Free

Wierna rzeka

Text
iOSAndroidWindows Phone
Where should the link to the app be sent?
Do not close this window until you have entered the code on your mobile device
RetryLink sent

At the request of the copyright holder, this book is not available to be downloaded as a file.

However, you can read it in our mobile apps (even offline) and online on the LitRes website

Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

X

Upłynęła połowa kwietnia. Długotrwała, wciąż nawracająca się zima wreszcie zelżała. Z góry za dworem, na której wciąż jeszcze taiły się w krzakach szmaty śniegu, spłynęły strumienie wiosenne. Wodne warkocze splatały się między sobą w ruczaje lśniące na słońcu i biegły przez piaszczyste pochyłości ogrodu. Zniszczone zostały płoty, parkany, klomby, drogi gracowane — a wiosenne wody brały w posiadanie stok góry, niepostrzeżenie czyniąc zeń pustkowie. Strumień, nieznany dawniej, biegł tera; przez środek i w ukos ogrodu, ku rzece. Tylko jeszcze dwór stał na jego drodze. Młoda trawa puściła się wszędzie.

W tych czasach zdrowie powstańca zmieniło się na lepsze. W okolicy kolana przestrzelonej nogi utworzył się olbrzymi wrzód i po kilku tygodniach pękł wreszcie pewnej nocy, jakby rozdarty od spazmatycznych krzyków rannego. Jakież było zdumienie trzech osób, gdy z wnętrza tego wrzodu wytoczyła się ołowiana kula! Po tym wypadku Odrowąż przyszedł do siebie, choć był jeszcze bardzo wychudły i osłabiony. Rany na jego głowie i ciele pogoiły się. Rozdarcie pod okiem dobrze zarosło i źrenica była zupełnie zdrowa. Gęste włosy osłoniły blizny rąbane na czaszce. Książę podnosił się z łóżka. Sam już kusztykał, gdy trzeba było uciekać i kryć się w stodole podczas przemarszów wojsk. Sam o kiju słaniał się po domu.

Pewnego wiosennego dnia stali z panną Salomeą w oknie sypialni. Pupinetti śpiewał, przekrzywiając główkę — a co zobaczył, że słońce tryska zza wiosennych obłoków, to coraz głośniej szczebiotał. Przed oknem, na pustym dawniej gazonie puściła się jasna trawa, lśniąc w ogniach wiosny tysiącem młodych piór. Wśród tego gazonu stała brzózka młodociana, wysmukła i w drzewo już przerastająca, lecz jeszcze wiotka i chuda. Wątłe kłobuczki stulonych listków osypały jej pręty, czub i boki. Poprzez tę szatę przezroczystą widać było wszystkie pręty i witki, każdy pęd i jego odnóżkę. Brzózka stała w wiosennej zasłonie jak anioł, który by z przelotnych spłynął obłoków i spoczął przez krótki czas na nieszczęśliwej ziemi. Ruczaje, pędząc tu i tam w ogrodzie, pozamulały dawne ścieżki, rozmyły granice, niszcząc wszystko, co na tej pochyłości zaznaczyła swego myśl i wola człowiecza. Radość niestrzymana, igraszka rozkoszy bytu, drgała w skrętach i splotach nagłych strumieni, co z zatraconą szybkością pędziły w nizinę. Jeden z takich przewijał się w poprzek dawnych alejek i zahaczał o gazon, na którym brzózka jaśniała. Zmulił tu trawę i rozpostarł na niej żółtą powłokę gliny obcej, przyniesionej z góry. Brzózka piła jego zimne wody — i przedziwny uśmiech spływał z niej na strumień, łącząc oboje. Taki sam uśmiech zakwitł na ustach księcia Odrowąża i panny Brynickiej. Cieszyli się widokiem drzewka i bujnej wody. Od tylu tygodni, w udręczeniu przeżytych, swobodne tchnienie wesołości pierwszy raz z ich piersi wybiegło. Skończyła się wreszcie sroga zima, której okrucieństwo najgłębszą miarą odczuwania zmierzyli. Ciepłem znowu tchnął wiatr i żywotwórcze swe soki puściła martwa ziemia. Ta zima miniona zdała się być jak przepaść pusta, pełna mroku, jako czas niebyły. Przypatrywali się trawom, obłokom i podnieśli wzrok na siebie.

