.

– Jako prezes klubu, ale nie jako Henryk Radek. Jest to z pańskiej strony wyzyskiwanie swego stanowiska przeciwko członkowi stowarzyszenia i łamanie obowiązku, który uroczyście zaprzysiągłeś. Gdybyś pan nie był dopuszczony do moich szczerych wyznań, przyjąłbyś niezawodnie z radością moją rękę dla swej córki.

– Mylisz się pan, nie uważałbym cię nigdy za odpowiedniego dla niej męża.

– Jest to wykręt, którego pan nie udowodnisz.

– Niech tak będzie. W każdym razie wiedząc, że charakter pański jest poplamiony, nie mogę sądzić, że jest czysty.

– Ale panna Iza tak sądzi.

– Ja panu też tylko mówię, jak na małżeństwo z panem patrzy jej ojciec.

– I pan przypuszczasz, że znajdziesz dla niej męża, który będzie człowiekiem niepokalanym? Ha, ha, ha!

– Przynajmniej będę wraz z nią w to wierzył.

– A więc panu potrzebne jest złudzenie, oparte na obłudzie przyszłego zięcia? Pyszny z pana ojciec, a jeszcze pyszniejszy prezes stowarzyszenia szczerości!

– Z ojcostwa dymisyi wziąć nie mogę, a z prezesostwa ją przyjmę.

– A no, pomówimy o tem na zebraniu.

Ukłonił się chłodno i wyszedł.

Urbin nie kochał jeszcze tak dalece Izy, ażeby jej ojca wyzywał do walki w imię potężnego dla niej uczucia. Panna podobała mu się bardzo i obiecywała mu wszystkimi przymiotami szczęście oraz ten wpływ umoralniający, o którym marzył, ale teraz przedewszystkiem chodziło mu o zagłuszenie wewnętrzego rozstroju jakimś wybuchem energii. Radek natomiast cierpiał. Nie spodziewał się on nigdy, że wypadki postawią go między tak ostremi przeciwieństwami, między obowiązkiem dyskrecyi i niepamiętania moralnych skaz człowieka, który mu je pod przysięgą tajemnicy wyznał, a miłością dla córki. Z duszą rozdartą nie umiał jeszcze zdać sobie sprawy, co powinien uczynić, co poświęcić i co obronić, a nawet, jaką właściwie wartość moralną posiadał Urbin. Bo rzeczywiście, gdyby nie znał jego zwierzeń, uważałby go może za pożądanego męża dla swej córki. Ale je zna, zna!

Poszedł na posiedzenie klubu ze świadomością, że będzie musiał wytrzymać gwałtowną burzę, ale bez żadnego pojęcia, jak ją zmoże.

Urbin natychmiast po zebraniu się członków przedstawił całą sprawę.

– Jeżeli złożone tu wyznania – dodał – mają oddziaływać na nasze wzajemne stosunki i czyny poza klubem, to jego wyłącznie naukowy cel jest blagą, a my wszyscy bohaterami głupiej komedyi, która nie warta jest tego, ażeby ją grali ludzie poważni i uczciwi.

– Kiedy my nie jesteśmy uczciwi – przerwał prezes blady.

– Ale mieliśmy być takimi względem siebie.

– A więc powiedzcie: czy ja mu powinienem dać córkę? – zapytał Radek wzburzony.

Powstał gwar i spory, roznamiętniające członków coraz bardziej i niezapowiadające zgody. Radek siedział wzruszony i milczał. Wreszcie odezwał się słabym głosem:

– Widzę, że dziś nie dojdziemy do żadnego porozumienia. Zapraszam was na jutro dla ostatecznej decyzyi. Niech każdy z nas rozważy tę kwestyę z samym sobą.

Zdaje się, że on najbardziej tego potrzebował. Powrócił do domu tak zgnębiony, że Iza odrazu to spostrzegła i zaczęła dobadywać się przyczyny.

– Niezdrów jestem – odparł.

Ale ona rozpoznała wybieg, poza którym coś się ukrywało. Nalegała więc dalej.

