Free

Dzieje grzechu

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– Tak, z Wilczej.

– Tu ciszej, choć to i środek miasta… – dodał z ojcowską dobrotliwością.

– Kto lubi ciszę…

– A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.

– Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tym nigdy, co wolę: gwar czy ciszę.

– To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym wieku, wieku neurastenii… – mówił stary pan, badając jednocześnie spoza okularów, jakie też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.

Gość nic nie mówił.

W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu brał miarę na ubranie albo na trumnę.

– Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko jak należy? – pytał jeszcze pan domu.

– Ja sam urządziłem sobie tam już wszystko, co mi jest potrzebne. Wymagam od służącej, żeby na czas czyściła obuwie, przynosiła bułki, samowar i, co najgłówniejsza, żeby nie wchodziła do pokoju, jeśli jej nie wołałem.

– I żeby, oczywiście, nie otwierała bez specjalnego zaproszenia rzeczy pozamykanych… – dodał życzliwie Horst.

– Złote zasady! – wyrzekł pan Pobratyński.

– Nie wiem, czy to są jakie zasady – mruknął Niepołomski do siebie.

– Pan dobrodziej, jak widzę, żonaty? – zapytał, a raczej stwierdził, patrząc w papiery, rządca domu.

Chwila milczenia. Potem odpowiedź zimna i twarda jak potrącenie pięścią:

– Tak. Jestem żonaty.

Horst z cicha, z ledwie dosłyszalnym odcieniem wesołości zakaszlał. Ewa przyjęła do wiadomości słowa wyrzeczone przez Niepołomskiego w taki sposób, jakby ją istotnie ktoś pięścią uderzył w głowę.

Uczucie brutalne, obmierzłe, uczucie rozczarowania oblazło ją od stóp do głów.

– Czy i współmałżonka pańska zamieszka tutaj? – dopytywał się rządca ze słodyczą.

– Nie.

Był to ten sam głos twardy i głuchy. Czoło zmarszczone, oczy jak z surowego żelaza…

– Bo gdyby chodziło o szczupłość lokalu albo, przypuszczam, o drugie łóżko… – wywodził pan Pobratyński – zdejmując wskutek emocji okulary.

– Nie, panie. Toćbym żądał, gdyby zachodziła potrzeba. Żona moja… mieszka gdzie indziej. Przebywam tutaj, w Warszawie, właśnie w celu uzyskania z żoną moją rozwodu.

Ewa drgnęła wewnętrznie. Olśniło ją światło, owionął zapach. Była to chwila radości, chwila nowa po tylu innych radosnych bieżącego dnia. Rumieniec z policzków spłynął dokądś, jakby na miejsce cichego spoczynku – i stał się rzewnym pytaniem:

„Czemuż się cieszysz, duszyczko moja?…”.

– Rozwód – mówił w zadumie stary administrator – twardy to orzech do zgryzienia, jeżeli ma go się otrzymać w naszym katolickim kościele.

– Sapristi20! – dorzucił Horst.

– Tak jest, to twardy orzech – rzekł gość. Uśmiechnął się przy tym dziwnie, połową twarzy. Jego suche, śniade, pociągłe rysy jeszcze się bardziej zaostrzyły.

– Znam się trochę na tym – prawił pan Pobratyński – to to, szukając posady, człowiek ociera się o wszelkie sprawy tego padołu, a nadto miałem kuzyna, który był w sytuacji właśnie jak szanowny pan…

– A to pan poszukuje posady? – zapytał Niepołomski dość ostro, z pewnym namysłem, ale najoczywiściej dla przerwania epopei o kuzynie rozwodniku…

– Tak jest, łaskawy panie. W obecnej chwili… Pomimo nader licznych i najsolenniejszych przyrzeczeń, pomimo bardzo wpływowych protekcji… Taka trudność, taki zastój, takie przepakowanie ludźmi!…

– Hm… A w jakiej dziedzinie pan poszukuje zajęcia?

Stary pan rozłożył ręce, podniósł brwi.

– Wszystko wezmę, panie łaskawy, od a do z, byleby kawałek chleba…

Uśmiech zaszczuty, pokorny, spłoszony, gotów przelać się w mars subordynacji czy w grymas rozpaczy i pogardy… Horst ziewał. Nawet ziewanie jego było jakieś wesołe i hulaszcze.

– Ja tak oto pytam… Nie mam tu stosunków, bo mieszkam właściwie za granicą dla studiów.

– Pan dobrodziej jeszcze studiuje?

– Uczymy się do śmierci!… – uśmiechnął się Niepołomski. – Zajmuję się kwestiami naukowymi.

– A gdzie mianowicie pan… studiuje, jeśli wolno zapytać? – rzekł grzecznie Horst.

– Najłatwiej człowiek uczy się w Paryżu. Tam też siedzę. W Genewie również, w Belgii…

– Tak… – mruknął rządca.