— Czy też i Dominik widzi tę wiosnę? — zapytała panna Salomea nie towarzysza, lecz raczej ogrodowej przestrzeni.

— Żadnego Dominika nie ma... — odpowiedział.

— A zapewne! Nie ma... Sama go tu widziałam.

— Sen, jak moja choroba...

— Pańska choroba to także sen?

— Zły sen.

— A ta kula, co z rany wypadła? To także sen? Prawda! Chciałam pana o coś prosić...

— Mnie prosić? „Choćby połowę królestwa”!

— Na razie to tylko o tę kulę, ale za to całą. Niech mi ją pan daruje.

— Dobrze.

— Dziękuję.

— A cóż pani będzie nią robiła?

— Cóż się kulą robi? Będę wojowała.

— Z kim?

— Mało to mam wrogów przed oczyma?

— Jacyż to są wrogowie?

— A już! Będę wyliczała...

— Żeby wymienić chociaż jednego!

— Niedługo pan stąd zniknie, jak poznikało wszystko. Skoro będę znowu samiuteńka jedna i wyda mi się, że pan był — sen — spojrzę sobie na tę kulę i przekonam się, że pan tu był naprawdę.

Odrowąż zamilkł. Głowa jego bezsilnie wsparła się o futrynę. Myślał... Tyle nieopisanych, odrażających cierpień zniósł w tej izdebce, w tym domu bezpańskim jak Polska — a teraz na myśl, którą mu podsunięto, że trzeba stąd „zniknąć”, odejść — drapieżna boleść, stokroć gorsza niż wszystkie fizyczne, nowym, nieznanym narzędziem rozdarła mu serce. Z ukosa, nie odrywając głowy od futryny, spojrzał na pannę Salomeę. Po tylu trudach, niespaniach, biedach i prywacjach była przepysznie zdrowa. Pierwszy wiosenny wiatr, który jej przybladłych lic dopadł, pomalował je różem najsubtelniejszym, ozdobił czoło i szyję lekką pozłotą. Zęby, białe jak najczystszy obłok kwietniowy, uśmiechały się w pąsowych usteczkach. Mówiła, kiwając głową:

— Już się Żydy w karczmie zwiedziały, że we dworze ktoś jest. Ryfka mnie ostrzegła. Dojrzeli pana ludzie ze wsi, kiedy się to kusztykało do stodoły. Jestem przez pańską tutaj obecność skompromitowana.

— Politycznie.

— Nie tylko.

— Umknę do partii za dwa, trzy dni i wszystko się skończy.

— Proszę, jaki to pan wartki do umykania! A potrafi też wasza książęca wysokość chodzić prosto na nogach? Bo uczyli mnie w klasztorze takiego wierszydełka: „Pierwej, niżeli latać, nauczcie się chodzić...”

— Sama mnie pani przed chwilą wypędzała.

— Z tym wypędzaniem! Myślę co tu dalej robić...

— Z czym?

— Ze wszystkim.

— Nie rozumiem.

— A cóż tam panu po rozumieniu? Był pan tutaj, a teraz wstanie i odejdzie. Ważniejsze przecie rzeczy są na głowie, niż to wszystko.

— Niż co?

— Och, z dopytywaniem się znowu! Nic, tylko mnie się wszyscy dopytują: — a kto, a co, a jak, a kiedy, a jakim sposobem? Zdecyduj! Przecie mnie to już mogło na śmierć zanudzić! Nie? Niechże też i książę pan odrobinkę poradzi!