– Nie, stryju, ciebie gryzie jakaś boleść, której zdusić nie możesz. Musiało coś zajść w tym nieszczęsnym klubie, o którym ludzie tyle bajek przędą. Mój drogi, czemu ty mnie zbywasz zawsze żartami i nie chcesz powiedzieć, co to za stowarzyszenie?

Starcie z Urbinem wyczerpało go i osłabiło w nim siłę oporu; ustawa klubu nie zabraniała odsłaniać jego celu osobom zaufanym, więc Radek dał córce rzetelne objaśnienie.

Wysłuchała go z wielką ciekawością.

– Każdy ze wszystkich tajemnic się wyspowiadał? – powtórzyła gorączkowo.

– Ze wszystkich – rzekł Radek.

– I ty stryju?

– I ja.

– I Urbin?

– Tak. Ach, zapomniałem, oświadczył mi się o ciebie. Czy chcesz pójść za niego?

Iza nie rzekła ani słowa i zatonęła w rozmyślaniach. Powstawszy, zaczęła chodzić przyspieszonymi krokami po pokoju. Na jej twarzy odbijał się zamęt różnorodnych myśli.

– Prześpij się stryju trochę, to cię wzmocni – rzekła czule.

Radek usłuchał tej rady, przeszedł do swego gabinetu, położył na biurku dwa duże klucze, które trzymał w ręku, zdjął tużurek, oparł się na szezlongu i zasnął. Iza wpatrywała się w niego uważnie czas jakiś, wreszcie utkwiła wzrok w owe dwa klucze; po krótkiem wahaniu porwała je i wybiegła.

Klub szachistów mieścił się na tejże ulicy o kilka domów dalej. Niebo spuściło ku ziemi szare, wełniste chmury, które płynąc nizko, wysypywały ze swego wnętrza lekkie płatki śniegu. Wieczór już rozpościerał gęste mroki, kiedy Iza weszła do sieni, otworzyła cicho drzwi pokoju klubowego i równie cicho je zamknęła. Następnie zapaliła przyniesioną z sobą świecę i rozejrzała się wokoło. Spostrzegła okutą skrzynię, którą odemknęła drugim kluczem i podniosła wieko. Wewnątrz leżały uporządkowane zeszyty zapisanych papierów. Iza podjęła jeden i przeczytała nagłówek: Śniecki. Położyła go, wzięła drugi, potem trzeci, ale dopiero czwarty zatrzymała w rękach i zaczęła przeglądać. W miarę jak posuwała wzrok po rękopisie, oczy jej rozogniały się, a twarz martwiała. Nagle drgnęła, opuściła zeszyt i wyszeptała:

– On jest moim ojcem….

Długo stała nieruchoma z falującą piersią, z półotwartemi ustami, na których smutek pasował się ze słabszym od niego uśmiechem. Wreszcie położyła i ten zeszyt a wyjęła inny z nadpisem: Urbin. Zdawało się, że każdy wiersz tego pisma był młotem, który uderzał w jej serce. Daremnie załzawiona, dysząca głęboką boleścią wytężała siły, ażeby doczytać do końca: cisnęła papier i krzyknęła z odrazą:

– Brr… brr… udny!

Nie zamknąwszy skrzyni, wypadła z pokoju na ulicę. O kilka kroków spotkała Urbina, który ją poznał.

– A pani co tu robi?

– Wracam z apteki, stryj troszkę niezdrów.

– Pozwoli pani odprowadzić się do mieszkania?

– Proszę – odrzekła po krótkim namyśle.

– Być może – mówił Urbin idąc koło niej – że mimowolnie stałem się sprawcą niedyspozycyi stryja. Miałem z nim dość drażliwą rozmowę. Czy pani się niedomyśla treści?… Z milczenia pani wnoszę, że nietylko on jest przeciwko mnie. Panno Izo, czy i ty nie chcesz być moją żoną?

Stanęli pode drzwiami. Iza targnęła za dzwonek. Radek, który już po drzemce wstał, zdziwił się, zobaczywszy ich razem wchodzących do salonu. Przywitał jednak Urbina grzecznie, a córkę zapytał:

– Skąd ty wracasz, Iziu?