– Wracając do posady… proszę pana, jakież są pańskie… właściwie warunki, no, wymagania, kwalifikacje…

– Pracowałem po biurach, przy buchalterii, pracowałem i w technicznej branży: byłem w Szulcowskich warsztatach magazynierem, byłem nawet ekspedytorem po redakcjach. Ale to… Mam chlubne świadectwa. I mimo to wszystko, łaskawy panie, na mój wiek podeszły wskazują. Młodzi nas biorą – oto rdzeń rzeczy. Stary pan jesteś, powiada jeden z drugim, idź precz! Młody nam składa ofertę na niższą cenę. A młodzik, panie, nieżonaty, może i za dziesięć złotych – bo byle na knajpę i jeszcze na coś starczyło, to świat. A ty utrzymuj rodzinę… I nie ma rady!

– No, bo to i racja.

– Racja? Jeżeli się, łaskawy panie, przepracowało w branży lat okrągłych osiem… nieskazitelnie! „Racja”! O, nie, panie, nigdy, panie!

– Widzi pan dobrodziej – to sprawa życiowa, nie etyczna. Nie ma co!

– Mówiłem… – dorzucił Horst zamykając kwestię.

– Ale ja nie jestem wcale stary. Jestem pełen sił. Dziesięciu młodych – ale co! Diabła czubatego przeskoczę. Ja, panie, za dziesięciu jeszcze obstaję, jak zechcę…

– A, jak pan zechcesz… – zgodził się Horst.

– Stary! Ja, panie, folwark miałem, to, panie, od wczesnego świtania, koń między nogi, służba jak w zegarku!

– Krótko mówiąc, może by mi pan zechciał przedstawić swe świadectwa. Mam tu kolegę, przyjaciela, młodego Krafta.

– Henryka? – zapytał Horst, patrząc szyderczo, spode łba i tak przeszywającymi oczami, jakby miał zamiar Niepołomskiego natychmiast wyzwać.

– Nie, Wiktora.

– O – mruknął tamten – bratanek… Gruba ryba. Idealista, Wicek-socjalik. Znam tego kpa i wątpię…

– Panie dobrodzieju łaskawy… – z nabożeństwem, cicho mówił Pobratyński.

– Ten Wiktor Kraft skończył studia w Antwerpii, objął teraz schedę i zabiera się do wielkiego, celowego przemysłu na dużą stopę. Może dużo zrobić, bo głowa dobra i człowiek uczciwy. Uczyliśmy się razem, nawet robiliśmy niektóre rzeczy na spółkę. Właśnie wczoraj wieczorem spotkałem się z nim po dwu latach. Ma on dla mnie pewne zobowiązania. Może by się udało wykołatać.

– Łaskawy panie!

– Kanalskie to jest plemię owe Krafty, ale co mi tam… owszem… – rzekł Horst.

– Zrobimy tak: ja napiszę do Wiktora Krafta list specjalny, a panu dam na rękę drugi, polecający. Jest to bowiem zasada u tych panów, że tylko za dwoma listami…

– Łaskawy panie! – szeptał stary, dźwigając się ze swego miejsca ze złożonymi rękami. Nie było w nim nic z wykwintności wrodzonej ani z elegancji sztucznie nabytej. Stał obok krzesła jak żebrak pode drzwiami. Obwisłe ręce, zdawało się, lada chwila wyciągną się z błaganiem, a kolana o podłogę uderzą.

Dobroczyńca spojrzał od niechcenia w stronę Ewy. Oczy jej były spuszczone na ręce, które splotły się na kolanach, usta ściśnięte, twarz trupioblada.

W owej chwili, bez uprzedzającego stukania, weszła do pokoju osobliwa dama. Była tak olbrzymia, że ledwie się zmieściła we drzwiach. Na głowie niosła płaski, strupieszały kapelusz, rodzaj prowincjonalnego katafalka, otoczony ruinami ponurej woalki. Wchodząc do pokoju, zdjęła ów pseudokapelusz ruchem zgoła męskim. Ogromna jej twarz, długa, przerżnięta wzdłuż linią nosa, a w poprzek głębokimi zmarszczkami czoła, miała w sobie jakąś niezwykłą prostotę, doprowadzoną do najwyższej granicy. Można by ją było narysować kilkoma grubymi liniami. Twarz ta otoczona była włosami podciętymi „w czuprynkę” równo, a w taki sposób, jak to lubią czynić wiekowi a stateczni gospodarze w Lubelskiem. Włosy te, ściśle rozczesane na ciemieniu we dwie strony, gładko przylegały do skóry, zlepione (prawdopodobnie) pomadą. Luźny kaftan z taniego materiału obojętnej barwy i gładka spódnica okrywały wielkie ciało przybyłej.

– Ciocia! – zapiał radośnie Horst, nie ruszając się zresztą z miejsca. – Już wiem, po co – oho! Już wiem… A tu właśnie będzie posada – aha!

– Proszę cię uprzejmie, mości Horst – stękała wielka osoba, zasiadając bez ceremonii na kanapie – proszę cię, zamknij no buzię.

– Pani pozwoli, że przedstawię… – mówił wykwintnie pan Pobratyński. – Pan Niepołomski, nasz nowy lokator, pani Barnawska.

Dama dość niedbale skinęła Niepołomskiemu głową. Niezwłocznie zwróciła się do Horsta:

– Panie, te, panie! Masz zielone?

