Free

Oko za oko

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

Wawelski siedział dnia tego w lesie od rana. Dostrzegł zbliżającą się i wyczekiwał na skraju lasu. Gdy tylko stanęła pośród drzew, już był przy niej i nie mówiąc ani słowa, patrzał urzekającym spojrzeniem. Nim zdążył wymówić słowo, objął ją i zaczął całować w usta, w oczy, w szyję…

– Co pan, co pan?… – mówiła cicho, drżąc z przerażenia.

Przyszła z zamiarem pomówienia z młodzieńcem, pokokietowania go nieco – a tymczasem od razu ją zdruzgotano moralnie, wyjęto z niej wszelką siłę. Zamiast oporu, zbudziło się poczucie słodyczy pocałunków i prawdziwej gwałtowności uczucia. Bóg wie kiedy obmierzły jej pieszczoty mężowskie, oznaczające zazwyczaj znaczną skalę jego podchmielenia się, wygasły pragnienia namiętne – toteż całusy Adama ogarnęły ją jak płomień.

Daleko rozlegający się w lesie pisk kraski obudził w niej przytomność umysłu. Wyrwała się z objęć i rzuciła do ucieczki. Wawelski powstrzymywał ją przemocą.

– Kiedy się zobaczymy, kiedy? – nastawał głębokim basem.

– Nigdy…

– Przyjdę dziś wieczorem do furtki ogrodowej… Dobrze?

– Ach, dobrze, dobrze, tylko puścić…

– Na pewno?

– Wszystki mi jedno… na pewno…

Wyrwała ręce i poszła wprost przez łąki.

O godzinie dziewiątej wieczorem Wawelski uzbroił się w rewolwer oraz głębokie kalosze i, z przestrachem łechcącym mu łydki jak paroksyzm malarii, poszedł na schadzkę. W lesie było tak ciemno, że co chwila tłukł się o pnie drzew lub wlatywał twarzą w gęstwinę kolących gałęzi. Mżył drobny deszcz, cichy deszczyk, podobny do rosy. W lesie nie czuć go było prawie, dopiero między zbożami dawał o sobie znać szelestem prawdziwym, dzwoniącym i niewymownie żałosnym. Po niwkach żyta rozlegała się nieustannie szeroka a głucha melodia uderzeń małych kropel o puste dudki zbożowe, przypominając dźwięk struny skrzypiec, kołyszącej się szybkim, ostatnim ruchem po odjęciu smyczka.

Adaś przezornie wymijał prostą ścieżkę i szedł po miedzach. Kilkakroć zastępowały mu drogę kępy mietlicy, podobne w pomroce do tajemniczego lasu – grzązł w sapach na skraju łąki i gniótł niemiłosiernie kartofle, owsy, żyto. Pot go oblewał, ogarniał przestrach atawistyczny tej siły, że go zwracał do domu – to znowu mocowało się w nim z tchórzostwem jakby pożądanie niebezpieczeństwa. Zarysowały się wreszcie na ciemnym niebie olszyny. Adaś trafił omackiem na mostek i dzwoniąc zębami puścił się ku furtce po kępach trzęsawiska. Gdy się zbliżył do parkanu ogrodowego, wstąpiło weń zestrzelenie w jedno ognisko mocy nerwowej, podobne do ślepej odwagi. Szedł oślizgłym brzegiem jakiegoś głębokiego rowu. Gałązki żywopłotu, niewidzialne w ciemności, drapały go po twarzy; trzaskały pod nogami suche patyki, sprawiając podczas usiłowań zachowania śmiertelnej ciszy wrażenie wystrzałów armatnich; oplątywały nogi jakieś żylaste badyle, mocne jak postronki. Dowlókł się wreszcie do upragnionej furtki, oblany zimnym potem, oparł o słupek i czekał.

Deszcz szemrał po liściach drzewek owocowych, w willi migotały światła, na szczycie starej topoli, stojącej w rogu ogrodu, trzepotało się niespokojnie kilka twardych liści, wywołując złudzenie zbliżających się kroków. Wawelski wsłuchiwał się całym jestestwem. Zwodziło go co chwila bicie serca.

– Ktoś idzie… – szeptał przytulając się do krzaków. – Nie… nikt nie idzie, nikt nie idzie…

Znowu ta cisza okrutna, natrętna, przeraźliwa!