Wszystko, co mówiła panna Salomea, było jak zewnętrzne litery słów maskujących wnętrze duszy. Już od dawna czuła w sobie niepojętą zmianę. Nie była dawną sobą. Przestała być wolną dziewczyną. Wszystko niby to było normalne i w porządku — wszystko jak trzeba. Skrwawiony wojak przyszedł, doznał opieki i oddali się do ciężkiego obowiązku żołnierza. Cóż prostszego? A oto na myśl o tym, że on pójdzie, coś wstrętniejszego niż wszystkie przeżyte męczarnie, coś gorszego niż sama śmierć zaglądało w oczy. Panna Mija krążyła teraz wciąż w myślach, że skoro tylko ten Odrowąż przepadnie, trzeba będzie zrobić coś takiego, by przyśpieszyć swą śmierć. Trzeba wymyślić jakąś sprawę, która by była sama przez się dostateczną przyczyną do zadania śmierci. Zostać znowu samej w tej pustce, z chodzącym po niej cieniem, z głuchym, ponurym Szczepanem! Czekać znowu po nocach na fenomeny tragedii, co się wciąż stawała: nocnych najść, rewizji, grubiaństw... Widzenie tych przyszłych dni było po tysiąckroć ohydniejsze (choć to tak trudno udowodnić!) — od krótkiej śmierci... Żal było tylko ojca. Cóż będzie, gdy na swym zdrożonym koniku w nocy przyjedzie, w okno zastuka, a pustka mu odpowie? Pójdzie z powrotem i dla przegranej ojczystej sprawy, jak mężnie żył, walecznie zginie. Toteż pragnęła go pocieszyć tym przynajmniej, żeby samej skończyć w sposób sercu jego miły — czyli śmierć ponieść. I śniły jej się piękne czyny, ponurym oświetlone urokiem. Widziała je jak rzeczywistość, zżyła się z nimi. Odrowąż w tym wszystkim jakby nie istniał. Kiedy niekiedy tylko przypominała sobie, że to będzie z jego powodu i wówczas, gdy on będzie nieobecny. Żywiła do niego za to wszystko raczej niechęć niż jakiekolwiek inne uczucie. Obarczała go najrozmaitszymi wyrzutami, a w obcowaniu z nim była zawsze szorstka i nieraz przykra. Ale za to w sekrecie jakże bez miary lubiła na niego patrzyć — osobliwie, gdy spał! Włosy miał długie, zwisające czarnymi pasmami jak przepyszne pióra — rysy twarzy ostre i w jedyny sposób ocienione młodym zarostem. Już to od dawna, gdy znosił bóle fizyczne, męczyła się z nim, a raczej dziesięćkroć więcej — za niego, dla odkupienia tych cierpień. Rany jego były w jej ciele i w duszy, w sercu i w snach. Ileż to snów przeniknęły, niby krwawe, bezkształtne zjawy — te głuche i ślepe rany!

Widziała go wielekroć nagiego i zachwycała się bezwstydną pięknością męskiej postaci. Gdy zagoiły się rany i w oczach piękniał, rosło tajemne w jej sercu nasienie tego uroku. W miarę powrotu do świadomości stawał się sobą, wracał do arystokratycznych upodobań, wstrętów, gustów, przyzwyczajeń, nałogów. Każdy z jego odruchów brała w siebie jako niewzruszony zakon. Lubiła, co lubił — nienawidziła, co mu sprawiało najlżejszą przykrość. Na to, żeby mu dogodzić, żeby sprostać jego książęcej potrzebie, nie mogła nic zaradzić, więc trwała w biernym wyczekiwaniu. Ale każdy jej krok, ruch, myśl, każde uczucie i zamiar — były na jego skinienie, dla jego dobra. Nie chciała, żeby o tym wiedział. Wstydziła się jak śmiertelnego grzechu tych usposobień. Kryła się z nimi przed nim i osłaniała je zewnętrzną szorstkością, ale też tym boleśniej łamała się i męczyła w sobie. Dawniej spali w jednej izdebce. Gdy noce nie były już tak zimne, wynosiła posłanie do dużej stancji. Dopóki nie miała w sobie tych szczególnych uczuć, mogła spać w tamtym pokoju, obok rannego i nic sobie nie robić z opinii wszystkich ludzi, którzy by o tym wiedzieć mogli. Teraz, gdy poczuła ową niezdławioną, niezniszczalną obawę przed odejściem Odrowąża, wstydziła się być z nim nocami razem — wstydziła się nieobecnych i niewiedzących ludzi, a nawet siebie samej. Co prawda — zatliło się w niej pragnienie, żeby go całować w łagodne usta i w smutne, cieniem zasnute oczy. Częstokroć w nocy umyślnie przy jego łóżku zostawiała latarnię i skradając się na palcach z drugiego pokoju do drzwi sypialni, patrzyła bez końca na te usta i na oczy, zakryte powiekami. W tym topieniu oczu w jego ustach była rozkosz śmiertelna.