– Chodziłam po lekarstwo dla… ojca.

– Dla kogo?

– Dla ojca – powtórzyła z naciskiem.

Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie znacząco, a Iza na nich.

– Spotkałam na ulicy pana Urbina – mówiła dalej ze sztuczną wesołością – który mi zadał to samo pytanie, co ty ojcze: czy przyjmę jego rękę; odpowiem wam obu: nie!

– Dlaczego? – ozwał się ponuro Urbin.

– Ha, ha, ha – zaśmiała się spazmatycznie, padając na fotel – dlatego, że to nie jest moim obowiązkiem… ha, ha, ha… dlatego, że nie chcę… dlatego… Wyobraźcie sobie panowie – ciągnęła dalej wśród śmiechu – znalazłam dziś w pułapce mysz, która mi opowiedziała, że uciekła do nas z klubu szachistów, gdyż tam zjadła kawałek zapisanego papieru z jakiejś skrzyni, który był tak gorzki… tak gorzki… ha, ha, ha… że omal się nie otruła.

– Przyzna pani – zauważył Urbin z tłumioną złością – że była to mysz bardzo szkodna.

– Mniej od tych – odrzekła Iza – którzy zostawili tę trutkę.

Urbin skłonił się i wyszedł.

Nazajutz klub szachistów rozwiązał się, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich członków. W rok potem Iza została żoną człowieka, który po ślubie okazał się tak wielkim łotrem w idealnej skórze, że wszystkie drzewa podsuwały mu swe gałęzie na szubienicę. Urbin dotąd rozmyśla i pisze ciekawe dzieło o dwoistości natury ludzkiej, a stary Radek powtarza machinalnie przy każdej sposobności:

– Źle wiedzieć i źle nie wiedzieć.

VI. Ona

– Głowa otwarta, ale serce zamknięte.

Tak najłaskawiej odzywali się koledzy w uniwersytecie o Henryku Bukowskim, który, jakby na potwierdzenie tego wyroku odcinał się ostrym charakterem od całego ich grona. Nie widziałem go nigdy zbratanego z kimkolwiek serdecznie. Dumny, chłodny, niepoddający się żadnemu zbiorowemu ich naciskowi, był przedmiotem szczególnej nienawiści patronów – jak szydersko nazywał – „cnoty owczego stada”, którzy ze swych mściwych języków splatali nań ostre bicze. Nikt nie umiał powiedzieć dokładnie, za co go chciano chłostać; ale chłostano – w poufnych między sobą zwierzeniach, plotkach i przymówkach, bo w otwartem starciu zbyt silnie odpierał najlżejsze zamachy, ażeby nawet ci chcieli z nim walczyć, którzy go najbardziej pokonać pragnęli. Zdawało się, że wiatry późniejszych losów rozwieją poza murami uniwersytetu ten gęsty kurz drobnych waśni, wzbijany gniewnem tupaniem „stada”, a otaczający i duszący odłączonego odeń kozła. Tymczasem jakkolwiek Bukowski po skończeniu kursów oderwał się zupełnie od stosunków z dawnymi kolegami i naprzód gdzieś wyjechał a potem, jak ukryty w jamie borsuk, pracował za 25 rs. miesięcznie w Archiwum Głównem, ciągle przelatywały mi koło uszu różne o nim wieści. Raz nawet młoda panienka, opowiedziawszy mi pod jego imieniem jakąś bajeczkę, zapytała natarczywie:

– Co to za figura ten pan Bukowski?