– A to co znowu! – żachnął się zapytany. – Słyszane rzeczy! Na wizycie?

– No, tylko bez tych tam wszelkich! Ty wiesz, mości Horst, że ja tego nie znoszę.

– Wstydź się, ciocia! Wiosna radosna nadchodzi, cała przyroda budzi się, że tak powiem, słoneczko, fiołki, a ciocia wieczne swoje z tymi procentami. To nieładnie!

– Ty wiesz, panie Horst, że ze mną żartów nie ma. Pókim dobra, tom dobra…

– Ciocia jest zawsze dobra, ciocia jest zawsze skądinąd…

– Ale jeśli mię tylko kto myśli zarwać, to z miejsca zadzieram ogona i rwę co pary w gnatach!

– Ładny landszaft!

– A osobliwie też z tobą, kotku angorski, ceremonii nie będę stroiła.

– No i jakież kuku myśli mi cioteczka zrobić? Możesz ciocia licytować moje efekta. Owszem! Oddaję ciepłą rączką wszystko z wyjątkiem taksa i portretu miss Daisy.

– To tam już moja rzecz, co z tobą zrobię w razie potrzeby. Ja tylko mam zwyczaj ostrzegać.

 

– Żebym nawet tak chciał, jak nie chcę, to – na szatana! – nie mam fenia21. Pan radca świadek!

– Jednak na Marcelin w małym, ale za to w doborowym towarzystwie toś miał w zeszły czwartek.

– Jużeś ciocia wyszpiclowała! Co to za organizacja! Może byśmy jednak o tym przez wzgląd… na obecność… panny Ewy…

– Patrzajcież, jakiś ty moralny… „Przez wzgląd na obecność”… No, ja cię, Horst, ostrzegam po raz drugi.

– Nie słyszałem.

– Żebyś tylko nie żałował!

– Gdzie ja tam będę czego żałował! Złudzenie! Nie ma takiej rzeczy na tym padole, której bym żałował.

– Na nieszczęście ludzkie. Za te pieniądze, coś je przełajdaczył na świecie, można by zbudować szpital na sześćset łóżek dla rakowatych!

– No-no – to już ciotka dobrodziejka domy dla rakowatych będziesz budować, i to z własnych oszczędności. A o moich oszczędnościach i ich zużytkowaniu proszę zachować milczenie, powtarzam, milczenie, bo to nie należy do rzeczy.

Pani Barnawska patrzyła na Horsta białymi oczyma bez wyrazu. On zapalił cygaretkę i, uśmiechając się łagodnie, mówił do Niepołomskiego:

– Muszę pana zawiadomić, dlaczego nasze dialogi są tak swoiste i barwne. Pani Barnawska, „ciocia”, jest dobrodziejką naszą, że tak powiem, kamieniczną, a nawet dzielnicową. Może i pan… Co do mnie, ilekroć uczuwam, czego Boże broń! brak gotówki, brnę do tej posępnej Canossy. Ciotczysko jest tylko z wierzchu tak kostropate, ale skądinąd… Filantropia ma w cioci fundament, skarpę… Zaobserwowałem również, że jeśli kto zdycha z głodu, skwierczy na patelni utrapień, łysieje wskutek poderwania kredytu – ciocia zawsze takiego wyrwie z opresji. Takie już serce. A trzeba pamiętać, że przyjaciel w potrzebie a friend in need is a friend indeed22. Z tym sercem przyjaciółki w potrzebie ciocia przyszła na świat i z tym (już wkrótce, niestety!) umrze.

– Żebyś tylko ty, Horst, pierwej się nie przejechał!

– O, ho-ho – jeszcze czego! Patrzcie no, państwo, na jaki się to ciotczysko koncept zmogło. Nie, matrono nasza! Już się u Świszczakowskiego suszą deseczki, trzyćwiercióweczki. Ja w tym! Mój to będzie akt wdzięczności, czysty gejzer tkliwości serca. Trumieneczka jak pieścidełko, istna bombonierka. Gdyby nie ciocia, i pan Pobratyński niejedną by gorzką chwilę przeżył w tych czasach stagnacji i braku posad. A tak oto ciotczysko poczciwe przyjdzie, pocieszy, pogwarzy, zagra w zielone. Jeśli już nie można w żaden inny sposób, to z musu, z konieczności, łkając w głębi serca, wejdzie na pensję biurową panny Ewy, namówi życzliwie, żeby wziąć do domu trzy „normy” z biura i pisać ceduły do białego ranka. Boć praca uszlachetnia każde stworzenie w rodzaju ludzkim. Nic tak nie uszlachetnia jak wyż wzmiankowana praca.

– Panie Horst, panie Horst – sykał pan Pobratyński niecierpliwie. – W moim domu… takie słowa…

– Przecie nic złego nie powiedziałem. Czy się ciocia obraża? Widzi pan przecie, jak życzliwym okiem patrzy na moje zadumane czoło.

Stara dama uśmiechnęła się pogardliwie i wyniośle.

Rzekła po chwili:

– Starasz się być dowcipnym, co nie jest rzecz łatwa23, a boisz się mojego spojrzenia.