 

Pocałunek nie był obcy jej wargom. Wychowana w domu, gdzie było wielu chłopców dorastających, kuzynów, krewniaków — gdzie trwał nieustanny zjazd gości, sąsiadów i znajomych — piękna panienka była przedmiotem ciągłej wszystkich pokusy. Nie miała możności odeprzeć wszelkiego rodzaju nagabywań i zalotów, a ulegając im, sama zapoznawała się ze zdradziecką siłą powłóczystych spojrzeń, pierwszych powiewów upodobania, przyjemności zetknięć w ciemnym pokoju i gwałtownych całusów w lica i szyję, niby to wydartych i skradzionych, a właściwie dobrowolnie ofiarowanych. Nikt jednak z przelotnych szczęśliwców nie posiadał uczucia panny Mii. Była to raczej łobuzeria pięknej dziewczyny, rozwydrzonej swym powodzeniem, fuga surowej a bujnej natury. Pewien starszy już kuzyn, który przez czas dłuższy bawił w Niezdołach, podobał jej się jako mężczyzna. Był bardziej niż inni elegancki, miły, a co najważniejsza przystojny. Tego odwiedzała nawet dwa razy w jego stancji gościnnej, ulegając prośbom. Pierwszy raz nie broniła mu pocałunków swych rąk, drugi raz objęć wpół i całunków w policzki i szyję. Następnie jednak, gdy spostrzegła, że kuzyn darzy względami każdą przystojną białogłowę, żałowała swego afektu i z całej tej przygody wyniosła głęboką niechęć. O krewniaku, gdy wyjechał, zapomniała. Życie towarzyskie i stosunki płciowe na dworze niezdolskim nie odznaczały się subtelnością. Było to życie zamożnej szlachty bez poważniejszej ogłady. Rozmowy były dość trywialne; stosunki z płcią piękną niemal ordynarne. Toteż panna Salomea pochwytała mnóstwo najrozmaitszych wiadomości od służby, a głównie z rozmów męskich, które tyczyły się życia płciowego. Myśli jej stały na poziomie niezdolskim.

Teraz dopiero w obcowaniu z księciem Odrowążem spostrzegła coś innego: wyjątkową miękkość traktowania, grzeczność, czystość, powściągliwość w słowie, pomimo że współżycie było tak bliskie i z konieczności bezpośrednie. O jego stosunkach familijnych nic prawie nie wiedziała. W czasie choroby z okrzyków w bólach wydawanych, z gorączkowych wzmianek powzięła wiadomość, że ma matkę. Kiedy indziej w momencie przytomności wspomniał, że się kształcił w Paryżu i że tam długo przebywał. Z rozmaitych wreszcie szczegółów wywnioskowała, że musiał być z bogatej sfery, a w powstaniu uczestniczył wbrew woli najbliższej rodziny. Te wszystkie okoliczności otoczyły go mgłą uroku, niezwalczonym zapachem powabu. Jeżeli się musiała wydalić z pokoiku rekonwalescenta, ogarniała ją natychmiast niezwyciężona tęsknota. Skoro można tam było wejść, coś ją niosło jak wicher. Gdy teraz zaczął wracać do zdrowia, w ciele jej obudziły się jego siły. Wzmogły się także troski o bezpieczeństwo. Cała dusza pełna była zmian i wzruszeń, niespodzianych ogni bijących z dna serca — a najczęściej bezmyślnego zatracenia.

Tego wiosennego dnia wszystko stało się bliskie i jasne. Powiew zdawał się wydobywać słowa z ust ściśniętych — nieść je i dopowiadać dźwięki, których brakło w zduszonej piersi. Książę, wpół leżąc na parapecie okna, oparty o futrynę, spoglądał w zniszczony ogród. Uśmiechnął się łagodnie, mówiąc:

— Gdyby nie pani, to bym już leżał w tej mokrej ziemi. Wyrosłaby na mnie młoda trawa.

— Byłby z pana jaki taki pożytek. A tak, to tylko zmartwienie.

— Zapewne. Przynajmniej koń moskiewski uskubnąłby mnie i spożył. A tak, to rzeczywiście tylko zmartwienie. No, ale przecie prosiłem nieraz, żeby mnie zgładzić. Nikt nie chciał. Nawet dragoński porucznik...