Liczył do stu, do dwustu – zdecydował się nawet na odwrót sromotny; gdy znienacka dobiegł do jego uszu szelest oryginalny, wyrywający się spomiędzy innych. Wsłuchiwał się przez sekundę niewysłowienie przykrą, aż pojął.

– To szelest sukni damskiej… – wyszeptał jak gdyby komuś na ucho.

Po chwili naprzeciwko furtki zamajaczył cień jakiejś głowy.

– Kto to? – zapytała śmiesznie drżącym głosem pani Zofia.

Wawelski poznał jej wylęknioną mowę i zaczął prosić szeptem, aby otworzyła.

Wkrótce był w ogrodzie. Szli oboje zacienioną uliczką, nasłuchując i wstrzymując oddechy, ku darniowej ławce pod jabłonką. Pani Zofia okrywała się chustką narzuconą na głowę i co parę kroków chwytała Wawelskiego za rękę, jakby szukała w nim obrony przed niebezpieczeństwem. Deszcz powoli ucichał, siejąc już tylko drobniutkim pyłem wodnym; zza kęp olszyny wynurzał się między chmury czerwony księżyc i rozpościerał nad łąkami rudą swoją zorzę. Gdy to spostrzegł Wawelski, ogarnęła go bezmyślna, iście bydlęca wściekłość na to światło przeszkadzające mu jakby na przekór. Posadził panią Zofię na ławce i tulił do siebie.

– Chciałabym panu powiedzieć… ja tylko przyszłam panu powiedzieć… – majaczyła, odrywając jego palce od swych piersi; wypowiadała jednym tchem jakieś tyrady o niegodziwości, o obowiązkach matki, żony; usiłowała wstać, gdy pieszczoty stawały się namacalnie jaskrawymi, ale nie była w stanie opierać się natarczywym naleganiom. Czas uciekał…

Księżyc wypłynął nad drzewa, oświetlił wąskie uliczki, mokre trawy, ubielił rażącym światłem ścianę domu i dach spiczastej wieżyczki…

Gdy Wawelski wymykał się spomiędzy zarośli i lech fasoli, śmiech tryumfu i radości lał mu się z samej głębi serca. Poczucie zwycięstwa zwiększała aureola niebezpieczeństw pokonanych. Odpoczywał w lesie na wilgotnym mchu, patrząc z upojeniem niemieszczącym się w piersiach na głębinę niebios, zasianą już gwiazdami, co zdawały się dotykać koron sosnowych. Szorstka i złowroga piękność lasu, głęboka i nieugięta ciemność miejsc osłonionych i nasyconych wilgocią, powiększona przez dopełniające bladozielonkowate światło księżyca – rozmarzały go i pieściły. Teraz oto nie tylko jest upojony szczęściem, ale, co stokroć ważniejsze, nie jest Żydem; złożył dowody odwagi męskiej, rycerskiej śmiałości, na jaką nie ważyłby się pierwszy lepszy nawet z tych… sarmatów.

Jeszcze za świetnych czasów wyprawiania rajskich wesel na walnych jarmarkach w Łącznej, Skaryszewie i Jędrzejowie – Świerkowski przyuczył się do „facjendowania”. „Mieniał się” na konie, tarantasy, chomąta, buty, dubeltówki – nawet na krawaty i czapki. Ruina majątkowa zmieniła i wywróciła do góry nogami wszystko w jego pojęciach, wyjąwszy żyłki do facjendowania. Co więcej, chętka handlarska urosła w nim stopniowo do potęgi motoru życiowego. Za gorzkich i bolesnych chwil osiadania na bruku, kiedy odwrócił się do niego plecami jednogatunkowy z nim świat braci szlachty, a otaczać go zaczął falą tratujący nogami, brutalny aż do wydzierania z rąk ostatniej kopiejki – świat nowy, a raczej nowe, pozbawione służalstwa ukazujący oblicze – Świerkowski myślał po nocach i zdecydował się sam wobec siebie, że chcąc chleb jeść na świecie, trzeba pracować. Za resztki ocalone z rozbicia nabył kilka morgów gruntu i ruderę pod Trebizondowem; zbudował natychmiast spiczastą basztę i głosił na wszystkie strony, że zaczyna pracować. Obiecywał sobie i całemu światu rezultaty nadzwyczajne – w gruncie rzeczy jednak pracowała pani Zofia, a on rozmyślał nad nagłym i olśniewającym zrobieniem pieniędzy. Gdy stykać się zaczął z ludźmi nowego świata, odbijały się o jego uszy dalekie, mętne, sparodiowane odgłosy mądrych nawoływań: Utrzymujcie w czystości i wykwintności wasze waterklozety, naprawiajcie dziury w mostkach, handlujcie, handlujcie wszystkim, co jest pod utwierdzeniem, albowiem naucza socjologia, że potrzebne są rodzajowi ludzkiemu grube pieniądze!