– Ja? Chyba nie, ciociu. Nigdy się jeszcze w życiu nie bałem. Skądże by to teraz?…

– A bo teraz starzejesz się, dobrodzieju, łysiejesz. Strzyżenie przy samej skórze nie pomoże, mizdrzenie wąsiąt, wyszczypywanie siwych włosów, podczernianie z lekka baczków, czyszczenie starych marynarek od najbardziej angielskich krawców nie pomaga. Ewa nie chce widzieć twych łajdackich uśmieszków i powłóczystych spojrzeń. Tak, tak – nic nie pomoże wywracanie oczów do góry nogami…

Pan Horst z lekka przybladł.

– A widzisz, trafiam w to miejsce, gdzie cię boli. Ja się znam na szelmostwie ludzkim. – Tak to, tak! Śmierć i ku tobie chyłkiem podąża.

– No, jużcić podążać podąża, ale w każdym razie przeżyję ciocię – i to grubo. Ciocia sobie nadweręża wierzchołki, siedząc wciąż w kurzach sądowych, trudząc się osobiście po najwyższych facjatkach, gdzie właśnie najchętniej siadają wygłodzone a żarłoczne laseczniki. Ciocia wrzeszczysz zbyt często na hołotę, zdzierasz się łażeniem do adwokatów i komorników. Schnięcie żył… Kiedy nawet sam ten uśmiech… Dziadzio Pitagoras mówi, że najstaranniejsza obłuda nie jest w możności upiększyć śmiechu człowieka o złym serduszku. Bo w śmiechu zdradza się człowieka. A ja? Patrz ciotuchna na mnie: ja się śmieję od rana do wieczora. Ja lubię jeść dużo i tylko rzeczy pożywne, zdrowe, smaczne, drogie, pić również, dobrze i czysto mieszkać, długo spać, mało, a nawet, jeśli to tylko możliwe, nic zgoła nie robić. Więc cóż tu za porównanie? Nie przeczę wcale, że i ja kiedyś, jak mówi Anglik, „przejdę do większości”. To się zrobi. Niepodobna by przecież było przez wieczność całą zalegać w opłacie komornego i tych tam, Boże! procentów, chodzić na szachy do cukierni, spotykać tych samych kapcanów na ulicy i czytać artykuły tych samych wciąż kapcanów w tak zwanych gazetach miasta Warszawy. Mówię: w chwili właściwej dam się na wety pędrakom. Niechże też spróbują, jak smakuje, po najrozmaitszej hołotce, taki oto utracjusz, optymista, trwoniciel nadwartości wydębionej z surowca przez prostaczków. Uczyni się to jednak wówczas, gdy czas nadejdzie, kiedy już wszystko będzie dokonane tak dalece na tym „padole”, że po indywiduum noszącym chlubnie nazwę Adolf Horst – nawet kura nie będzie chciała zagdakać. Dopiero wtedy. Dziś nie ma o czym mówić…

Ewa niepostrzeżenie, cichaczem wyszła z pokoju do kuchni.

Przez chwilę trwało milczenie. Pani Barnawska, jakby po dokładnym zważeniu argumentu, rzekła dobitnie a z niepowściągnionym24 sykiem rozkoszy:

– Rozpusta cię zeżre prędzej, niż myślisz.

– Rozpusta… cóż za wyraz lekkomyślny! Ten kraj „ubogi a ciasny” – i rozpusta! Merum nomen sine re25. Przecież starałem się kształcić wyobraźnię kochanej cioci… Dawałem z własnej podręcznej biblioteczki brukselskie pamiętniki wiecznie interesującej pamięci markiza de Sade26, dzieła pana de Harcanville27 – zarówno Histoires secrètes des dames romaines28 (pamięta ciocia?), jako też Historię dwunastu cesarzów, w najozdobniejszym sztychowanym wydaniu. A sztyszki – co?

Coś jak rumieniec poczęło z wolna zabarwiać policzki pani Barnawskiej.

– Widzę, że sprawia cioci przykrą sensację to, co mówię. Parlons d'autre chose29. Są sprawy, których poruszenie, w istocie…

– Żebym ja nie poruszyła spraw, które ciebie zabolą…

– Mnie nic nigdy nie boli, wracam też do kwestii spadku. Po najdłuższym życiu… Bo co się stanie z kapitałem, z zaległymi procentami, z pakami rewersów, listów ispołnitielnych30? Kto będzie chodził do adwokatów, dopilnowywał terminów i ścisłego pełnienia licytacji, gdy ciocia powiększy grono dziewic? Jak stanie ta ogromna machina, excusez le mot31, lichwy, gdy ciocia, oddawszy żałosne westchnienie, bladolica, z wywróconymi oczami, z palcami rękawiczek raz na zawsze – ehe – splecionymi, przez czterech bezimiennych drabów (a może i przez dwóch dla oszczędności) odniesiona zostanie pod kogutka?

Niepołomski miał zamiar wyjść od dawna, ale bawiła go pogawędka tych osób. Siedział tedy bez ruchu, doznając fizycznej uciechy, jak w teatrze, i słuchał, gdy Horst jeszcze mówił:

– Gdybyś zaś ciotka dobrotliwa stygnącą rączką wszystko mnie powierzyła – jakże ja bym misternie uporządkował te wszystkie fajanse. Sapristi!