Nareszcie i ja sobie to pytanie zadałem. Pamiętałem, że według opinii kolegów miał „głowę otwartą, ale serce zamknięte”, że skutkiem tego rzucano nań przeróżne klątwy, któremi on nie czuł się wcale pognębiony; ale jaki to był właściwie charakter, nie próbowałem odgadnąć. Młode umysły, opanowane wielkością geniuszów, których świeżo z książki lub lekcyi poznały, nie zwracają bacznej uwagi na swoje żywe otoczenie i nie prędzej zastanowią się nad wartością kolegi Pawła i Józefa, aż ochłoną nieco z uwielbienia dla Milla lub Darwina. I ja więc nie zaglądałem w duszę Bukowskiego, pogrążony w przepaściach dusz innych – wielkich. Gdy jednakże, utajone na chwilę pod wpływem studyów i pierwszych wrażeń samodzielnego życia, wspomnienia uniwersyteckie zaczęły się budzić, a towarzysze ławki szkolnej zdaleka przypominać, zapragnąłem po długiem niewidzeniu spotkać Bukowskiego. Chęć tę pobudzały nietylko ustawicznie około niego snute sieci plotkarskiej pajęczyny, ale i pewne rysy, jakie z jego niezwyczajnej natury zapamiętałem. Szczupły, blady, wyrazistej twarzy z ciemnym, rzadkim obrostem, sprawiał wrażenie człowieka, który umie i lubi nie zginać, lecz łamać, nie odsuwać, lecz roztrącać, nie żłobić, lecz przebijać – myślą. Znać było jednak, że przyspieszone tętno energii wyczerpywało jej siłę. Gdy mówił, każda komórka w nim drgała a z oczu sypały się błyski gorączkowe; ale gdy zamilkł, po całej postaci rozlewało się takie omdlenie, taka trupia martwota, jak gdyby z ognia, który przed chwilą gwałtownie wybuchał, nie została w piersi ani jedna iskra. Ponieważ zaś bezwładność ta opanowywała Bukowskiego bardzo często, wnosić więc należało, że była ona znamieniem natury marzycielskiej, która tylko od skrzesanej w silnych starciach iskry na chwilę się zapalała. Henryk pracował niezmordowanie, nie zdołał jednak nigdy przyzwyczaić myśli do regularnego rytmu badań ścisłych, lecz puszczał ją w niesforny lot po całej dziedzinie wiedzy. Z historyi wydobywał wielkie dramaty, z nauk przyrodniczych – wielkie procesy rozwoju świata, z prawa – wielkie starcia żywiołów społecznych, a gdy mu brakło pod śmiałe gmachy teoryi faktycznego gruntu, wspierał je na swojej fantazyi. We wszystkich tych rojeniach niezaprzeczoną była uderzająca oryginalność, odwracanie wszystkiego nową na wierzch stroną, co niechętnym dostarczało materyału do szyderstw, dla mnie zaś stało się owym supełkiem, zawiązanym na wspomnieniach, który mi później przywodził na myśl kolegę z „otwartą głową, ale zamkniętem sercem”. Raz właśnie, mijając gmach Archiwum Głównego, rozmyślałem nad tym supełkiem, gdy z bramy wyszedł Bukowski. Nie dostrzegł mnie – zawołałem. Przystanął, uśmiechnął się przyjacielsko i rzekł, podając mi rękę.

– Dziś mi się wiedzie. Spotykam ciebie, przed chwilą za brak uniżenia strącili mnie z 25-rublowej godności przepisywacza akt starych, a rano zaofiarowano miejsce w księgarni.

– W księgarni? – spytałem zdziwiony. Czy do tego zawodu czujesz istotne powołanie?

– Mój kochany – odparł ironicznie – żyjemy, a przynajmniej ja żyję w takich warunkach, że jedynem powołaniem być może nakarmienie głodnego żołądka i odzianie nagiej skóry. Wracając przed półrokiem ze wsi, spotkałem na drodze Bowińskiego – rok wcześniej od nas skończył wydział filologiczny – wiesz co robił? Mierzył jako konduktor szosowy pryzmy szabru. Takie powołanie i mnie wzywa do księgarni. Wejdę do niej z pociechą, że Böhme szył buty, Jacobi pieprz sprzedawał, a Spinoza szlifował kamienie. Wreszcie zawsze wyżej ceniłem książki, niż ludzi, którzy po największej części przedstawiają tylko materyał na pergaminowe dla nich okładki.

– A czy pomyślałeś nad tem – wtrąciłem – że gdyby każdy skorzystał z prawa takiej wzgardy i tybyś musiał stracić racyę bytu dla innych?