Świerkowski pojął, o co rzecz idzie, a nawet napełnił go duch obywatelski; pojął dlatego zwłaszcza, że nigdy nie mógł się dosyć nadziwić sprytowi żydowskiemu i na wszelkie sposoby pracował wyobraźnią, aby ten spryt skutecznie naśladować. – Piorunował na Żydów jawnie, w duszy jednak uwielbiał ich i nie pojmował absolutnie stanu rzeczy pod nieobecność „tych parchów”. Kilkakrotnie udało mu się zarobić pewne, dość zresztą skromne, sumki przy licytacjach lasów. Stawał w charakterze licytanta i bruździł ciągłym podbijaniem ceny kupcom rzeczywistym, wskutek czego ci wciskali mu w łapę kilkanaście rubli i wydalali tym sposobem z koła. Te małe zarobki dodały mu otuchy, materiału do peror publicznych (chociaż o zarobkach licytacyjnych nie wszystkich znajomych zawiadamiał) i – ducha obywatelskiego. Całe dnie spędzał na obmyślaniu takiej facjendy, takiego interesu, jaki by mu naraz powrócił wszystkie rozkosze przeszłości, wszystkie cugi, liberie, lokajów z podbijanymi oczami i portretową salę z podobiznami przodków, od ojca generała itd. począwszy, a kończąc na samym wojewodzie Goworku.

Skoro dowiedział się, że młody Wawelski ma znaczne kapitały, zaraz oświeciła mu umysł niby jasność niebieska. Mechesa przywabi, olśni szlachectwem i ożeni z panną Wandą, a później będzie od niego wyciągał pieniądze na kapitał zakładowy najrozmaitszych przedsiębiorstw. – Gdy to się nie udało, wykombinował jeszcze świetniejszy handel: obałamuci młodzieńca i sprzeda mu willę wraz z gruntem po trzysta rubli za morgę. Tym sposobem osiągnie pewien kapitalik, spłaci długi ciążące na folwarku i wytarguje na nowonabywcy całoroczne bezpłatne mieszkanie – w zamian za administrowanie gruntem i gospodarstwem przez zimę, w zamian za remont domu i budynków, z czego przecież także coś – he, he, he – kapnie. Kapitalik obróci na założenie w Trebizondowie sklepu „chrześcijańskiego”; zaraz po założeniu zorganizuje bandę akcjonariuszów z inteligencji miejscowej i przefacjenduje jej i sklep; na pewien czas przyjmie w nim obowiązki subiekta, a niezależnie od tych zajęć będzie się starał o otrzymanie posady agenta od ubezpieczeń w towarzystwie „Jakor”; znowu nieszczęsnego Wawelskiego namówi do założenia domu komisowo-handlowego w mieście gubernialnym; będzie kupował i parcelował folwarki – zbije niezmierny kapitał, aby wciąż później handlować folwarkami, wsiami, dobrami, kluczami…

Owe kolosalne operacje późniejsze Świerkowski widział jak na dłoni; nie pojmował tylko tego, jakim sposobem namówić młodego kapitalistę do kupna willi, czym go podniecić i zahaczyć.

Swoją drogą już od pewnego czasu trąbił zgromadzającym się na dworcu optymatom, że młody prawnik nabywa jego willę. Wsadzał podczas wypowiadania tej wieści z wielką niedbałością ręce w kieszenie od rajtuzów i patrzał w przestwór w taki sposób, że najsceptyczniejsi z biesiadników myśleli: „Bierze, bestia, najmniej po dwieście rubli za morgę, jak się patrzy…”

 

Z zamiaru sprzedania willi zwierzył się przede wszystkim żonie, licząc na jej pomoc w „kaptowaniu” i faktycznie obarczając ją obowiązkiem przeprowadzenia handlu. Sam działał, z daleka zachodząc: posyłał Wawelskiemu dzień w dzień konia wierzchowego, obwoził go bryczką po okolicy, załatwiał sprawunki mamy dobrodziejki, zapraszał obydwoje i podejmował z gościnnością staropolską, oprowadzał młodego człowieka po sapach, zmuszał do podziwiania lichych owsów i porażonych kartofli, dobrze temu znanych z wycieczek nocnych, do oglądania tych miejsc na skoszonej łące, gdzie jakoby, pod słowem honoru, zasiano lisi ogon, koniczyny i tymotejki.

