Free

Upiór

Text
Mark as finished
Font:Smaller АаLarger Aa

– To u nas niesłychana rzecz – zawołał – żeby kto nocował w austeryi, niech Bóg uchowa! Pan starostaby się gniewał! Niema tego zwyczaju!

Jak zaczął naglić, tylkośmy się ogarnęli, bo droga nas w niwecz obróciła, i pojechaliśmy.

Zdala już po dworze wielką zamożność państwa poznać było można. Dwór był staroświecki, murowany, na rodzaj pałacu przerobiony, ogromny. Tuż oficyny, z nim połączone galeryami krytemi, zabudowania pyszne, kaplica, skarbiec. Tylko nie widać było nowej elegancyi w tem, ale jakąś staroświecką zamożność, co świecić nie chce, nie zaleca się sobą, a czuć pod nią fundamenta mocne.

Służby w ganku stało dosyć; ale nie strojnej, odzianej skromnie, rumianej, wesołej i dobrze wykarmionej.

Nim przebraliśmy się, zajechali, wysiedli, mrok się zmienił w noc, ciemniuteńko było i w pokojach się już świeciło. W domu panowała cisza jakaś uroczysta, spokój jakiś miły. Stary ów kamerdyner w perłowym kontuszu, z zegarkiem na piersiach, tabakierką i chustką do nosa, poufały jakiś, którego w karczmie nie widziałem, bom się w drugiej izbie odziewał, gdy, wyszedłszy naprzeciw ze świecą, spojrzał na mnie, coś mu się zrobiło i żachnął się. Myślałem, że mu się noga ośliznęła czy co – nie zważałem. Szliśmy już do salki bawialnej, do której nas prowadzono. Tu u drzwi stała średnich lat pani i dwie ładne panienki; była to pani Sawicka. Gdy Zbąski pierwszy wszedł, prowadząc mnie za sobą, i zastępująca gospodynią spojrzała na mnie, dostrzegłem, że pobladła dziwnie, zmieszała się niezmiernie, obejrzała niespokojna, i jakby się coś stało nadzwyczajnego, słowa z początku odezwać się nie mogła.

Stała tak jakiś czas osłupiała i, nierychło dopiero opamiętawszy się, podała mi rękę, którą ucałowałem. Dwie córki, stojące za nią, równie jak ja, znalezieniem się tem matki zostały zdziwione. Zbąski też ogłupiał.

– Panowie darują – odezwała się głosem przerywanym i niepewnym – ojciec jest trochę niezdrów, matka także, ja na chwileczkę muszę wyjść do nich, wracam natychmiast. Misia i Lorcia zastępować będą gospodynią.

Wszystko to mówiła z pośpiechem, oglądając się ku drzwiom, z takim jakimś niepokojem wyraźnym, iż czuliśmy przybycie nie w porę. Ale po cóż nas zapraszano i ciągniono tak gwałtownie. Rzecz była niepojęta.

Grzeczne panienki, które zdawały się nie podzielać i nie rozumieć nawet zakłopotania matki, zaraz po jej odejściu, z wesołością wiekowi swojemu właściwą, zaprosiły nas do stolika, szczebiocąc i starając się rozpocząć jaką taką rozmowę.

Nie było to łatwem, ale katastrofa tego dnia i nagła odwilż, która nam takiego figla splatała, na początek dostarczała wątku. Zbąski, i zły trochę i zmieszany tem przyjęciem, usiłował nie pokazać po sobie, co się w nim działo; i nuż opisywać nasze dzieje, naszą sannę, utrapioną podróż i śmieszne jej przygody.

Panny radeby się były tem zabawić i prychały potrosze, ale – matka nie powracała, spoglądały na siebie, widocznie zrozumieć tego nie mogąc, dlaczego uciekła tak prędko i została tak długo.

Wszystkim nam ten kwadrans wydał się godziną, chociaż ja wiedziałem najlepiej o tem, iż więcej kwadransa nie trwało to dziwne położenie, bo siedziałem naprzeciw przepysznego zegara, w szafce bronzowej zamkniętego, który miałem czas admirować.

Przedłużone oczekiwanie na matkę zaniepokoiło w końcu jedną z panienek, która, pokręciwszy się na krzesełku, poszeptawszy coś z siostrą, wyrwała się i pobiegła. Została do bawienia nas dwóch jedna gosposia, na którą wystąpiły rumieńce, wesołość ją opuściła, żal mi się zrobił niezmierny biednej dziewczyny – i to było pono zawiązkiem, jak państwo zobaczycie, daleko gorętszego dla niej sentymentu.