– I Archimedes wyważyłby świat, gdyby… gdyby każdy mógł być mądrym, wszyscy byliby dla niego głupi. Idzie tylko o gdyby. Ach, mój drogi, w tem jednem słówku mieści się cała filozofia, cała siła i niemoc nasza. Uwolnij mnie dziś od gdyby, a jutro będę…

– Zapewnie – rzekłem – są jednak ludzie, a do nich, o ile mi się zdaje, ty należysz, którzy pogmatwane warunki życia plączą jeszcze bardziej swojem rozdrażnieniem.

– Bogu, któryby mi dał tę przestrogę – zawołał szyderczo Bukowski – odpowiedziałbym: dlaczego mnie takim stworzyłeś? Cóż więc tobie mam odpowiedzieć?

– A więc szanowny Byronie pozostaje ci tylko pisać poezye.

Żart ten rozweselił mojego kolegę.

– Przeszkadza mi małe gdyby – odrzekł z uśmiechem. Tak nie znoszę jednostajności, że nie mógłbym związać dwu zgodnych z sobą końcówek. A przecież jest to konieczny warunek idealnej poezyi, chociaż rzeczywistość oddawna już u nas rymuje małpę z mędrcem i komara ze słoniem. Widzisz tam…

– Co takiego? – zapytałem po chwili, spojrzawszy na Bukowskiego, który nagle uciął i w jakiś punkt niemo się zapatrzył. Nawet nie zwrócił się do mnie.

– Co takiego? – rzekłem.

On ciągle milczał z utkwionym nieruchomo przed siebie wzrokiem. Byłbym prawdopodobnie nie odgadł właściwej przyczyny tego dziwnego zamilknięcia, gdybym przypadkowo nie zauważył zbliżającej się ku nam młodej kobiety, którą Bukowski przeprowadził poza siebie oślepionemi oczyma.

– Kto to?

– Nie wiem – odparł drażliwie – czy widziałeś tych dwu mężczyzn, którzy…

– Będę szczerszym od ciebie – przerwałem – widziałem tylko tę kobietę, która jest rzeczywiście tak piękną, że będąc Adamem, objadłbym dla niej wszystkie drzewa wiadomości złego i dobrego. Znasz ją?

– Nie, tylko spotykam często.

– I nie dowiedziałeś się nawet, jak się nazywa? Jutro ci powiem.

Bukowski drgnął i rzekł poważnie, kładąc nacisk na każde słowo.

– Nie mów mi o niej ani słowa, chociażbyś wszystko wiedział – proszę cię o to.

– Dlaczego? – spytałem zdziwiony.

Uśmiechnął się smutnie.

– Tajemnice w sercu ludzkiem nie są koszykiem wisien, któremiby można na deser częstować przyjaciół, dopóki jeść je zechcą. Poprzestań więc tymczasem na mojem życzeniu.

– Przepraszam cię – odrzekłem nieco zmieszany tą delikatną odprawą – rzeczywiście trudno częstować przyjaciół wiśniami, które są jeszcze tak zielone.

Zamilkliśmy obaj, prawdopodobnie myśląc o tem, czemby złagodzić ten rozdźwięk i pożegnać się jak najprędzej. Bukowski pierwszy odezwał się po chwili.

– Zabawny widok przedstawiają ludzie, z których jeden udeptawszy drugiego w odcisk, gniewa się, że udeptany z bólu nie syknął.

– Zapewnie – odrzekłem, podzielając słuszność tej uwagi – tyle winien ten, co ma odciski, ile ten, co je mimowoli uraża.

Wyszliśmy na ulicę Senatorską.

– W którą stronę idziesz? – spytał Bukowski.

– Na prawo.

– Ja na lewo.

Podawszy sobie ręce, rozeszliśmy się w przeciwne strony. W pytaniu mojego kolegi dostrzegłem chęć pozbycia się towarzystwa. Pragnął zapewnie pozostać sam i zatonąć we wrażeniu, które mu widocznie myśli pętało. I mnie zaczęły snuć się po głowie związane z tem wrażeniem pytania. Kto była owa spotkana kobieta? Jeśli jej Henryk rzeczywiście nie znał, dlaczego tak stanowczo zabezpieczył się przeciwko najdrobniejszemu o niej doniesieniu? Czy w jego tajemnicy spoczywał owinięty dramat, czy niezrozumiałe dziwactwo? W każdym razie kryło się w niej coś, co krwawiło wrażliwą duszę mojego kolegi i co uczyniło go dla mnie przedmiotem zwiększonej ciekawości.

