Free

Przedwiośnie

Text
iOSAndroidWindows Phone
Where should the link to the app be sent?
Do not close this window until you have entered the code on your mobile device
RetryLink sent

At the request of the copyright holder, this book is not available to be downloaded as a file.

However, you can read it in our mobile apps (even offline) and online on the LitRes website

Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

W istocie jejmość przedpraska cofnęła się nieco w tył, bo też i kurzawa bijąca spod nóg jeńców zawaliła wszystko. Czoło kolumny było już pewnie na moście wiślanym, a koniec jej jeszcze nie wkroczył na przedmieście praskie. Nareszcie się przewalili. Pył opadł. Oddziałek, w którym tkwił Cezary Baryka, wyruszył w drogę. Miało się pod wieczór. Ciemna i chmurna noc schodziła na szosę, gdy wymijano ostatnie umocnienia z drutu i szeregi rowów na pobrzeżu lasów. Szerokie błotne rozlewiska ciągnęły się tutaj po obydwu stronach szosy, zagradzając nieprzyjacielowi drogę do stolicy. Lecz nigdzie tu już nieprzyjaciela nie było. Tylko po obydwu stronach bitej drogi widniały ciemne doły, każdy z osłoną skierowaną w stronę Warszawy. Były to najdalej ku niej wysunięte forpoczty Moskwy, równolegle i symetrycznie wybrane w mazowieckiej ziemi.

Oddziałek maszerujący wymijał raz w raz konnicę i piechotę, ciężkie automobile ze sprzętem wojennym, nieskończone wozy trenu[186] i fury powracające do miasta z rannymi. Noc już była, gdy oddziałek dosięgnął Radzymina, małego miasta ze zgliszczami, które się jeszcze żarzyły i dymiły, z domami poprzewiercanymi na wylot od pocisków. Pustka i milczenie leżały nad zaułkami i uliczkami jakby skreślonymi do znaku. Zatrzymano tutaj oddział na chwilę przed pewnym ocalałym piętrowym budynkiem. Cezary rozejrzał się po tym miejscu wojennym. Nuda zniszczenia wiała tu wśród dymu i iskier. Noc posępna roztoczyła się nad tym obmierzłym zjawiskiem. Z bramy domu piętrowego wyszedł oficer francuski[187], człowiek starszy, z siwiejącą kozią bródką i obwisłymi wąsami. Twarz jego była surowa, zmartwiona i wyrażająca nieopisane zmęczenie.

Oficer ten wgramolił się do kosza motocyklu na dwie osoby i władczym gestem dał znak żołnierzowi polskiemu, który spełniał w tym wehikule obowiązki szofera. Motocykl począł wydawać ze siebie wrzaskliwe strzały, zakręcił się na miejscu i pomknął w drogę na północ, ku Wyszkowu.

— Patrzcie no, koledzy! — mruknął ktoś z oddziału — ten chorowity Francuzina sam tak oto ze swym szoferem rznie na całą bolszewicką armię.

— Wie on dobrze, że już ich nie dopędzi. Takiego dają dęba!

— Milczeć tam w szeregu! — straszliwym basem zagrzmiał komendant oddziału, dwudziestodwuletni podporucznik.

Za chwilę mała kolumienka ruszyła wielkim krokiem pośród zupełnej ciemności, słabo rozwidnionej przez zarzewie Radzymina. Szła pod nieprzyjaciela, o którym nie było jeszcze wiadomo, czy w istocie będzie już dawał dęba, czy powtórnie na Warszawę uderzy.

Cezary Baryka niemało się nachodził w tej narodowej wojnie. Wykonywał wraz z kolegami z oddziału wściekłe marsze i wypady, obroty i zasadzki, to znowu wiał przed siłą przemożną. Zdarzało mu się iść w sam środek nieprzyjaciół, uczestniczyć w brawurowym przedsięwzięciu generała Sikorskiego[188], jak pchnięcie bagnetu rozpruwającym front bolszewicki. Zdarzało mu się maszerować dniami i nocami, naprzód, wciąż na wschód za wrogiem uciekającym. Przesunęły mu się przed oczyma niezliczone wsie i miasteczka, lasy i pola. Przebrnął rozlewne rzeki wśród łęgów. Ojcowskich szklanych domów nigdzie a nigdzie nie było. Z wolna przestał o nich myśleć. Nie myślał także o ideologii najeźdźców ze wschodu. Nie widać jej było w ruinie, w zniszczeniu, tratowaniu, w śladach rabunków, rzezi i gwałtów.

Wróg śmiertelny ludzi ubogich szedł przed nim wszystkimi drogami na wschód — niszczyciel i rabuś. Gdzie były żelazne mosty, wisiały poprzetrącane ich gnaty — gdzie były mosty drewniane, sterczały osmalone pale. Gdzie były wsie, stały porozwalane pustki. Gdzie cokolwiek pięknego, wzniosłego przeszłość zostawiła potomnym na tej ziemi ubogiej, widniała kupa gruzów. Jakże tu było doczytać się w tym piśmie najeźdźców ze wschodu idei głoszonych przez mówców wiecowych? Nadto sama wojna, jako przedsięwzięcie gromadne, jako dzieło kunsztowne a nowe i nieznane, zajęła go, a raczej przytłoczyła. Baryka nie myślał teraz, o co walczy i z kim, gdzie jest i dokąd dąży. Maszerował według rozkazu, nocował, jadł, spał, zrywał się na nogi, stał na warcie albo chytrze podkradał się pod placówki.