— Widać pan jest przeznaczony do wyższego jakiegoś celu.

— Do celu wysokiego — i z drewna.

— O, już swoje! Ciągłe wskazywanie na tę swoją bramę tryumfalną...

— Ja? Gdzież tam!

— Dopiero by się to różne księżniczki zapłakiwały, gdyby mogły wiedzieć, jak się pan w kadzi na sucho gotował! Szczęście, że się o tym nigdy nie dowiedzą, bo by się pan utopił w powodzi łez...

— Co ma wisieć, nie utonie.

— Och, z tą szubienicą! Jakoś się pana śmierć nie ima, więc co będzie, to będzie, a szubienicy nie będzie.

— Jeżeli mnie pani będzie bronić zawsze od śmierci, to mi ona nic nie zrobi.

— Zawsze! To „zawsze” będzie trwało — może dzień, dwa, tydzień i drugi niecały. Jakże tu ratować, gdy pan zniknie...

— Jakoś mnie pani wciąż stąd słowami wypycha.

— To się wie. Taka już ze mnie niegościnna gospodyni. W spiżarni pustka, zęby wbij w ścianę I A tu nieoczekiwany gość, — w dodatku książę...

Odrowąż podniósł ciężką głowę, odwrócił się i patrzał w inną stronę. Wiedziała dobrze, że ważkie łzy kapią z jego oczu na odrapany mur podokienny. Coś ją ścisnęło za gardło. Własne nieopatrzne słowa werznęły się w piersi jak zęby piły. To się uśmiechnęła złośliwie, to spoglądała nań bezradnie, co począć sama nie wiedząc. I oto wbrew woli, gdy włosy nad czołem zdawały się ogniem zajmować od niezwalczonego wzruszenia — wsparła rękę na jego ramieniu. Położywszy zaś dłoń, uczuła, że jej oderwać nie może. Wstrząsnęła go z lekka za ramię. Nie odwracał głowy. Łzy wciąż kapały z jego oczu. Wtedy, nie panując nad sobą, podniosła drżącą rękę i zaczęła nią głaskać mu długie, lśniące, czarne włosy. Uspokajała go jak dziecko nieszczęśliwe, łagodnie szepcąc zalęknione, ciche wyrazy. Wreszcie nachyliła się i wszystka w uśmiech przeistoczona poczęła całować jego białe czoło. Całowała je łagodnie, delikatnie jak kwiat, którego niepodobna napatrzeć się, ani nawąchać — aż go wreszcie same usta przytulą do siebie. Z zapomniałą miłością prowadziła wargami po pasmach jego włosów. Nie odwracał głowy przez czas długi, ani zdumiony, ani przejęty tym jej występkiem. Serce jego zatopione w głębokości smutku nie zdziwiło się i nie rozradowało. Gdy podniósł oczy, wciąż jeszcze pełne były łez. Patrzał na nią przez te łzy bez ustanku napływające i szlochał o straszliwej doli kraju — o klęskach, których wspomnienie w lód krew ścina... Mówił jej, jakie były przewidywania siły — i jak zawiodły — o wierze i nadziei, z których tylko rozpacz została. Przytuliła jego głowę do swojej i coś radosnego szeptała mu w oczy i w uszy. Nie mogliby wyznać, gdyż nie pamiętali, czy to były pocałunki, czy tylko słowa i spojrzenia. Dusze ich nawzajem znalazły się w sobie, pobrały i zakochane jedna w drugiej niosły się nad ziemią, jak dwa wiosenne obłoki.

XI

Pewnej nocy wiosennej gwałtowna ulewa zdawała się zatapiać świat. Potoki deszczu dudniły po dachu i pluskały za okiennicami na głucho zawartymi. W pokojach panowała nieprzenikniona ciemność. Panna Salomea od wielu godzin leżała bez snu na swym posłaniu w dużym salonie. Drzwi od Odrowąża były przymknięte, gdyż zawsze teraz te drzwi, idąc spać, przywierała. Wszystkie myśli nieszczęśliwe, z miłości wyrosłe, rozpostarły się nad nią w tej nocy głuchej i potwornej. Zdawało się, że krążą jak przeklęta czereda dookoła pościeli, że koślawe palce zapuszczają we włosy i wynoszą głowę ze snu. Co począć? Co przedsięwziąć? Jak wyjść ze sprzeczności i dać sobie radę? Jakimże środkiem uśmierzyć niezwalczone cierpienia serca, zadusić szlochy i ciskanie się ślepe wewnętrznej potęgi bólu?