Upłynął miesiąc i Bukowskiego nie spotkałem ani razu. Nareszcie pewnej soboty wybrałem się na koncert do Doliny Szwajcarskiej. Grano symfonię, więc osób było niewiele. Przeglądając szczupłe ich grono, spostrzegłem z boku przy estradzie Bukowskiego. Siedział on zasłuchany w muzykę, od czasu do czasu jednak zwracał spojrzenia w jeden punkt i długo je na nim zatrzymywał. Bez trudu wyśledziłem, że w środku Doliny, w towarzystwie dwu matron i jednego mężczyzny znajdowała się taż sama kobieta, którą spotkaliśmy na ulicy. Zająwszy dość bliskie miejsce, mogłem jej się uważnie przypatrzeć. Przeliczyła już zapewne lat dwadzieścia kilka. Na wysmukłej, foremnie zaokrąglonej postaci kołysała się swobodnie, choć poważnie cudowna głowa. Czarne włosy pieściły otwarte i rozumne czoło, pod niem głębokie, siwe, może kiedyś swawolne, ale dziś tylko łagodnie rozmarzone oczy płonęły tym miłym blaskiem, który więcej ogrzewa, niż parzy. Ruchliwe nozdrza delikatnie zarysowanego nosa zdradzały czujną wrażliwość, a przelatujący po wązkich ustach i często niknący uśmiech zdobił je nieujętym w słowo czarem. Nikt nie nazwałby jej twarzy smutną, a jednakże pogodny jej wyraz rozpływał się często w jakiemś poważnem zamyśleniu. Było to poważne zamyślenie, czy też tylko ów złudny wdzięk pięknych głów niewieścich, który nieraz zdobi największą ich pustkę? Głowy te bowiem są podobne do pięknych kwiatów, na które patrząc zdala, jesteśmy przekonani, że barwne ich korony wydają z siebie najrozkoszniejszą woń, gdy tymczasem one po bliższem zbadaniu okazują się bez żadnego zapachu. Tak samo zwodziła może i twarz uroczej nieznajomej. Ja jednakże w jej piękności widziałem niezwyczajny rozum, widziałem z chmur jej czoła przedzierające się oczami błyskawice uczucia, widziałem wszystko, co tylko bogowie i boginie Olimpu, złożywszy swe najcenniejsze dary na stworzenie arcydzieła natury, zaofiarować mu mogą.

Nagle wśród tych rozmyślań poczułem na ramieniu lekkie dotknięcie. Poza mną stał ironicznie uśmiechnięty Bukowski.

– Jakże ci się podobała ta… symfonia? – spytał.

– Bardzo piękna – odrzekłem, budząc się z rozmarzenia. Siądź przy mnie, stąd lepiej… słychać.

– Za blisko – zresztą teraz przerwa w koncercie – przejdźmy się po ogrodzie.

– Chętnie.

Wyszliśmy w odleglą aleję. Bukowski milczał, nucąc jakiś motyw z odegranej symfonii.

– Lubisz muzykę? – zapytałem.

– O ile mi nie przeszkadza – odrzekł krótko i dalej nucić zaczął, widocznie jednak czem innem zajęty.

Mijające nas grupy osób dostarczyły materyału do kilku spostrzeżeń, z których przecież nie mogła się spleść ciągła rozmowa. Wreszcie zaczęto grać.

– Zostajesz jeszcze? – zagadnął mnie nagle.

– Zapewnie – odpowiedziałem, nieprzygotowany na to pytanie.

– Ja idę do domu – rzekł stanowczo.

– Zatem do widzenia.