Dobrze się na ogół spisywał dawny sportsmen bakiński. Przełożeni oddawali mu pochwały, a towarzysze broni przywykli liczyć na Barykę, jak ongi liczono na Zawiszę. Cezary nie miał do kogo wracać ani do kogo napisać listu. Kilkakroć posłał kartki pod adresem pana Gajowca. Odebrał od niego serdeczne odpowiedzi — otóż i świat cały. Ale w tych marszach, leganiach po rowach i ziemiankach były obok niego ludzkie dusze — koledzy. Okazało się nawet, że te „Polaki” to są nawet dusze bratnie. Każdy z nich miał gdzieś jakąś „mamę” albo jakiegoś „tatę”. Byli tacy, co mieli nawet babcie, a prawie każdy na postoju w chwili, kiedy sądził, że go nikt nie widzi, ośliniał sekretnie jakąś fotografię — ach! — jej, Kazi albo Zosi. Cezary nie miał ani jednej Zosi, toteż uprawiał wyniosły cynizm przedrwiwań nie tylko z samych imion i spieszczeń, ale nadto z całości sentymentów. On to właśnie był żołnierzem w każdym calu. Nie było nic poza nim. Naprzód! — i kwita. W kompanii zaprzyjaźnił się specjalnie z pewnym młodzieńcem, również studentem Warszawskiego Uniwersytetu a obecnie tęgim żołnierzem, imieniem Hipolit, nazwiskiem Wielosławski. W pewnej przygodzie w okolicach Łysowa pod Łosicami[189] Cezary wyratował tego Wielosławskiego z opresji. W potyczce Wielosławski wpadł między bolszewików, został poźgany[190] bagnetami, potłuczony kolbami i porzucony w lesie zwanym Rogacz. Cezary nie znalazłszy go w kompanii wrócił się co tchu do lasu, wyszukał kolegę, wziął go na ramię i odniósł między swoich.

Wielosławski wnet się wylizał, a nie zapomniał usługi. Nigdy on nie mówił o swym rodzie, rodzinie i sentymentach. Był „Hipolit” w szeregu i tyle. Na boku tylko szeptano, że to gruby pan z panów, srogi magnat, a kuzyn jakichś tam jeszcze bardziej pierońskich Wielosławskich. Hipolit był żołnierzem jak się patrzy i co się zowie. Darł buty w pościgu za czerwonymi drapichrustami, żarł razowiec i ciągnął z flachy, spał na ziemi i pocił się w obrotach, jakby wcale nie miał w żyłach nic błękitnego. A siły miał iście końskie, mógł o głodzie wytrzymać pełny pochód, kiedy już wiara nosem się podpierała. Nieraz z Cezarym spali pod jedną derą i dzielili się po bratersku chlebem, solą, słoniną i pluskwami. Toteż zawarli przyjaźń od serca, sztamę de grubis[191].

Miało się ku jesieni, gdy w szeregach rozeszła się radosna wieść, iż wróg z kraju ustąpił i że bliski jest rozejm. Oddział, w którym służyli dwaj przyjaciele, Baryka i Wielosławski, z Białorusi cofnięty został na Mazowsze i znalazł się w małym miasteczku Żerominie. Obadwaj[192] wojacy wdali się tutaj w wielkie spanie, którego wystarczyłoby na dziesięciu przeciętnych neurasteników. Jeść jednak było w tym mieście skąpawo, toteż zmęczonym rycerzom nudziło się w tym miejscu potężnie.

Studentów uniwersytetu zwalniano chętniej niż innych, toteż Baryka i Wielosławski zwolnili się z szeregów, skoro w nich nie było już obronnej roboty. Wielosławski zaproponował Baryce, żeby ten pojechał do niego na wypoczynek, do jakowejś Nawłoci w okolicach Częstochowy. Baryka przystał. Przebrawszy się w Warszawie w ubranie cywilne, do czego pomógł pan Gajowiec udzieleniem zaliczki na przyszłe prace biurowe — Cezary wyruszył do Nawłoci.