Już w tej nocy tysiąc razy odważała się na rozmaite uczynki. Uciec z tym człowiekiem! Zginąć z nim gdzieś w bitwie, w jakimś dzikiem, zwierzęcym, iście moskiewskim zdarzeniu! Skonać z nim razem, tutaj lub gdzie indziej — byleby tylko samej w tym miejscu bez niego nie zostać!

Jakże to będzie? Nie wiedzieć, dokąd poszedł i nie wiedzieć, co się z nim stało! Przybył obcy człowiek, a stał się wszechwładną siłą, która w duszy rządzi i świat sobą napełnia. Terazże czekać na wieść i nie doczekać się nigdy niczego! Żyć, gdy go nie będzie, skoro on jest życiem! Być w tym samym miejscu i wspominać każdą chwilę, przeżywać po wtóre wszystkie wypadki — i nadaremnie czekać, czekać na jakąś zbójecką wieść! Każda rzecz przestanie być sobą — stanie się obrazem,albo wspomnieniem. Czy znowu — dowiedzieć się, że gdzieś jest, ocalał, ale jest z inną kobietą, mieszka tam i tam... Spostrzegała poprzez nocny mrok obcą twarz, oczy kobiece w jego oczy wpatrzone i umierała od tego widoku w najgłębszej męczarni. Och, jakże znieść takie cierpienie?

Porywała się tedy ze swego legowiska do jakiegoś dzieła, które by go jej oddało. Przecie on jeszcze jest! Tu, za przymkniętymi drzwiami! Zawołać go półgłosem — i obudzi się. Odezwie się cichym, najsłodszym szeptem. Można go widzieć, dotknąć rękoma, mówić i słuchać. O, radości, radości! Przeżywała szczęście swoje, pieszcząc się nim jak matka dzieckiem. Kładła na sercu gorejącym w płomieniach tę chwilę, która biegła i kołysała ją na łonie swym, błagając, żeby jak najdłużej, żeby nieskończenie ta chwila trwała! Lecz świadomość szczęścia wzniosła się jeszcze wyżej i odsłoniła prawdę bezwzględną, że chwila upływa — dzień — noc przeminie, a następna doba to już może ostatnia. I znowu wybuchała podnieta: co czynić? Jaki znaleźć ratunek? Jak zacząć? Co zacząć? Na co się odważyć? Wspominała ojca — i konało w niej serce. Patrzyła w tę miłość nieustraszoną źrenicą i przeważała ją po tysiąckroć dokładną miarą swojej nowej, nieszczęsnej miłości. Ta niepojęta dla wszystkich siła, to nic — stało się wszystkim i wszystko pochłonęło w sobie. Słyszała głosy: oto Mija! Na tym skończyła! Zwyczajne, pospolite rzeczy, ordynarne dzieje. Puściła się z powstańcem, który do domu zaszedł. Nikt jej nie pilnował, więc skorzystała. Bezgraniczna, niezgłębiona męka, straszliwa moc miłości — i ta siła sądu ludzkiego, co się w powyższych zawierała słowach! Jakież okrucieństwo! Jaki szał ludzki! Płomienie biły na głowę i serce dziko wrzało. Szlochała w poduszkę.

Więc cóż uczynić? — „Milczeć, zapomnieć” — jak to mają zwyczaj nauczać starsze niewiasty. Porwała się ze swego miejsca z dziką rozpaczą: wiedziała, że nie zapomni i że sobie rady nie da. Gdy przyjdą te dnie, które w dalekim mroku widziała — udusi się z męczarni. To znaczy zapewne rozkaz: „milczeć, zapomnieć”. Jakże zapomnieć o tej głowie, tych oczach, o tym uśmiechu, o dźwięku jego wyrazów! Jakaż jest na to siła, co jest za sposób, żeby zapomnieć? Wiedziała, że takiej siły nigdzie nie ma i że nic na świecie wydać jej ze siebie nie może. Bo jakże wyjąć z duszy cały jej świat, jak wyrwać wszystko, co tym światem rządzi?