Zbąski, pomimo nadrabiania wesołością, coraz większe też okazywał zakłopotanie, w głowie mu się nie mogło pomieścić, co się stało. Zapytał w końcu pannę, czy nie zasłabł kto w domu?

Panna spuściła oczy i bełkotała coś niewyraźnie:

– Podobno babcia trochę niezdrowa, ale to nic.

Siedzieliśmy, jak na mękach, gdy naprzód powróciła pośpiesznie, mocno zarumieniona druga panna, i w tejże chwili prawie otwarły się drzwi ze strony przeciwnej, a w nich ujrzeliśmy prowadzonego pod rękę przez wyrostka, o kiju zwolna wchodzącego staruszka, przygarbionego nieco, który ciekawe oczy wlepił we mnie, nic nie mówił i zdawał się drżeć cały. Powstaliśmy, aby go powitać, nie posuwał się dalej, spostrzegłem, że łzy miał na oczach. – Wszystko to dla nas było tajemnicą nierozwiązaną; po chwilce, przemógłszy się, staruszek żywo pośpieszyć chciał ku nam, a chociaż Zbąski stał na przodzie, jak w tęczę patrzał we mnie. Panienki usunęły się na bok.

– Pan starosta dobrodziej przebaczy – odezwał się, postępując ku niemu – przybyliśmy jakoś nie w porę.

– Ale jak to nie w porę?… – niby ocknąwszy, począł żywo, głosem drżącym i zmuszając się do uśmiechu starosta. – Owszem, Bóg widzi, z duszy i serca radzi jesteśmy, radzi…

Głos mu zawiązł w piersiach, widziałem, że łzy mu płynęły z oczu, choć usta usiłowały się uśmiechać.

– Serdecznieśmy wam radzi – powtórzył. – Siadajcie, proszę.

Gdym się zbliżył zaprezentowany staroście, podał mi rękę, chwycił moją i wlepił we mnie oczy tak natarczywie, żem się zmieszał.

Tymczasem panny, jakby korzystały z ukazania się dziadka, pierzchnęły natychmiast.

Zostaliśmy sami. Pacholę, które towarzyszyło Boguszowi, posadziwszy starego na krześle, samo zaraz wycofało się z pokoju. Zbąski już miał rozpocząć znowu opowiadanie o odwilży i jej skutkach, gdy starosta, nie spuszczający mnie z oka, odezwał się do mnie:

– Służyłeś pan wojskowo?

– Tak jest – odpowiedziałem.

– To zaraz widać po człowieku – podchwycił śpiesznie stary. – I ja… i ja miałem… mieliśmy syna w tym wieku, co pan, w wojsku także.

Splątał się, mówiąc coraz niewyraźniej, i rozpłakał głośno.

Źle mi się zrobiło, wyrzucałem sobie, żem moją przytomnością obudził tu takie wspomnienia i zasmucił biednego starca. Zamilkłem strapiony, przypomniawszy sobie jeszcze moje nieszczęśliwe podobieństwo do owego Bogusza od szwoleżerów. Wyjaśniło mi się teraz wszystko: wejrzenia niespokojne, łzy, pomieszanie starszych osób. Nie pozostawało mi nic więcej nad to, jak, otwarcie się rozmówiwszy, wycofać się z położenia, które i dla mnie srodze przykrem było. Odwróciłem się do pana starosty.

– Niech mi pan daruje moją otwartość przy pierwszem spotkaniu – rzekłem – jestem żołnierz, to mnie trochę tłómaczy. Widzę, że obudzeniem wspomnień, dla serca rodzicielskiego bolesnych, wzruszyłem państwa i wniosłem z sobą łzy do domu. Pozwól mi, panie starosto, abym się oddalił.

Wstawałem już; staruszek naprzód ręce podniósł do góry, potem, wyciągnąwszy je, chwycił moją dłoń i ścisnął silnie.

– Na miłość Boga ukrzyżowanego – zawołał – nie czyń-że mi tej przykrości i tego despektu. Mylisz się waćpan; łzy to są smutne, ale słodkie razem; żywy obraz syna naszego mamy przed sobą – niech się choć tem pocieszę. Zlituj się, nie bierz za złe…

Mówił z taką gorącością starosta, że przez poszanowanie dla wieku i uczucia, jakie okazywał, nie śmiałem się mu sprzeciwiać, siadłem zakłopotany, wyrzucając tylko w duchu sobie, żem myśl miał pojechania tu, Moskorzewskiemu, że mi ją poddał, i Zbąskiemu, że mi ją do skutku przyprowadził.

Staruszek, ocierając łzy, wciąż patrzał na mnie.