Pani Zofia przejęła się również myślą sprzedania willi. Pomimo że została uległą kochanką Wawelskiego, nie zaniedbywała jednak, odruchowo niejako, obowiązków dobrej, dbającej, zapobiegliwej żony. Projekt uśmiechał jej się przede wszystkim z tego względu, że dawał możność jawnego widywania się z ukochanym – a po wtóre, że, jak się pocieszała, skuteczne załatwienie interesu złagodzi na pewno jej wyrzuty sumienia i wynagrodzi krzywdę moralną wyrządzoną łatwowiernemu wąsalowi. Pod wpływem nauk Wawelskiego religijny odcień wyrzutów i skrupułów pani Zofii złagodzony został aż do zupełnej nieczułości przez kilka dobitnych zdań Holbacha i Chamforta; czasami jednak przenikało ją na wskroś poczucie hańby innej natury: fakt złamania prostego, niepisanego słowa honoru, oszukanie ufności tego gaduły, z którym nagle, pomimo jej woli, samowiedzy i zamiaru, coś ją rozdzieliło i rozłączyło moralnie. Była to litość złodzieja, który czuje, że zabrał okradzionemu jedyną i ostatnią jego własność i pociechę. Miała przy tym w usposobieniu instynktowny wstręt do oszukaństwa i tym przymiotem górowała moralnie nad Świerkowskim, trzymała go w ryzie porządku; obecnie pojmowała to, że nie tylko oszukała jego wiarę w swoją uczciwość, ale sama, podczas gdy on jej ufał i wierzył, w każdej chwili krzywoprzysięgała ruchami, dwuznacznymi spojrzeniami i słowami.

Te niewidzialne moce, które opętały jej duszę i popychały do schadzek, kłamstw i pieszczot, czasami na mgnienie oka ją opuszczały. Wówczas kąsała jej serce ślepa, bezmyślna, podobna do obłędu zgryzota. Ale chwile tych niespodziewanych jasnowidzeń zdarzały się rzadko i nikły zaraz pod naciskiem rozkosznej tęsknoty ciała i nadmiaru wiecznie nowych wrażeń miłosnych. Kochała Wawelskiego jak wierne zwierzę, ze ślepym i głuchym na wszystko uwielbieniem, nieprzerwaną tęsknotą, która nie opuszczała jej nawet wtedy, gdy on był obecny. Mocą tajemniczej zdolności zgadywała jego dążenia i przywary; usiłowała zaspokoić wszystkie porywy jego imaginacji, rozumieć go i zawsze mu służyć. Dla Wawelskiego oszukiwanie szlachcica, zamydlenie mu oczu, wyprowadzenie w pole – stanowiło największy przysmak miłości, rozkosz szczytną, subtelną i doskonałą. Wiele godzin strawił na to, aby w pani Zofii wyrobić zamiłowanie i rozkosz w zdradzaniu; twierdził, że to będzie prawdziwym dowodem jej miłości; rozdmuchiwał w jej duszy nienawiść, uczył dwulicowości i fałszu. Zgadzała się na wszystko i starała wypełniać rozkazy, jak mogła najdokładniej.

Podczas jednej z wizyt popołudniowych Wawelskiego pan Wiktor postanowił osobiście wykonać zamach stanu. Wszyscy troje znajdowali się na werandzie. Szlachcic chodził od końca jej do końca z rękami w tył założonymi i już to poświstywał jakąś melodyjkę pod wąsem, już narzekał na czasy, stagnację, upadek cen ziemi i tym podobne nieprzyjemności. Pani Wiktorowa wsunęła się w kąt werandy, oparła głowę o poplątane łodygi dzikiego wina i gdy Świerkowski zwracał się w swym spacerze ku niej, poważnie i z uwagą patrzała mu w oczy – gdy się odwracał, wolno, nadzwyczaj wolno podnosiła powieki, aby z wyrazem niewysłowionej rozkoszy przyglądać się siedzącemu w pobliżu Adasiowi. Oczy jej miały wówczas kolor podobny do barwy mgły porannej, ocienionej nikłym błękitem wschodu; wejrzenie ich drażniło opuszczone powieki kochanka, jak coś ciężkiego i słodkiego, a skoro tylko spoglądał na nią, to te zamglone, rozmarzone, zakochane oczy zasłaniały się długimi rzęsami, jakby dla okrycia niewstydu i nagości ich wyrazu.