 

Po przyjeździe na podrzędną stacyjkę drogi żelaznej dwaj przyjaciele zastali oczekującą na nich czwórkę koni zaprzężoną do małego a wysokiego pojazdu na dwie osoby, z siedzeniem z tyłu dla woźnicy. Woźnica ów, młody dryblas w liberii, z wylaniem witał się z paniczem, szczęśliwie z wojny wracającym. Tenże Jędrek powrócił również szczęśliwie z wojska, gdzie jednak pełnił bardziej pokojową, a raczej przedpokojową misję ordynansa pewnego dygnitarza, wysoko postawionego czasu tych zamieszek. Na dłuższe jednak wylewy opowiadań o przedpokojowych i polnych przewagach militarnych nie było czasu, gdyż właśnie noc zapadała. Hipolit Wielosławski wskoczył na przednie siedzenie, umieścił gościa Barykę obok siebie, Jędrkowi kazał zasiąść w górnym miejscu na tyle, wziął wprawnymi rękoma czterokonne lejce i z widoczną rozkoszą wywinął długim batem. Konie wysunęły się ze stacyjnego dziedzińca jak jeden i pomknęły miękkim gościńcem. Cezary nie jeździł nigdy takim zaprzęgiem. Przyznawał w duchu, a głośno wyjawiał Hipolitowi, iż w historii jego sportów była to przyjemność — prima! Gdy się kasztany wzięły w siebie, a uzgodniły krok w miarowym skorochodzie[193], kolaska prawdziwie płynęła w polach. Było po deszczach, droga śliska i pełna wybojów, w których jeszcze stały żółte wody, lecz koła lekkiego pojazdu ledwie muskały owe kałuże — porywane dalej a dalej. W pewnym miejscu „jaśnie pan” rzucił poza siebie lakoniczne pytanie:

— Gościńcem czy na Leniec?

— Przejechać przejedzie bez Leniec, ale faktycznie miętko.

Hipolit zawrócił z gościńca w boczne opłotki, w wąską drożynę między chłopskimi działkami, gdzie dwie koleje, rozdzielone wysokim pasem przez koła w ciągu wielu lat wyoranej skiby, kędzierzawym po wierzchu od gęstej murawy, biegły w przestrzeń, równoległe jak dwie szyny. Zmurszałe płoty z sękatych żerdzi sięgały aż do wysokości siedzeń jaśnie pańskich. Droga ta była jakby utworzona dlatego, żeby po niej mogła w swą dal pomykać czwórka kasztanów i lekki pański wolancik[194]. Glina wymieciona spod kopyt i kół w postaci okrągłych pacyn i strzelistych bryzgów leciała w tył za pojazd.

Jesienny wiatr świstał koło uszu. Rozkosz żywota, poczucie zdrowia i niespożytych sił organizmu, szczęście zażywania ruchu i pędu, a nade wszystko ciekawość młodości, ciekawość tak zjadliwa, iż wysuwała się na czoło wszystkiego — co też to tam jest na końcu tej dróżki uroczej, co będzie za tamtą oto polną gruszą — zdawała się ponosić z końmi pospołu. Ale za gruszą samotną na polu nie było nic szczególnego. Płoty się raptem skończyły i inna wąska droga, w ukos do poprzedniej nastawiona, przerywała pola. Hipolit strzelił z bata siarczyście. Raptownie lejcową parę[195] wziął k’sobie. Skręciły, idąc wciąż w skok, i pociągnęły za sobą dyszlową parę. Stało się to za raptownie. Kolaska, pędząc po mokrej glinie, szarpnięta z nagła w półokrąg, zatoczyła się jak po lodzie. Trafiwszy bokiem, literką[196] wasąga[197] w ostatni kołek płotu, nie mogła już wykonać swego szybkiego biegu, straciła równowagę i runęła. Koła jej kręciły się spazmatycznie, podczas gdy podróżni wytrąceni zostali ze swych miejsc jak z procy. Hipolit, mocno trzymający swe lejce, legł w najbliższej mokrej bruździe. Cezary, nie mający żadnego oparcia, wypadł daleko, zorał głową ze trzy lepkie i sowicie umierzwione zagony i dopiero w czwartym jego modny kapelusz spotkał nieprzebytą zaporę. Nadto woźnica Jędruś w locie ze swego wysokiego miejsca na niską ziemię huknął go zębami w tylną część czaszki. Na szczęście konie stanęły i, bestialsko obojętne na los swych owsodawców, poczęły szczypać poprzez wędzidła smaczne przydrożne szczawie.

Baryka wygramoliwszy się z zagonów, których symetrię i użyźnienie zrujnował, z rozpaczą oglądał swój kapelusz i pracował skołataną podwójnie czaszką, jak tu w takiej ruinie odbywać dalszą podróż i jak się obcym ludziom przedstawić.

— Ho—ho—ho! — ryczał Hipolit patrząc na współtowarzysza, który raz w raz chwytał się za tył głowy, bolesny od ciosu zębami ordynansa. Jakoś jednak przy pomocy tegoż winowajcy oczyścili się i wyprostowali gnaty, które na szczęście były całe. Podnieśli wspólnymi siłami wehikuł, wsiedli i pomknęli dwakroć szybciej. Hipolit, jak mówił mocnozęby Jędruś, doświarczał[198] koni. Doświarczał ich dokumentnie, aż ponosiły wózek, niczym cztery diabły, po wertepach i łączkach zakisłych, po jakichś rowach czy łożyskach rzeczułek, które jednak, jak się okazało, były normalnymi drogami. Zmrok już zapadał, gdy mijano jakiś ładny pałacyk.

— Leniec... — rzekł lakonicznie Hipolit wskazując pałacyk biczyskiem.