– Przede wszystkim zapłaciłbyś z pewnością w Bristolu, coś tam winien, i zaczęto by cię znowu wpuszczać za upragnione drzwiczki.

– Otóż to, złośliwość… Zapisze ciotka siostrzeńczykowi Kamilowi, a ten będzie spuszczał nawet nie w Bristolu. Bo ja wiem, gdzie taki może wydać? Ani nawet, mówię, kult zabawy nie może się rozwinąć w tym kraju! Jakże mię serce nie ma boleć, gdy o tym dzień i noc myślę…

– Uspokój się, mości Horst, uspokój, wszystko się to jakoś ułoży.

– A tak! My zawsze po polsku, jakoś to będzie… Ale co by to była za pociecha dla nieśmiertelnego oka cioci patrzeć (przypuśćmy: z czyśćca), jak ja znowu wracam do Poola, do jedynego krawca na kuli ziemskiej, który gentlemana ubiera z zastosowaniem do każdej okoliczności jego życia odpowiedniego suit of clothes32, podczas gdy inni partacze człowieka z gatunku homo sapiens odziewają, okrywają szmatami nagość jego gnatów. Cioci się zdaje, że jakiś silk-hat33 od Henryka Heatha, że rękawiczka od Denta, perfuma od Rimmela ze Strandu (oczywiście perfuma o zapachu koniczyny, bo co do orchidei, to prym trzyma – wierz mi ciocia – niezmiennie Lenthéric z Rue de la Paix) – że, mówię, te wszystkie rzeczy – jest to rozpusta. I czyby to cioci nie było przyjemnie, żebym odziany w najmodniejszy dresscoat34 od Poola, skropion zapachem storczyków od Lenthérica dla odegnania nieznośnego, bądź co bądź, zapachu, jaki wydawać będzie cioci kochanej cadaver35 – szedł uroczyście i pozornie zmartwiony za trumną. A później „skrzynkę zieloną” (z ciocią w środku) złożywszy pod „czarny krzyżyk” i zasadziwszy na tym miejscu bardzo rozłożysty krzak kaliny (albo jałowca), poszedłbym jeszcze raz zwiedzać świat. No, a cóż ten Kamil prowincjonalny, warszawski obibok? Spuści walory w ordynarnym towarzystwie i na żółtej mogiłce tyle drogiej cioci będzie tańczył kadryla, a może nawet miejscowego kankana z miejscowymi baletnicami… Wstyd mi rumieni czoło!

 

– Na razie każde z nas zostanie przy swoim. Pan, znakomity podróżniku, panie Horst, przy wspomnieniach i marzeniach o Paryżu, Londynie, wyspie Capri i wyspie Sycylii, a ja przy swych procentach, no, i ciemnocie.

– Ależ ja gotów jestem ciocię oświecać, nawet (na razie) bezpłatnie. Opowiem wszystko sumiennie o życiu gatunku ludzkiego, wszystko, com tylko widział, com z ksiąg ekstra ciekawych a rzadko komu dostępnych wyczytał. Jestże to bowiem życie ta operetka, którą ciotka przepędzasz? Zbijanie kabzy, mieszkanie w Warszawie, w domu własnym przy ulicy Zielnej? A nie jest również życiem wypożyczanie z tejże kabzy i niepłacenie za pokój pojedynczy przy zacnej skądinąd familii…

Niepołomski pożegnał zebranych.

*

Zbliżał się wieczór, a Ewa nie była w stanie podnieść się z ławki ogrodowej. Oczy jej z rozkoszą spoczywały na trawnikach parku, na prętach brzóz, które omgliło już listowie, na gałęziach kasztanów, napęczniałych w końcach swych jak lepkie i tłuste kule. Sprawiało jej rozkosz nieprzerywające się i wciąż powrotne zdumienie, że naga ziemia, którą w zimie tylekroć widziała była, miejsca zdeptane i nędzne, obrzydłe, publiczne – stały się teraz siedliskiem cudnych żywotów. Białe listki otwierały oczy z tej ziemi i patrzyły w oczy człowiecze z niewysłowionym wyrazem. Rodził się w duszy niepokój i zamęt, a przecież zwiększał sumę trwałego szczęścia. Gdy wzrok Ewy przenosił się z miejsca na miejsce, chodząc za wiosenną mgiełką błękitną, co się między drzewami rozpościerać poczęła, nagle zmącił się i stracił siłę swoją. Ujrzała w alei Łukasza Niepołomskiego. Szedł wolno, ociężale, po prostu – tchórzliwie. Oczy jego skierowane były w jej stronę.