– Proszę pana – mówił niby od niechcenia Świerkowski – co też pan zamierza ze sobą robić po skończeniu kursów? Adwokaturę traktować?…

– Tak… prawdopodobnie… – wycedził Adaś.

– Zawszeć będzie pan zaszczycał Trebizondów swymi letnimi odwiedzinami… co?… spodziewam się…

Pani Zofia spojrzała na młodego człowieka; usta jej zacisnęły się i pobladły.

– O, niewątpliwie! Przyjedziemy w roku przyszłym zaraz na początku maja.

– Phi, proszę pana, na początku maja… zapewne… Tylko że to mieszkania nie uporządkowane jeszcze, zabrudzone, nie opalone, wilgotne. Gdyby tak…

– Ha, cóż począć?

– Począć by można, i jak jeszcze… Mój Boże, kto jak kto, ale państwo moglibyście się urządzić w taki sposób, że po prostu…

Coś go jakby zadławiło; przybladł trochę, zakaszlał.

– Co po prostu? – zapytał ciekawie Wawelski.

– Po prostu kupić tutaj willę i cała parada! Choćby ot moją willę kupić wraz z gruntem… Przy obecnie niskiej cenie ziemi to złote jabłko… po trzysta rubli za morgę sprzedałbym – wyrecytował szlachcic od razu; potem odwrócił się nieznacznie, wyjrzał przechyliwszy się przez balustradę na ogród i szeptał cichutko do siebie, niby dalszy ciąg tej operacji: – Święta Mario, matko Boża, módl się za nami…

Adaś spojrzał ostro w stronę Świerkowskiego, ale zobaczył tylko jego szerokie plecy; spuścił tedy oczy, medytował przez chwilę, a potem badawczo, uważnie przyglądać się zaczął pani Świerkowskiej z takim wyrazem, jakiego ta nigdy jeszcze nie widziała w jego twarzy.

– Mąż pani chce mi sprzedać swe grunta po trzysta rubli za morgę… to wypada po dziewięć tysięcy za włókę… Czy pani również życzy sobie, abym tę willę nabył? – zapytał, patrząc jej prosto w oczy.

– Ja?… Cóż ja? I owszem… Tylko mi się zdaje, że to za drogo; może pan nie może… – tłumaczyła się, błagając go oczami.

– Owszem… ja mogę, mogę, osobliwie, jeśli… państwo oboje tego sobie życzycie. Pan zapłaciłeś za ten grunt po siedemdziesiąt pięć rubli? prawda? – zwrócił się do Świerkowskiego wyniośle, tonem bogatego człowieka.

– Po siedemdziesiąt pięć rubli? Ależ panie! – zaperzył się pan Wiktor – a kultura, panie, kultura, do jakiej doprowadziłem; toć to inspektowa ziemia, a rowy, a irygacje łąk…

– Gdzież to są te irygacje? – przerwał mu Adaś.

– Zapytaj się pan Wicka Głaza, Antka Zycha, Piotra Gajkosia, jeśli mi pan na słowo nie wierzysz… Śluzy mi, prawda, powódź zabrała…

– A, powódź zabrała śluzy… – mówił poważnie Wawelski.

– Zresztą ja pana, broń Panie Boże, nie chcę namawiać. To jest świetny punkt dla człowieka, co chce zrobić majątek. Ja nie mogę robić wielkich nakładów, ale pan… Willę wybudować nową, park założyć, same warzywa, panie… Ja sam za małe pieniądze mógłbym panu tutaj cudne gniazdko urządzić.

– Nawet gniazdko? – zaśmiał się Adaś i z utajonym bólem spojrzał przelotnie na panią Zofię.