Niewiele to słowo powiedziało gościowi. Gość bardziej się ucieszył spostrzegając, iż z tych leńcowatych wertepów wolantka wybiegła na piaszczysty gościniec i w aleję drzew starych. Była już noc ciemna. U końca alei połyskiwały światła.

— Widzisz, Czaruś, te światła?

— Widzę.

— No, bracie, ciesz się! Niech cię wszyscy diabli! Ciesz się, mówię! To Nawłoć!

Cezary doświadczył właśnie pewnego niepokoju. Czegoś się wstydził i, niezgodnie ze swą naturą, czegoś trwożył i lękał. Konie wbiegły na szeroki dziedziniec i stanęły przed gankiem. Na tym ganku, rzęsiście oświetlonym, słychać było zmieszany gwar licznych głosów męskich i kobiecych, które wywoływały imię:

— Hipolit! Hipek! Hipcio! Hipeczek! Hip!

Wielosławski ściągnięty został ze swego siedzenia przez liczne ręce i znalazł się w ich objęciach. Cezary, pozostawiony samemu sobie, złaził z wolna z siedzenia. Ale o nim nie zapomniano. Wnet wstępował po szerokich i wspaniałych, aczkolwiek dziwnie ruchomych stopniach schodów na obszerny ganek, winem dzikim obrośnięty. W świetle lamp i świec migały mu przed oczyma rozmaite postacie: dama starsza, wysoka, o ruchach zamaszystych i pełnych władczego majestatu; panna blondynka ze ślicznymi niebieskimi oczami; młody ksiądz; stary pan z czarnymi, obwisłymi wąsami...

Hipolit przedstawił Barykę zebranym na ganku. Ten kłaniał się wielekroć, całował rękę damy starszej, jak się okazało, matki Hipolita, podawał rękę do uścisku młodemu księdzu, jak się okazało, przyrodniemu bratu Hipolita, młodej pannie, Karolinie Szarłatowiczównie, jego siostrze ciotecznej, oraz starszemu panu, wujowi Skalnickiemu. Wszyscy bardzo przychylnie witali „tego” Barykę, przypatrywali mu się z ciekawością, jak na „wyższe” towarzystwo dość prowincjonalną, a nawet zaściankową. Cezary robił swobodnego i światowca, choć wspomnienie o powalanych ineksprymablach[199] i zrujnowanym kapeluszu stawało mu na przeszkodzie w zadawaniu szyku. Rozmowa była tak chaotyczna, że nic nie można było zrozumieć. Ten sobie mówił i tamten sobie mówił, pełno było radości i krzyku[200]. Wszyscy naraz zadawali pytania i nie czekając na odpowiedź zadawali nowe. Nic dziwnego: podpora rodu, syn najstarszy wracał z wojny cały i zdrowy, tęgi i opalony, jakby jeździł na polowanie w sąsiedztwo. Panna Szarłatowiczówna, która najwymowniej, najczęściej i, trzeba wyznać, najkrzykliwiej głos zabierała, patrząc na Hipolita, lecz mając na oku i „tego drugiego”, wypaliła:

— Nie widzę, Hipie, żebyś zbyt znowu wyraźnie przypominał steranego inwalidę! Raczej wypasłeś się jeszcze bardziej. Czyż mnie wzrok nie myli? Ależ tak — utyłeś! Tylko patrzeć, jak sobie zapuścisz drugi podbródek. A może to jaka specjalna choroba wojenna, obrzęk, puchlina?

— Patrz no, Cezary, mają nas tutaj za frantów, którzy siedzieli w sanatorium, a teraz przebrali się za bohaterskie figury.

— Trzeba cierpieć, wciąż cierpieć, mój bohaterze, nie tylko od zawziętego wroga, lecz i od panien... — śmiał się Baryka.

— Nie przypominam sobie, żeby tutaj kto mówił o „frantach” — zaperzyła się panna Karolina — tylko wszyscy wracają w tak korpulentnych postaciach, że ta wojna wygląda mi na jakąś odżywczą kurację.

— Któż to „wszyscy”? Karolino — kto „wszyscy”?

— No, na przykład — Jędrek.

— Słyszane rzeczy! To dziewczę, które prochu nie wąchało, ośmiela się twierdzić, że my na wojnie czyściliśmy buty w przedpokojach, jak pan Jędrek.

— Ależ nie! Wiem, że ścigałeś nieprzyjaciół jak Czarniecki.

— O nieprzyjaciołach, o bolszewikach ostrożnie! Obecny tutaj mój przyjaciel Baryka jest — jak by to powiedzieć? — prawie bolszewikiem.

— Tak? Pan? — zdziwiła się owa panna Karolina mierząc gościa ostrym od stóp do głów spojrzeniem.

— Żarty! — mruknął Baryka.

— Jeszczem też normalnego bolszewika na oczy nie widziała...

— A coś ty widziała „na oczy”, Karolino, dziewczę z pałacu białego na Ukrainie?

— Jeszczem widziała oborę od strony twojego pałacu i pałac od strony twojej obory.