Doznała uczucia niesmaku, przestrachu, przykrego fizycznego rozstroju. Zorientowała się, że jej serce czegoś bije jak oszalałe, i nie mogła, nie mogła w żaden sposób tego bicia powściągnąć. Niepołomski doszedł do końca ulicy, w której siedziała, i zawrócił w inną. Rzekła sobie, spod oka za nim patrząc, że „na szczęście” zawrócił i odszedł. Skądże więc żal i upadek niespodziany serca? Spuściła oczy na szarą ziemię ścieżki i nie podnosiła ich długo. W pewnej chwili uczuła jakowyś zewnętrzny, mrowiący niepokój i znowu bicie serca. Spojrzała i zobaczyła go o kilkanaście kroków. Szedł ku niej. Zmarszczyła brwi, przybrała mimowiednie pozę wyniosłą i obojętną – pomimo bicia serca, surowy wyraz twarzy. Słyszała cichy – bojaźliwy zgrzyt jego kroków, gdy nadchodził. Ogarnęła ją trwoga już o to tylko, żeby nie usłyszał, jak serce w niej bije, bo biło głośno, publicznie, jak dzwon na wieży. Leniwym, chwiejnym, jakimś mglistym krokiem przeszedł przed nią.

Czuła za spuszczonymi powiekami, że ciemne jego widmo przesunęło się. Odetchnęła z ulgą, całą piersią.

Już sobie poszedł! Gniew na bicie serca i zadowolenie z odniesionego nad czymś zwycięstwa… Teraz tylko podnieść oczy, a później zaraz wstać i iść co prędzej do domu! Przyszła tu, żeby unikać tych przebrzydłych „pokus”, nie słyszeć sprzeczek ojca z matką, wywodów Horsta, żeby rozmyślać przed jutrzejszym porankiem, a oto mogła była zanurzyć się w złem, ulec pokusie. Czy grzechem jest to bicie serca? Czemu serce bije? Czy wola człowieka działa tu, czy nie? Czy tu szatan jest źródłem złego, czy ten „zewnętrzny” człowiek? Jak zwalczyć zgiełk i trwogę serca? Poczęła patrząc w ziemię modlić się żarliwie:

„Panie, pomnóż pokorę moją…”.

W owej chwili serce ucichło, a słowa modlitwy przyniosły jak gdyby chustę uciszenia. Słowa stały się w owej chwili niby wieka z drążonego kryształu ukrywające skarby zamknięte, których jeszcze nigdy pod nimi oko nie widziało. Nie były to już wyrazy, lecz poniekąd szkła wypukłe, przez które widać olbrzymi a nieznany świat łaski. Zadumała się nad owymi słowami tajemniczymi i świętymi jak wiosna, jak wychodzenie kwiatów i piórek trawich, jak nadwieczorna mgła podwiośnia. W zadumie podniosła błękitne swe oczy i ze drżeniem ujrzała tego człowieka. Stał o kilkanaście kroków, oparty o poręcz mostka. Był blady, bezsilny i tak boleśnie uśmiechnięty, jakby za chwilę miał być strącony z tego miejsca i upaść na ziemię. Spodziewała się wszystkiego: natręctwa, kokieterii, zalotów – ale nie tego. Ogarnął ją całą, wstrząsnął nią różowy dreszcz wobec jego spojrzenia. Nie była w stanie oderwać od niego oczu, bo nie wiedziała, że patrzy. Nie wiedzieć też kiedy, jak, jakim sposobem, jakim prawem, wskutek czyjej nad nią przemocy, posłała mu z głębi duszy uśmiech najczarowniejszej litości. Wtedy dopiero spostrzegła, co uczyniła, gdy już szedł ku niej.

Znowu spuściła oczy w rozterce i w panicznym rozgardiaszu władz duszy. Było już za późno. Usłyszała jego głos.

– Czy nie pogniewa się pani na mnie, że przerwę jej zamyślenie?…

Znowu ten sam uśmiech pokonał jej wolę. Czuła uśmiech na własnej twarzy, pomimo że chciała przybrać wyraz surowej powagi. Niepołomski zapytał powtórnie:

– Czy nie zrobi to pani przykrości?

Wstała ze swego miejsca jak uczennica, odpowiadając.

– Nie.

– Dziękuję pani.

Usłyszała w tym podziękowaniu brzmienie głębokie, które, rzecz osobliwa, było, również jak poprzednie podniesienie duszy przez modlitwę, niby pryzmatem z tajemniczego kryształu ukazującym odległe głębiny. Nikt jeszcze w życiu tak do niej wdzięcznie nie mówił. Uczuła się jak gdyby obdarowana, wywyższona i uczczona. Tkwiło w tym zawstydzenie i wdzięczność. Gasła poprzednia rozterka.

– Wyszedłem z domu – mówił Niepołomski niby to przyjaźnie i ze swobodą, jakby od dawien dawna łączył ich stosunek znajomości, a jednak ledwie chwytał piersiami powietrze. – Widziałem, że pani przyszła do ogrodu, że pani tu usiadła. – Bałem się podejść…

– Dlaczego?

– Bo tak mało panią znam. Myślałem sobie: obrazi się na mnie jak na natręta…

Nie odpowiedziała nic na to. Tylko znów uśmiech bezwiedny, podczas gdy oczy na ziemię spuszczone.

Od kilku chwil zajęta była pytaniem, a właściwie sprawą, która ją całą z nagła objęła. Chciała zadać pytanie i cofała się przed nim. Już-już postanawiała wyrzec i zamykała rozchylone wargi. Wtem dusza jej rzekła za nią:

– Czemu pan się rozwodzi z żoną?