Ona czuła, że ją o coś złego posądza. W tonie i w sposobie jego mowy było coś, co ją obrażało i gniewało. Nie mogąc w naiwności swej zrozumieć, o co mu właściwie idzie, wtrącała ciągle swe uwagi nieśmiało:

– Wiktorku, może za drogo… po dwieście rubli… może pan Adam nie może.

– O, nie… czyż to drogo? – zaśmiał się jadowicie. – Pomyślę, proszę pani, pomyślę, czy to rzeczywiście będzie dobry interes…

Skierował rozmowę na inny przedmiot, posiedział jeszcze chwilkę i pożegnawszy ozięble wzruszonych małżonków wyszedł.

Zaraz za bramą zaśmiał się gorzko.

– Ładny anioł, ładne małżeństwo… a ja głupi, ja głupi!… Niewinne, cudownie zawstydzone oczy… Teraz rozumiem i zaprosiny, i zostawianie nas samych, i szybką zgodę na schadzki… Panie Świerkowski, chcesz być sprytniejszym nawet od Żyda… za drogo jednak cenisz tę swoją… ziemię. Gniazdko mi uściele… cha-cha… Społeczeństwo facetek i facetów!…

Szybko upłynęła pierwsza połowa września, minął ostatni dzień pobytu Wawelskiego na wsi i chwila wyjazdu nadeszła niepostrzeżenie. Dniało zaledwie, kiedy Adaś przyszedł pożegnać Świerkowskich. Wysłał służącą, aby zawiadomiła panią Zofię, że przybył; powrócił na balkon i żegnał oczyma okolicę wynurzającą się z mgły porannej. Liście pięknego klonu stojącego w pobliżu balkonu pozsychały się już i pomarszczyły, przybierając kształt pięści pozaciskanych kurczowo; dzikie wino obwisło brunatnymi strzępami; płonęły purpurą jak ogniska kępy sumaków i rabaty nasturcji; na pola i łąki padła barwa oddalająca, błękitnawoszara. Wśród ról świeżo popokładanych, po których czołgały się od rannego zmierzchu brony i pługi, podobne z oddalenia wraz z ludźmi i końmi do dużych szarych pająków błądzących bez celu, ciskała się w oczy wyłączna, zimna, czystozielona barwa lasu.

W ciągu ostatnich tygodni Wawelski doświadczył przesytu uciech i pragnął już niejednokrotnie wyrwać się z zaczarowanego koła, pragnął tym goręcej, im natarczywszymi stawały się zabiegi Świerkowskiego w celu sprzedania willi. Teraz, w chwili wyjazdu, mdlił go ckliwy żal. Pola, ścieżki, drzewa ogrodu i ten stary dom przypomniały mu się jak znajome istoty, jakby wzgardzeni sprzymierzeńcy – zdawały się mieć duszę i nazwę kobiety o smutnych, błękitnych oczach. Niemiłe uczucie olśniewało co chwila jak błyskawica jego praktyczny samohołd, jego subtelne, cienkie, do rdzenia rzeczy docierające myśli, ale też trwało tak właśnie długo, jak w cieniach nocy trwa światło błyskawicy.

We drzwich prowadzących na balkon ukazała się pani Zofia. Była bledziutka jak papier, miała głowę odchyloną w tył i uśmiech serdeczny na ustach.

– Czy nie może pan zostać jeszcze… dzień, pół dnia?…

– Żadną miarą. Sama pani wie…

– Tak, tak. Wierzy pan przynajmniej, że byłeś pierwszym i ostatnim?

– Czym?

– Alboż ja wiem?… Zmorą…

– Kochankiem!…

Nie miał nigdy zamiaru rozwiedzenia i poślubienia pani Zofii, a jednak do pasji doprowadziła go rola tylko kochanka, chwilowego kochanka. Bezmyślny uśmiech, nie ustępujący z warg tej kobiety, dokuczał mu jak wyrzut i skarga.

„Nie – myślał – dosyć już tej zabawy w Syngaleza, wkrótce wyglądałbym w tych okolicach jak kolega Daktylberg”.