— Muszę ci wytłumaczyć, Cezary, że panna Szarłatowiczówna, tu obecna Karolina — takie imię chrzestne — a no, trudno! — defekt — utraciła dobra swe ziemskie na Ukrainie, skoro tylko bolszewicy się narodzili. Była bowiem na pensji w Warszawie, uczyła się geografii, algebry — tak! — i stylistyki, kiedy jej dobra zabierano. Teraz zarabia na kawałek chleba. Karolina Szarłatowiczówna kury maca w Nawłoci.

— Twoje kury, wielki magnacie!

— Jest to przenośnia, właśnie stylistyczna — wmieszał się do rozmowy młody księżulo — jest to pars pro toto[201]. Karolcia zajmuje się nie tylko kurami...

 

— Ale i gęsiami... — dorzucił Hipolit.

— O, zaraz gęsiami, gęsiami!... — gorszył się młody księżyk.

— A czyż się nie zajmuje gęsiami, krowami, cielętami, źrebiętami?... Stęskniłem się za nią, mój drogi pomidorze[202]. Nieraz — Cezary świadkiem! — leżąc w rowie zaczynam marzyć i wyrażam słownie marzenie wewnętrzne: — napiszę list do Karoliny Szarłatowiczówny, herbu Rogala. Zapytam jej, czy kury dobrze się niosą?

— A szczęście, żeś tego listu nie wysłał, bo byłabym ci odpisała! No!

— No! Z takimi błędami ortograficznymi, że pała! Pała z minusem! Zresztą na Ukrainie to nie raziło. Któż by tam o polską ortografię... Boże drogi! Tam przecie wsio po russki...[203]

— Widzę ze smutkiem, że braciszek nie daje pani przyjść do słowa... — rzekł Cezary.

— Poczciwe to z kościami, dobre, jak kotlet z marchewką, ale musiał pan przecie, leżąc z nim po rowach, zauważyć... Biedny, biedny chłopczyna...

— Karolino, nie daj się! — podszczuwał ksiądz Anastazy. — Broń się, dziewczę z buzią jak malina! Jeżeli go teraz nie oszołomisz, znowu zapanuje nad tobą.

— Przebaczam mu z góry wszystko. Biedny bohater, inwalida, zmizerowany w bojach obrońca swych trzód, stadnin, obór, powozów i batów...

— Kolacja! Otóż i kolacja! — z zapałem głosił ksiądz Nastek. — Primum edere, deinde philosophari[204]. Nieprawdaż, panie poruczniku? — zwrócił się do Baryki.

— Niestety, nawet nie: sierżancie...

— Jakążeście tam ponad inne przekładali? — spytał ksiądz chwytając wprawną dłonią gąsiorek ze starką.

— Siwuchę przekładaliśmy stale i niezmiennie, ale teraz przepij no, Nastek, do tego Czarusia...

— A, Czaruś mu na imię? Właśnie chciałem zapytać, bo to bez tego nieporęcznie.

— No, to panie Czaruś — nasze! Ładne imię, prawda Karusia? Podoba ci się?

— Dość ładne imię... — uśmiechnęła się panna Karolina.

— Takie imię dobrze się mówi... — wsunął uwagę wujcio Michaś.

— Czaruś — i kwita! — zdecydował ksiądz połykając od jednego zamachu zacny kieliszek przezacnej „staruszki”.

Był to średniego wzrostu, krępy i zażywny księżulo. Włosy miał przystrzyżone „na jeża”, twarz pucołowatą, okrągłą, po bokach, pod nosem, i na brodzie siną od golenia. Zdrowie i wesele tryskały z jego oczu, twarzy i pysznej figurki. Wciąż się klepał po kolanach i udach czekając tylko na lada sposobność, żeby z jakiejkolwiek racji parsknąć śmiechem. Zanim przeszła kolejka starki, pomidorek uderzył Barykę po kolanie i wykrzyknął:

— Aleście też spuścili lanie tym Żydom! — Cha–cha–cha! Cóż za lanie! Takie lanie nad laniami, że to z okularami na nosie po historiach szukać! Tu ten Piłsudski — szach–mach! Rozpruł jak nożem! Tu nasz bogobojny Haller[205] goni a bije! Tu Sikorski łomoce jak w cymbał. Zdarzenie boże...

Wnet się sekretnie przeżegnał, przez chwilę trzymał złożone pulchne rączki i coś tam mruczał pod nosem po łacinie dobry momencik czasu.

— Lanie było w dobrym gatunku, ale też wymagało chodzenia, chodzenia... — westchnął Hipolit Wielosławski.

— E, odjesz się! I to zaraz, dzisiaj. Dawajcież tę zupę! Dawajcie tę cielęcą... A na rożnie też aby? Mój Boże kochany... Karusia — na rożnie aby?...

Panna Karolina uroczyście przysięgła podnosząc dwa palce.

— Ale tę sałatkę — to sama przyrządź...

— Już o sałatkę bądź spokojny...

— Mówisz? — troskał się ojciec duchowny.

W czasie tego całego galimatiasu matka Hipolita, siedząc w dużym fotelu, nie wydawała głosu. Wodziła oczyma za synem i łzy szczęśliwe, sekretne, niepowstrzymane, bez przerwy lały się z jej oczu.