Siedział przez chwilę osowiały, jakby przytłoczony tym pytaniem. Potem odrzekł:

– Bo ją znienawidziłem.

– Żonę swoją?

– Tak.

– Dlaczego?

– Jest podła, głupia, przewrotna, do gruntu zła.

– Dlaczegóż się pan z nią ożenił?

– Nie wiem dlaczego. Omyliłem się.

– Czyż można się aż tak omylić?

– Można. I jak jeszcze!

– Ale ją pan poprzednio kochał?

– Dzisiaj już tego nie pamiętam, jeśli nawet tak było. Późniejsze z nią rozkosze zabiły we mnie pamięć wszystkiego. Czasami zdaje mi się, że od samego urodzenia miałem tę jędzę przykutą do ręki.

– Czyliż to można tak nienawidzić drugiego człowieka?

– A cóż z nim robić, jeśli jest taki jak moja miła żoneczka? Mamże ją kochać? Jakim sposobem? Gdyby pani znała te sprawy… Ale pani ich znać nie może i nie powinna.

– Dlaczegóż to ja nie? – spytała naiwnie.

– Bo… nie. Pani nie powinna nic o tym wiedzieć!

– Proszę pana… a jeśli się pan uprzedza, jeżeli się pan kieruje nienawiścią i tylko nienawiścią?

– Nie przeczę wcale, że mnóstwo spraw muszę oceniać przesadnie i wręcz źle… Ależ cóż stąd? Nie jestem martwym drewnem. Nienawidzę – i to mi sprawia ulgę. Inaczej mógłbym dojść do obłędu lub samobójstwa. Opowiem pani tylko parę szczegółów, które dadzą miarę całości. Była z urodzenia wyznania protestanckiego. Dla uniknięcia kłopotów ze spowiedziami przed ślubem, braliśmy go w kościele luterańskim. Obecnie, kiedy zapragnąłem dostać rozwód, przekonałem się, że moja żonka przeszła na katolicyzm dla zniszczenia łatwości rozwodu. O rozwodzie decyduje teraz konsystorz katolicki, gdyż obydwoje teraz jesteśmy katolikami. Zrujnowałem się doszczętnie. Po ojcu, budowniczym na prowincji, odziedziczyłem pewien kapitał. Dziś już jestem bez grosza, a sprawa nie posunęła się naprzód ani o krok. Poświęciłem się był pracy naukowej, za granicą prowadziłem studia systematyczne, byłem na drodze do sławy. Teraz jestem rozbitek, zero…

– Proszę pana, a gdyby tak…

– Gdyby co?

– Gdyby zapomnieć! Przestać prowadzić ów proces…

– No, to mi się któregokolwiek dnia sprowadzi do mieszkania!

– No, więc to trudno! Przebaczyć, wszystko z serca odpuścić!

Spojrzała na rozmówcę i aż drgnęła. Twarz jego była oświetlona przez potworny uśmiech. Rzekł krótko, głosem chrapliwym:

– No, to wolę śmierć.

– Jakże pan teraz inny!

– Jak to inny?

– Zupełnie inny.

– Nie mówmy już o tym, proszę pani. Dość mam familijnego szczęścia po całych dniach…

Zatrzymał się przez chwilę, przygryzł wargi. Twarz jego złagodniała. Rzekł cicho:

– Pani często tu bywa na przechadzce?

Nic nie odrzekła. Siedziała ze spuszczoną głową i wyrazem głębokiego rozczarowania na zmartwiałej twarzy.

– Nie – rzekła – nie bywam tu nigdy.

– Czy tak? Więc i jutro… nie będzie pani?

– Nie. Przyszłam dziś – mówiła cicho, głosem suchym, wyniosłym i rozczarowanym – bo chciałam być sama przez parę chwil. Byłam dziś u spowiedzi, a jutro mam przystąpić do Komunii Świętej. W domu nie mogę mieć samotności.

Niepołomski przypatrywał się jej spod oka tak badawczo, że nie była w stanie nie spojrzeć nań. Zatopił wzrok w jej oczy jakby sondę czy hak, usiłując wyrwać z dna prawdę. Widać ją wyrwał, bo z wolna tracił pewność siebie, a wreszcie stropił się i zmieszał.

– Powinien bym odejść – rzekł cicho.

Milczała pokornie.

– Ale tak mi żal odchodzić… doprawdy… doprawdy… Więc pani dziś… u spowiedzi? To niespodzianka!

– Dlaczegóż to niespodzianka?… – spytała z prostotą.

– Wyznaję, że ja grzeszny dawno już nie oglądałem tymi oczyma, pełnymi złości, człowieka, który dopiero co był u spowiedzi. Powiem nawet więcej, że nie od razu uwierzyłbym, gdyby mi mówiono o istnieniu takich ludzi w surdutach i europejskich sukniach.

– Pan nie chodzi do spowiedzi?

– Nie chodzę.

– Dlaczego?

– Nie będziemy dziś o tym mówili przed jutrzejszym obrzędem.

– Ależ dlaczego?

– Spełniałbym rolę szatana, który zasiewa ziarna grzechu w czystej duszy.