Postanawiała znowu... Przedsięwzięcia dziwaczne, najbardziej nieprawdopodobne, wobec których przed chwilą mróz jej plecy przenikał, wydawały się naturalne i łatwe do wykonania. Lecz nim chwila minęła, wyrastał mur rzeczywistości. Zamykała się brama z prawej i brama z lewej strony, a głuche życia więzienie kładło na ręce kajdany.

Cóż uczynić z miłością ojca? Podeptać, odepchnąć? Przyjedzie w nocy i nie zastanie. Szczepan go zawiadomi, że tak i tak. Nie zabili jej wrogowie, nie „zgwałcili” przemocą żołdacy — co by dla świętej sprawy z żołnierską mocą przebolał i Bogu oddał na sąd — lecz ohydnie puściła się z powstańcem. Uciekła z nim i gdzieś się wałęsa. I oto miłość ojcowska, głębokie, naturalne czucie jak oddech proste — ukazało się jako złe, jako przemoc i tyrania. O, rozpaczy, rozpaczy! Jakże to mogła zrozumieć w sobie, osądzić — jaką wszechmocą pokonać i skarać? Leciała do straszliwego zjawiska, żeby je szarpać i deptać, a nagłym tknięta wspomnieniem patrzyła w inną stronę. Ukazywały się cudne widoki. Pojechała z nim, ze swym małżonkiem, w dalekie, obce, szczęśliwe kraje. Nie ma już tej ohydnej zbrodni, co się wśród nocy wałęsa po drogach, placach i domach ziemi zdeptanej, kołace do okien i rozrywa ludzki sen! Nie ma już tortur poniżenia i zgryzot wstydu, drgania kobiecej nagości pod okiem cudzoziemskich żołdaków! Wyciągnęła ręce w ciemność do szczęścia, które było za lekko przymkniętymi drzwiami.

Lecz wyciągnięte ręce chwytał i załamywał los... Musiały się cofnąć. Siedząc na łóżku z głową nisko zwieszoną, z rozpuszczonymi włosami, zatopiła w nich palce. A jak włosy palcami, tak samo myślą przebierała pasma i widoki swoich zagadnień. Przelotne marzenie, szczęśliwy mrok uczuć a omdlałość woli — poniosły w kraj półjawy, gdzie takty nieprawdopodobne stają się dokonaniem. Widziała obce miasta, słoneczne krainy. Przesuwali się ludzie, obcą gwarzący mową. Nawijały się przygody niewiadome duszy, zagadnienia, o które jeszcze nigdy nie zahaczała myśl. Widziała twarze ludzi, kształty gmachów, barwy pól, aleje i zagaja drzew w słonecznej, wyśnionej stronie. Tam to — daleko — odbywała się wędrówka z jej księciem panem...

Nagle, wpośród tego półspania dał się słyszeć daleki w domu łoskot, jakby kto strzelił z palnej broni albo uderzył z mocą w puste naczynie. Potem nastała cisza tym głębsza i zupełniejsza. Włosy zjeżyły się na głowie. Trwoga wionęła przez zmartwiałe ciało. Natężony, a pobudzony słuch powziął złudzenie nowego huku. Był ten drugi łoskot — czy nie? Zapewne był, bo ciało po nim drży jak liść. — Dominik! — Jeszcze chwila i coś pokojem wionęło, jakby się drzwi do wielkiego salonu na rozcież a bezszelestnie otwarły. O, Boże! Stoi we drzwiach! Czarna postać — biała twarz.

 

Zakryła dłońmi oczy, zwinęła się w kłębek, wtuliła głowę w poduszkę, lecz widoku postaci nie mogła z oczu wytrącić. Lęk począł nią miotać. Coś pędziło z miejsca, uderzając w kości, gnąc żebra. Nie mogła! Porwała się na nogi. Przeraźliwie krzyknęła.