Właśnie w tej chwili, gdy tak myślał, pani Zofia spojrzała mu w oczy z bojaźliwą ciekawością. Niegdyś, za lat dzieciństwa, widział takie wejrzenie, niewysłowienie ciekawe, gdy stróż domu jego rodziców topił w strudze sparszywiałe ze starości psisko podwórzowe, a on asystował przy tej operacji. Widać patrzyła bystro, bo niespodziewanie odwróciła się i weszła do domu. Gdzieś, za trzecimi drzwiami, słychać było bohaterskie chrząkanie i plucie, na odległość czterech sążni, pana Świerkowskiego. Wawelski poczuł, że znowu jest w chaosie przeciwieństw, wspomnień, pożądań i wstrętów – w tej pustyni miłości nieprawej, gdzie ani robak nie umiera, ani ogień nie gaśnie. W sieni zatrzeszczała podłoga i przecisnął się przez drzwi wielki szlachcic.

Podając mu rękę, Wawelski objął wzrokiem pogardy i wstrętu ten tęgi kadłub, składający się z trzech części, a raczej z trzech beczułek osłoniętych trzema kawałkami popielatego kortu.

„To ma być dopiero Syngalez – myślał – i jak to w nim te beczułki spojone są mutrami na fest! Gdyby tak środkową naderżnąć kozikiem i pod nacięcie szaflik podstawić, toż by nakapało sadła!… Co za doskonały i piękny brzuch! Wyobrażam sobie, no! no! wyobrażam sobie…”

Okrutna, ślepa i bezrozumna mściwość znowu jak za pierwszych dni tego romansu kąsać go zaczęła.

Była sekunda taka, że popchnięty ciosami bólu omal nie rzucił się do ogrodu, aby z oddalenia wrzasnąć na całe gardło: – Uwiodłem ci żonę, idioto! Była moją kochanką! Tłucz łbem o ściany, szalej, rozpaczaj, nie zaznaj chwili spokoju i bądź przeklęty w tym nieszczęściu!

Ale pięście szlachcica, jego palce podobne do trybów palczastego koła we młynie, działały na niego uspokajająco. Stał w eleganckiej pozie, zginając w ręku giętką laseczkę.

– Co za szkoda, że oto i pana nam zabraknie – mówił tymczasem Świerkowski. – A żeby też tak jeszcze z jaki tydzień, co?… panie Adamie! Kopnęlibyśmy się konno albo nie, to na upatrzonego zapolowali po kartoflach… Sama pora: zając teraz, mówię panu, jak byk…

– Nie mogę… Jadę dzisiaj, muszę nawet iść niezwłocznie; pociąg odejdzie.

– Nie odejdzie; pociąg nie zając… Kazałem konie zaprząc i odwiozę pana… Trafimy na czas. Teraz warto herbaty żłopnąć na stojączkę i dopiero…

Ujął Adama pod rękę i wprowadził do stołowego pokoju, gdzie pani Zofia nalewała już herbatę.

 

Twarz miała jakby zamarzniętą, koloru ziemi, pokrytą ceglastymi plamami. Ręce jej się trzęsły, na zmarszczone czoło spadały włosy kosmykami, jakby je przed chwilą garścią targała.

Świerkowski pił herbatę stojąc i opowiadając historie; szukał po kieszeniach, w szufladach stołu i szafy kredensowej jakiegoś listu z zaproszeniem na polowanie, a nie znalazłszy go między serwetami wyszedł na poszukiwanie do sąsiedniego pokoju.

– Co ja teraz pocznę? Jak tu teraz być, jak żyć, jak tu żyć…! – szeptała pani Zofia, jakby do siebie. Wyciągnęła rękę, ale nim dotknęła ręki kochanka, wszedł Świerkowski z listem. Rzucił przelotnie okiem na twarze obojga i na jego szerokim, spokojnym, tryskającym zadowoleniem obliczu odmalowało się raptownie tępe i śmieszne zdumienie, jakaś bezradna struchlałość i bojaźń.

– Jedziemy, panie Świerkowski? – zapytał Wawelski, spoglądając na zegarek – czas już wielki.

– Możemy; ano… tak, czas już wielki… – powtarzał szlachcic, kręcąc w palcach ów list pochlebny.

Niepewnymi ruchami podszedł do pani Zofii, objął ją wpół i pocałował dwa razy mocno, z mlaskaniem, co się zowie „z dubeltówki”, i wnet odzyskał dobry humor i pewność siebie. Wawelski stał z boku i przypatrywał się tej scenie spod oka. Te dwa pocałunki zabolały go jak smaganie batem. Mówił w duchu do pani Zofii:

Other books by this author