— Mamusia sobie tam cicho–sza popłakuje — rzekł tkliwie Hipolit. „Wy sobie tam gadajcie głośno, co chcecie, a ja sobie za wszystkie czasy popłaczę”. No, nie? Każdy ma swój sposób na radość. A oto Czaruś Baryka, mój rodzony przyjaciel, nie ma ojca ani matki. Ojciec to mu nawet teraz niedawno umarł. I w jakich warunkach! A Czaruś żyje. I bił się, że aż trzeszczało. I chodzi. I śmieje się. I teraz sobie znowu starki kropnie!

— O, widzisz! Toś powiedział, Hip, słowo — cymes! Pijemy za zdrowie życia! I to w ręce mamusi! — wołał ksiądz Nastek.

— Ja nie mogę pić, mój prałacie miły. Wiesz. Serce. I tak jestem mocno pijana, gdy patrzę na tego piechura... — rzekła pani Wielosławska roztapiając się w uśmiechu szczęścia i nie spuszczając z Hipolita oczu rozradowanych.

— Et, Hipowi teraz będzie dobrze w Nawłoci! — westchnął księżulo. — Tak mi się coś wydaje. A wujciowi się nie wydaje? — spytał pana Skalnickiego.

— I mnie się to samo tak wydaje... — westchnął wujcio.

— Szanować go! — zdecydowała głośno starsza pani. — Na wojnę chodził, ziemi bronił, bił się mężnie, cały kraj przemierzył własnymi krokami!

— Troszkę i na furmance... — dorzucił z cicha Hipolit. — Ale niedużo. Jak mię poturbowały te czapy, a Baryka obronił. W każdym razie: baczność!

— A pańska matka gdzie skończyła życie? — grzecznie i dobrotliwie spytała Cezarego pani Wielosławska.

— W Baku, proszę pani.

— Aż w Baku!... To i pan stamtąd, z Baku?

— Troszeczkę to dalej, niż ty, mężny piechurze... — syknęła panna Karolina w stronę Hipolita.

— Karusia! Niech no Maciejunio postawi tu ten większy kieliszek... Po jakiemu to jest!... — martwił się dobrotliwie księżulo.

Gdy zajęto miejsca przy stole, a przybył jeszcze rządca, pan Turzycki, oraz dwie ciocie podstarzałe, jedna wdowa — Aniela — a druga stara panna — Wiktoria — gwar się stał nie byle jaki. Stary służący Maciejunio ledwie mógł nadążyć z odkorkowywaniem. Nawet mu źle szło z tymi korkami. Musiał mu sam panicz, „Jaśnie–Hipcio”, pomagać, co doprowadziło za dużą szafą kredensową do tajemniczego zrujnowania hierarchii — po prostu do uścisków serdecznych Jaśnie–Hipcia z prastarym Maciejuniem.

Cezary pił, co mu nalewano, i jadł, co nakładano na talerz. Wszyscy na niego patrzyli z radością, niemal z miłością. Tu stary Maciejunio — tak gruby i napęczniały w swym fraczku obcisłym, że robił wrażenie beznadziejnie chorego na wodną puchlinę, gdyby nie doskonała cera czerstwego oblicza — nachylał się z takim uśmiechem, jakby i tego obcego „jaśnie panicza” chciał ucałować jak swego — mrugał oczami i robił miny, żeby wybrać tę starą, omszałą flachę, oplecioną w tatarak, którą trzymał w swej prawej ręce. Tam dwie ciocie, Aniela i Wiktoria, jedna przez drugą nachylały się ku niemu i kazały opowiadać sobie o matce — „wszystko — wszystko!” — a gdy się na dobre rozgadał i mówił wszystko, to jednej, to drugiej łzy najszczersze z oczu kap–kap–kap! Pan Gajowiec — dobrze! Ale skądże — u licha? — te dwie damule? A przecież były to łzy prawdziwe, jakby krewnych, jakby sióstr dalekich a nieznanych, które się nad dolą jego drogiej matki użalały. Tam wujcio Michaś coś mu chce powiedzieć, coś sekretnego, nowego, a ważniejszego ponad wszystko. Zaczyna i nie może skończyć, bo mu wszyscy przeszkadzają. Spiknęli się, żeby przeszkadzać. Więc się irytuje, targa wąsy i przewraca dziko oczyma.

Na dobitkę jeszcze Wojciunio! Już od dziesięciu minut lokaj Maciejunio z cicha prosi panią dziedziczkę, no i jaśnie panicza, że oto Wojciunio nie może wytrzymać i strasznie błaga, żeby mógł spojrzeć na panicza. No, więc wołać go w drodze łaski! Drzwi się uchylają i staje w nich Wojciunio, kucharz równie stary, jak lokaj Maciejunio. Kucharz jest jąkałą, znanym na cały powiat. Nic nie może powiedzieć, tylko zdejmuje swą białą czapkę i śmieje się starym, radosnym śmiechem, przypominającym końskie rżenie. Macha do paniczka Hipcia białymi rękami, coś mu pokazuje na migi. Hipolit mu na migi odpowiada i oba chichocą ze szczęścia. Kucharz zamyka drzwi z należnym uszanowaniem, dziękując za łaskę. Ale i zza drzwi słychać jeszcze jego śmiech i bełkot radosny.