Zza przymkniętych drzwi książę odezwał się raz i drugi. Szeptem pytał, co się stało. Czy to żołnierze we drzwi łomocą? Plusk deszczu zagłuszał jego słowa, a dudnienie ulewy po dachu przeszkadzało rozróżniać wyrazy. Nie wiedząc ze strachu, co się z nią dzieje, drżąc na całym ciele, panna Mija wysunęła się z pościeli i w bieliźnie szła przez ciemność, patrząc rozwartymi oczyma we drzwi salonu, gdzie niemal na jawie widziała stojącą Dominika postać. Jeszcze zakrzyknęła i straciwszy rozsądek, dopadła drzwi Odrowąża. Wskoczyła do tego pokoju wszystka w ogniach przerażenia, szczękając zębami — i z krzykiem. Dopiero tam, gdy stanęła obok łóżka powstańca, opamiętała się, co zrobiła. On wtedy, dostrzegłszy białą jej postać w ciemności, wyciągnął ręce i trafił na zaciśnięte dłonie.

— Co się dzieje? — pytał.

— Dominik! — wykrztusiła, nie mogąc ustać.

— Gdzie?

— Tam — za mną!

— Ależ nie ma nikogo!

— Stoi we drzwiach.

— To złudzenie.

— Przecie rzucał już beczkami.

— Co się też pani wydaje!

— Pan nie słyszał?

— Dzieciństwo! Kadzie porozsychały się, stojąc w przewiewnej sali, a teraz od ulewy znowu nasiąkają wilgocią i trzaskają.

— Lepiej tak nie mówić!...

Gładził pieszczotliwie jej ręce, żeby ją uspokoić. Każde takie pogłaskanie w istocie uciszało wzburzenie, lecz zarazem tchnęło językami ognia. Chciała wydostać dłonie z jego rąk, lecz ich nie puszczał. Przeciwnie przyciągał, przygarniał je do siebie — do ust, do piersi. Tulił je do swej szyi, do czoła, gładził się nimi po twarzy. Nachyliła się niepostrzeżenie, przyciągana przezeń i uczuła oddech na policzku. Nie mogła odejść, dźwignąć głowy. Niebiańskie zstąpiło szczęście, gdy ręce jego opasały ją poprzez bieliznę i pociągnęły bezsilną w to jego łoże. Radość niewysłowiona wytraciła do cna rozum, pamięć, świadomość, odczuwanie ciemności, wzrok i słuch. Sama jedna zastąpiła wszystko. Z westchnieniem nienasyconej rozkoszy przytuliła się cała, wzdłuż do tego człowieka, którego tak kochała! Na szept odpowiadała szeptem, na każdy pocałunek pocałunkiem, na każdą pieszczotę pieszczotą. Stała się jak nie wiedząca fala morza, która tonie w innej fali — jak powiewny obłok, który się w inny obłok zamienia — jak gałązka drzewiny, co się posłusznie za wiatrem kołysze, nie wiedząc w jakim miejscu i czemu. Rozwiązały się wszystkie myśli, ustała trwoga przed rozstaniem i straszliwe zagadki proste znalazły wytłumaczenie. Poczęła coś mówić o myślach, które ją prześladowały, gdy się sama jedna tarzała po łóżku w tamtym pokoju. Na pytanie, czemu od dawna nie przyszła, skoro się bała tak bardzo i martwiła tak głęboko, nie znalazła odpowiedzi. W istocie, wydała się sobie głupia i tchórzliwa. Poznała tę chwilę swego życia jako szczęście bez granic, bez miary, bez początku i końca. Oto ta chwila rozstrzygnęła wszystko. Podłożyła prześliczne ramiona pod głowę ukochaną, przygarnęła do siebie tego człowieka odebranego śmierci i kołysała go na czystym łonie, jak niedawno kołysała samą chwilę miłosnego szczęścia obcowania z nim pod jednym dachem.

Odrowąż, poczuwszy rękami jej twarde, jędrne ciało — dziewiczą piękność jej bioder, piersi, ramion i nóg — ogłuchł i oślepł, stracił rozum i oszalał z rozkoszy. Zdawało mu się, że umiera. Istność jego zatonęła w niej i znikła jako odrębny byt. Wtulił się w nią i przeistoczył w samo szczęście. Pocałunki stawały się coraz bardziej nienasycone, bez końca, ogniste. Krzyk radosny wymykał się z ust. Nazwy pieszczotliwe spadały na usta, na oczy, na piersi, na włosy...

Deszcz bił w dach, zacinał w ściany, bulgotał za zawartymi okiennicami wśród ciemnej, nieprzeniknionej nocy.