Rzeczywiście wyszedł z Doliny, chociaż sądziłem, że tylko chciał się ze mną rozłączyć. Co go wypędziło? Czy jakieś przykre wrażenia, czy moja obecność? Zły na siebie, że mimowoli sprawiłem mu może przykrość, wkrótce opuściłem również koncert.

I znowu na kilka tygodni Bukowski zniknął mi z oczu, jakkolwiek nie ustąpił z pamięci. Jednego dnia wreszcie potrzebując kupić sobie jakieś dzieło, udałem się do księgarni, w której on pracował. Zastałem go zmienionym, jak gdyby chorym, ale jednocześnie cieplejszym dla mnie, niż zwykle. Narzekał na zajęcia mechaniczne, nieodpowiadające jego usposobieniu, mówił o powrocie do Archiwum, a przedewszystkiem prosił, ażebym go często odwiedzał. Odwiedzałem go też prawie codzień, pociągany nieprzepartą siłą, która powoli splatała między nami węzeł serdeczniejszego stosunku. Raz – było to w styczniu – umówiliśmy się pójść nazajutrz do teatru. Jak zwykle przybyłem wieczorem do księgarni, i podczas gdy Bukowski załatwiał interesantów, ja przeglądałem na boku świeże wydawnictwa. Właśnie miałem mu zwrócić uwagę, że już pora widowiska się zbliża, gdy do księgarni weszły dwie kobiety. Jedna z nich była to dobra moja znajoma, pułkownikowa Rubowicz, która straciwszy w Kijowie męża i mowę ojczystą, powróciła do kraju, ażeby odzyskać przynajmniej to, co się odzyskać dało. Mimo późnego wieku i otyłości czynna, wiecznie zajęta wielkiemi i małemi sprawami miejscowego życia, gromadziła obok siebie dość liczne towarzystwo, w którem i ja kilkakrotnie się znalazłem. Opadłszy na krzesło zmęczona, rzekła do Bukowskiego widocznie skażoną polszczyzną:

– Pozwólcie mnie, panie, kilka świeżych walców Straussa.

Henryk przyniósł paczkę nut i rozłożył je przed pułkownikową. W tej chwili druga, przybyła z nią kobieta podniosła z twarzy gęstą, czarną woalkę i zbliżyła się do stołu. Bukowski zbladł, ja omal głośno nie objawiłem zdziwienia. Była to bowiem – ona.

– Czy mogę dostać u panów Życie zwierząt Brehma?

– A tobie na co, mileńka? – zawołała pułkownikowa.

– Chowam koty – odrzekła śmiejąc się nieznajoma.

Spojrzałem na Bukowskiego. Stał blady, usta mu drżały, oczy świeciły gorączkowo, a twarz wyrażała jakąś nieprzytomność.

– Czy więc macie panowie Brehma? – powtórzyła młoda kobieta.

Pytanie to otrzeźwiło go. Wyszedł do drugiego pokoju i przyniósł książkę.

– Com winna?

– Dwa ruble – odrzekł Henryk, zupełnie spokojny a nawet ironicznie uśmiechnięty.

Tymczasem pułkownikowa, mrucząc ciągle, wybrała kilka walców i kazała je sobie zapakować. Wtem dostrzegła mnie.

– Chwyciliśmy – zawołała podbiegając – ukryć się pan chciałeś – ha? Ślicznie, comme il faut młodzieniec. Dom mój omija i przywitać nawet przy spotkaniu nie raczy.

– I owszem pani… próbowałem się tłómaczyć.

– Nie wykręcicie się, jak wiun – przerwała. No, otwarcie, dlaczego pan u mnie nie byłeś tak długo?

– Zajęcia…

– Znam ja wasze zajęcia, ale już prosić nie zacznę. U mnie łaska życzliwych znaczy dużo, a niełaska nieżyczliwych – mało. Przed bramą nie stanę i łapać dobrodzieja nie będę.

– Ależ najchętniej – kiedy pani pozwoli.

– Ze słów sznur do nieba ukręcisz, a na dach po nim nie wleziesz. Pozwolenia nie potrzeba, pan wiesz, że u mnie co wtorki drzwi dla znajomych otwarte. Jeśli więc chcesz mnie przekonać, nie gadaj dziś, tylko przyjdź jutro.