Jeszcze obiad do swej połowy nie dobiegł, a już Cezary — „Czaruś” — pił bruderszaft na śmierć i życie z księdzem Nastkiem, z wujciem Michasiem, a nawet trącał się kieliszkiem z obydwiema podstarzałymi ciotkami i młodocianą panną Karusią. Gorszyło to cokolwiek starszą panią, matkę rodu, ale tego wieczora wszelki porządek z zawias[206] się wyrwał i wszelka dystynkcja została zniweczona.

Za czarnymi oknami rozległy się jakby strzały. To starzy parobcy witali młodego pana, co z wojska wrócił, strzelając mu dawnym obyczajem z batów na wiwat. Jaśnie–Hipcio niezbyt pewnymi rękoma uzgarniał w dolnych pieczarach kredensu naręcze butelek, tak bez wyboru i tak szczodrze, aż mu niektóre zgorszony Maciejunio musiał delikatnie wydzierać — bo jakże! — sam szczerozłoty tokaj jeszcze nieboszczyka jaśnie pana — fornalom! Hipolit wytrząsnął z pugilaresu wszystkie walory, jakie tam miał, i, sapiąc obładowany wyszedł na ganek. Noc była jesienna, ciemna. Ponieważ za Hipolitem wybiegli inni, wyszedł i Cezary. Patrzał w tę ciemną noc i w postaci słabo bielejące. Słyszał słowa powitania.

— E, Szymon, jak się masz! Tyś to, Zerwa? Pawełek, chudzino, ta noga boli cię jeszcze? Józiu! Franek! Walek! Bywaj, chłopcy, tu do mnie!

Cezary przysiadł na poręczy ganku. Był odurzony. Był pijany, ale nie winem. Pierwszy to pewnie raz od śmierci rodziców miał w sercu radość, rozkosz bytu, szczęście. Było mu dobrze z tymi obcymi ludźmi, jakby ich znał i kochał od niepamiętnych lat. Wszystko w tym domu było dobre dla uczuć, przychylne i przytulne jak niegdyś objęcia rodziców. Wszystko tu było na swoim miejscu, dobrze postawione i rozumnie strzeżone, wszystko pociągało i wabiło, niczym rozgrzany piec w zimie, a cień wielkiego i rozłożystego drzewa w skwar letni. Żadne tu myśli przeciwne, nieprzyjazne przeciwko temu dworowi nie powinny by się były rodzić. A jednak, gdy powrócił do pokoju stołowego, żal mu ścisnął serce. Świeże powietrze odurzyło go, a nowe kielichy starego wina uderzyły do głowy. Zapłakał, gorzko zapłakał. Chwycił po pijanemu Hipolita za szyję i namiętnie szeptał mu do ucha:

— Strzeż się, bracie! Pilnuj się! Za tę jednę srebrną papierośnicę, za posiadanie kilku srebrnych łyżek, ci sami, wierz mi, ci sami, Maciejunio i Wojciunio, Szymek i Walek, a nawet ten Józio — Józio! — wywleką cię do ogrodu i głowę ci rozwalą siekierą. Wierz mi! Ja wiem! Grube i dzikie sołdaty ustawią cię pod murem... Nie drgnie im ręka, gdy cię wezmą na cel! Za jednę tę oto srebrną cukiernicę! wierz mi, Hipolit! Błagam cię...

— Co on chce? — pytał ksiądz Anastazy. — Srebrnej cukiernicy chce? Bierz, bracie, Czaruś — bierz ją! Chowaj do kieszeni! Oby ci tylko wlazła!

Koło stołu już było luźniej. Pani Wielosławska pociągnęła syna Hipolita do swego pokoju. Dwie ciotki widząc, że humory są już niezwykłe, wysunęły się z jadalni. Został na placu wujcio Michał, który teraz dopiero dorwał się do opowieści o swym potwornym krachu, o łatwowiernie i lekkomyślnie zawartej spółce węglowej z dwoma Żydami, braćmi Kminkami... Cezary słuchał, wzruszał się perypetiami procesu, potakiwał, przerażał się, nawet groził Żydom Kminkom. Księżunio Anastazy pociągał ze swego kieliszka — a był to jeden z tych większych — otwierał i składał pulchne dłonie i nadrabiał miną, że się historią wujcia Michasia przejmuje. Po prawdzie rad by był parsknąć żywym śmiechem i uderzyć wujcia po kolanie albo i po plecach — a tu, jak na złość, sens opowieści był tragiczny — nawet traiczny[207], jak mówił wujcio Michaś. Pomidorek czekał tedy cierpliwie końca, jak na sługę bożego i człowieka dobrego wychowania przystało, choć wiedział, że ta termedia[208] nie ma wcale końca. Skończy się wzdychaniem, chlipaniem i ucieraniem wezbranego nosa. Cóż by dał za to, żeby ktokolwiek przerwał albo cokolwiek przerwało banialukę familijną o tych Kminkach z piekła rodem, którą słyszał już kilkaset razy! Karusia przyszła z odsieczą.