– Nie zasieje nic szatan, bo się będę modliła, żeby Pan Bóg dał panu stan łaski i żeby się pan mógł jak najprędzej nawrócić. Gdyby jeszcze pan poszedł do jednego księdza…

– Pani, wszystko! Tylko do księdza – za nic!

– No, dlaczego, dlaczego?! O, to uprzedzenie! Właśnie księża, znając tyle sumień ludzkich, mają możność rozważyć, roztrząsnąć wszystko do gruntu. Oni to rzeczywiście mają moc…

– Och, oni mają moc! Oni wszystko mogą. Już ja to wiem także. Czegóż by to ksiądz nie potrafił. Un bon curé vaut mieux que dix gendarmes36… Ale co do mnie, to rzecz stracona. Widzi pani… na mnie „łaska” dziecinnych lat już nie spłynie, a modląc się nie mogłaby pani słyszeć wszystkimi władzami duszy i ciała tego, co bym ja na trzeźwo mówił.

– Czystość serca daje taki stan szczęścia!

– Tak, tak! Pamiętam… Dziecinne lata, majowe nabożeństwa. Spowiedź… konfesjonał… strach… komunia… Więc to pani jest w tej chwili właśnie w łasce u Boga. No, i u ludzi… i u ludzi… – uśmiechnął się łagodnie, po dziecięcemu.

– Proszę pana, śmieje się pan ze swej własnej niemocy.

– Ja się bynajmniej nie śmieję. Ja tylko podziwiam zjawiska ducha – swego i pani… Pójdę już zaraz.

– Tak, już mrok idzie. Niech pan tu sobie zostanie. Niech pan wspomni dziecinne lata, dawne spowiedzie37, dawne uczucia i zapomniane modlitwy. A może nowe nawiną się na usta…

– Już się nie nawiną.

– Ejże! ja bym pana nauczyła tak niewątpliwych, tak niezbędnych, tak własnych.

– Dobrze. Pani dziś jest bez grzechu. Jest pani stokroć bardziej bez grzechu niż ów ksiądz, który wyznania słuchał. Toż pani bardziej chyba może słuchać spowiedzi cudzej niż on. Niech mnie pani wyspowiada.

Ewa uśmiechnęła się prześlicznie, niewinnie, a później popadła w długotrwałą zadumę.

– Nie mam po temu prawa. Tylko kapłan może rozgrzeszyć człowieka. I tylko on może słuchać. Ale niech pan powie wszystko. A raczej niech pan powie tylko to, dlaczego pan nie wierzy, nie spełnia obowiązków chrześcijańskich – dlaczego pan nie chce być zbawionym? Niech pan to powie, a ja pana przekonam.

– A to będzie spowiedź czy tylko rozmowa?

20sapristi (fr.) – dobre nieba, do licha itp. (emocjonalny wykrzyknik). [przypis edytorski]
21nie mam fenia – nie mam ani feniga; nie mam grosza. [przypis edytorski]
22a friend in need is a friend indeed (ang.) – przyjaciel w potrzebie jest prawdziwym przyjacielem; prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. [przypis edytorski]
23co nie jest rzecz łatwa – dziś popr.: co nie jest rzeczą łatwą. [przypis edytorski]
24niepowściągniony – dziś: niepowściągnięty. [przypis edytorski]
25merum nomen sine re (łac.) – słowo jedynie bez odpowiednika w rzeczywistości (dosł. czyste słowo bez rzeczy); czcze słowo bez pokrycia. [przypis edytorski]
26markiz de Sade właśc. Donatien Alphonse François de Sade (1740–1814) – francuski arystokrata, filozof i pisarz, a także polityk doby rewolucji; jego nazwisko jest właściwie jednoznacznie kojarzone z nurtem libertynizmu oraz eksplorowaniem tych sfer seksualności, gdzie fantazje erotyczne stykają się z przemocą i występkiem; od jego nazwiska utworzono termin sadyzm. [przypis edytorski]
27pan de Harcanville – pseudonim Pierre'a François Hughesa. [przypis edytorski]
28Histoires secrètes des dames romaines (fr.) – sekretne historie dam rzymskich. [przypis edytorski]
29parlons d'autre chose (fr.) – mówmy o czym innym. [przypis edytorski]
30listy ispołnitielnyje (z ros.) – dosł. wykonawcze; tu: rodzaj listów wierzytelnych uprawniających do ściągnięcia należności z dłużnika; tytuły wykonawcze. [przypis edytorski]
31excusez le mot (fr.) – proszę wybaczyć, że użyję słowa; przepraszam za słowo. [przypis edytorski]
32suit of clothes (ang.) – garnitur. [przypis edytorski]
34dresscoat (ang.) – frak. [przypis edytorski]
35cadaver (łac.) – trup. [przypis edytorski]
33silk-hat – cylinder. [przypis edytorski]
36Un bon curé vaut mieux que dix gendarmes (fr.) – dobry ksiądz (proboszcz) wart jest więcej niż dziesięciu żandarmów. [przypis edytorski]
37spowiedzie – dziś popr. M.lm: spowiedzi. [przypis edytorski]