To rzekłszy, odbiegła, wzięła nuty i kłaniając mi się zdaleka, dodała ciszej we drzwiach, puściwszy naprzód swoją towarzyszkę:

– W nagrodę poznam pana z ładną kuzynką.

Wyszła. Bukowski popatrzył długo na mnie, potem w okno, wreszcie rzekł drzącym głosem:

– Nie mam chęci iść do teatru, ale poszedłbym do ciebie.

– Dobrze.

Za chwilę byliśmy na ulicy.

Jako wiele obiecujący krytyk jednego z pism warszawskich i dlatego pobierający aż grosz od wiersza chętnie drukowanych artykułów, mieszkałem do spółki z tyleż obiecującym i tyleż cenionym kolegą w dwu pokoikach na trzecim piętrze, w olbrzymim domu przy ulicy Wielkiej, której nazwa była jedynym zadowoleniem naszej głodnej sławy. Gdym zapalił świecę, spostrzegłem Henryka, stojącego nieruchomie na środku pokoju z oczyma utkwionemi w podłogę.

– Rozbierz się i siadaj – prosiłem.

– Zdjął palto i rzuciwszy się na najbliższe krzesło, zapytał:

– Czy jesteśmy sami?

– Zupełnie.

– Bo widzisz – rzekł jakimś przykrym tonem – jeżeli ty jesteś już niepotrzebnym spowiednikiem moich wyznań, to tem bardziej zbytecznym byłby jeszcze ktoś drugi.

– Ależ mój drogi – zauważyłem zdziwiony – ja wcale żadnych wyznań od ciebie nie żądam.

– Mimo to przyszedłem tu, ażeby się wyspowiadać przed tobą z pewnych grzechów mojego serca; nie dlatego, że chcę, ale dlatego, że muszę.

Umilkliśmy na chwilę.

– Czy nie mógłbyś mnie i siebie uwolnić od tych przykrych zwierzeń? – spytałem zakłopotany.

– Nie – odrzekł Bukowski i znowu zamilkł.

Blada jego twarz to obciągała się chmurami, to rozjaśniała ironicznym uśmiechem. Czasem robił wrażenie człowieka zbolałego, który ma przed cudzem okiem odsłonić jakąś głęboką ranę, a czasem znowu dumnego, który ma odkryć upakarzającą tajemnicę.

– Jeżeli chcesz mnie zrozumieć – rzekł wreszcie z wysiłkiem – pamiętaj zawsze, że jestem marzycielem nadzwyczajnie wrażliwym. Ludzie otrzymują od natury rozmaite serca: jedni tak twarde, że uczucia zbierają się w nich jak para w kotłach metalowych, której nadmiar może je rozerwać, ale nigdy rozszerzyć; inni znowu tak elastyczne, że każde silniejsze tchnienie rozdyma je jak balony gumowe. Takie właśnie rozdęte, wielkie, ale wątłe serce prawdopodobnie w spadku po matce ja posiadam. Ukłuj je najdelikatniejszą szpilką, opadnie puste, do powtórnego napełnienia niezdatne.

Przerwał, widocznie strudzony i znowu żywiej mówić zaczął

– Nazywano mnie zawsze zimnym i złośliwym. Nic dziwnego; dopóki gawrony, składające połowę ludzkiego rodu, nie wykąpią się w wodzie, przypuszczają zapewnie, patrząc na nią zdala, że ją szlifować można. Byłem zimny, ale przy zetknięciu się z rzeczywistością, która moje rozpalone marzenia mroziła; byłem złośliwy, bo strzegłem przed zniewagą i rabunkiem skarb uczuć moich. Język jest mieczem, którym bronisz dostępu do swej duszy złodziejom i mordercom, a którym z przyjaciółmi, zwłaszcza gdy ona jest pusta, obierasz spokojnie kartofle na pokarm codzienny.

Ten dziwny, dosadnemi porównaniami naładowany wstęp jeszcze bardziej pobudził moją uwagę. Niecierpliwie też oczekiwałem właściwych wyznań Bukowskiego.