— Ależ to pan musi być zmęczony — zmęczony! — zapiała po kresowemu. — Panowie jechali aż z samej Warszawy?

— Z samej Warszawy jechaliśmy...

— Czy nie sądzisz czasem, Karusiu, że czas by już był na pana porucznika odpocząć przez chwileczkę do jutra rana? — pytał wikary Nastuś.

— Ja tak sądzę.

— A gdzież nasz pan Czaruś będzie spał? We dworze czy w „Ariance”?

— Wiadomo — w „Ariance”.

— Biorę pana pod swoją opiekę — zdecydował ksiądz. — Razem będziemy chrapali. E, to sobie zachrapiemy!

— Maciejunio poszedł z Hipolitem rzeczy rozpakowywać. Pietrek na folwarku... — martwiła się panna Karolina.

— Poradzę sobie, proszę pani!

— Nie tak to łatwo. Nie jestem pewna, czy tam posłane.

— Tego już nie wiem, dziecko. Nie wiem. Bij mię, katuj — na pościelach się nie rozumiem... — mruczał ksiądz pociągając nowe hausty.

— Nie ma co! Ja sama panów odprowadzę. Zobaczę.

— Złote słowa powiedziałaś. Ten gość musi się wyspać. Musimy dziś chrapać! To darmo. Chodźmy, poruczniku!

Cezary, który zgodził się nawet na to, że będzie w tym domu porucznikiem, znalazł swój zdezelowany kapelusz i wyszedł za przewodem księdza i panny Szarłatowiczówny. Zeszli po schodach ganku i skręcili w ogród ciemny, zarośnięty, szumiący w mroku ogromem jesiennych gałęzi. Posuwali się naprzód wąskimi uliczkami, które raz w raz w półokrąg się zataczały. Wkrótce jednak te półkoliste ścieżki zginęły w jednolitej murawie. Ksiądz sapał i wzdychał, a wreszcie ustał w drodze. Na niespokojne pytania panny Karoliny dawał odpowiedzi dziwnie niechętne i opryskliwe, a wreszcie nie dawał żadnych. Słychać było tylko jego sapanie coraz głośniejsze i złowrogie szamotanie się w mroku. Panna Szarłatowiczówna rzuciła się kapłanowi na ratunek i rzeczywiście wybawiła go z opresji. Podchmielony ksiądz Anastazy wlazł w ciemności na młodego świerka, który mu się cały wpakował pod sutannę i między nogi, a w sposób tak wyjątkowo uporczywy, iż żadną miarą nie można było ani przeskoczyć, ani ominąć, ani w ogóle przerwać tego dosiadania świerka z jego bujnymi i sprężystymi gałęźmi.

186186 tren (z franc.) — tabory.
187187 oficer francuski — w czasie ofensywy Armii Czerwonej przybyła do Warszawy wojskowa misja francuska dla udzielenia pomocy dowództwu polskiemu.
188188 przedsięwzięcie gen. Sikorskiego — Władysław Sikorski (1881–1943) w czasie kontrofensywy polskiej 1920 r. — dowódca armii, która atakiem na Nasielsk, Ciechanów i Mławę odcięła wysunięte na zachód ugrupowania radzieckie od sił głównych Armii Czerwonej.
189189 Łosice — miasteczko w powiecie konstantynowskim (woj. lubelskie).
190190 poźgany — podźgany.
191191 de grubis (niby po łacinie) — ordynarnie, grubiańsko; tu: na całego.
192192 Obadwaj — dziś popr.: obydwaj.
193193 skorochód — szybki bieg.
194194 wolancik — lekki, odkryty powozik.
195195 lejcowa para — idąca w zaprzęgu przed parą dyszlową.
196196 literka — drabinka u wozu wiejskiego; tu: boczna krawędź powozu.
197197 wasąg — tu: wierzch powozu.
198198 doświarczać (gwar.) — doświadczać.
199199 ineksprymabale (z franc.) — spodnie (wyraz przestarzały).
200200 Ten sobie mówił... — w zmienionej nieco formie zdanie zaczerpnięte z Powrotu taty Mickiewicza.
201201 pars pro toto (łac.) — część zamiast całości (figura retoryczna, w której nazwa części jakiejś rzeczy służy jako określenie całości).
202202 pomidor — ksiądz (żartobliwie, w żargonie uczniowskim).
203203 wsio po russki (ros.) — wszystko po rosyjsku.
204204 Primum edere, deinde philosophari (łac.) — najpierw jeść, potem filozofować; żartobliwa przeróbka starożytnej maksymy: Primum vivere, deinde philosophari — najpierw żyć, potem filozofować.
205205 Józef Haller (1873–1960) — generał, w roku 1920 dowodził frontem północno–wschodnim nad Bugiem, a potem pod Warszawą.
206206 z zawias — z zawiasów (Żeromski odmienia tu, jakby słowo miało rodz. męski: ta zawiasa).
207207 traiczny — forma archaiczna od „tragiczny”.
208208 termedia — awantura, heca.