– Podobieństwo nadzwyczajne – szeptał, jak sam do siebie – niesłychane. Postawa, twarz, głos, ruchy… Boże miłosierny!

Domawiał tych wyrazów, gdy drzwi od pokojów naprzeciw otworzyły się, i prowadzona przez córkę ukazała się pani starościna.

Osoba była w późnym wieku, a choć od męża młodsza, tak złamana cierpieniem, że się niemal od niego wydawała więcej zgrzybiałą i osłabłą. Szła drżąc, powoli, opierając się na córce i wnuczce. Pomimo wieku i znękania, które się na smutnej malowało twarzy, starościna była tak piękną, iż malarzby z niej wzór mógł brać do obrazka. Smutkowi jej towarzyszyła taka anielska słodycz w wyrazie ust, wejrzeniu, w składzie wszystkich rysów twarzy, nawykłej życiem do chrześcijańskiej rezygnacyi i cierpliwości, iż niepodobna było nie uczuć się wzruszonym widokiem tego oblicza pełnego oraz powagi, dobroci, bólu i spokoju pobożnego.

Nierychło, zbliżywszy się ku nam, podniosła oczy i poczęła się uważnie wpatrywać we mnie i Zbąskiego. Musiano ją zapewne, unikając zbyt silnego wrażenia, uprzedzić o mojem podobieństwie do syna. Wzrok miała osłabiony, i, gdym z kolei przystąpił do ucałowania jej ręki, wlepiła we mnie oczy, ściskając mnie i nie puszczając ręki mojej.– Czułem przyśpieszony oddech staruszki, dłoń jej drżała mocno, tchnęła, jakby jej powietrza zabrakło, i, nawet nie odpowiedziawszy na moje powitanie, padła na podane jej krzesełko.

Córka dała mi znak głową, ażebym zajął miejsce przy staruszce – musiałem być posłuszny. Siedzieć tak pożeranemu ciekawemi oczyma, jak winowajcy, nie jest miłem; krew mi biła do głowy. Starosta i starościna, niemi oboje, to na siebie, to na mnie patrzali; milczenie stawało się nad wyraz przykrem.

Starościna wreszcie, jakby na męstwo się wysilając, głowę podniosła ku mnie i spytała z wyrazem pełnym czułości:

– Skąd pan przybywa? dawno w kraju? Słyszałam…

Chciałem uniknąć wspomnień wojska i wszystkiego, co mogłoby staruszków zasmucić, odpowiedziałem ogólnymi wyrazy, żem jechał od brata, że znajdując się w sąsiedztwie, korzystałem ze zręczności, aby poznać dom, o którym tyle w obywatelstwie słyszałem i t. p.

Gdym to mówił, niezbyt zręcznie się tłómacząc, bom był niezmiernie pomieszany, starościna, pochylona ku mnie, słuchała, usta jej się uśmiechać poczęły, twarz rozpromieniała, oczy zajaśniały, podała mi rękę.

– A! to dobrze! dobrze, ślicznieś pan zrobił, żeś do nas zajechał! tu u nas spoczniesz! nieprawdaż? długo a długo?

Nie wiedziałem już, co odpowiadać – lecz, widząc starościnę wesołą, nabrałem śmiałości, pocałowałem ją w rękę i uczułem, że usta zbliżyła do mojej głowy. Pani Sawicka, stojąca tuż, spoglądała niespokojnie i, chcąc ułatwić dalszą rozmowę, poczęła rozpytywać o zapusty u Moskorzewskich i sąsiedztwo. Wmieszał się do rozmowy starosta, zagadał Zbąski, trochę się jakoś ożywiło. Chciałem wśród tego wstać z krzesła i inne zająć miejsce, ale starościna za każdą razą wyciągała rękę i nie puszczała mnie od siebie. Jak na mękach, ścigany wejrzeniami obojga starych, wysiedziałem do wieczerzy. Do stołu staruszka kazała mi się prowadzić i posadziła obok siebie. Pilnowała mnie przy jedzeniu z troskliwością nadzwyczajną, która niezbyt nawykłego do tych atencyi i czułości coraz bardziej kłopotała. W duchu sobie postanawiałem nazajutrz rano, ani wspomniawszy już o dzierżawie, uciekać.

 

Tymczasem stało się inaczej, czegom się nie spodziewał wcale. Zbąski, który był gaduła nad gadułami, po kilku kieliszkach dobrego wina, plotąc trzy po trzy, o tem i owem, wypaplał się przed starostą, że miałem myśl szukania dzierżawy.

– A to się, mości dobrodzieju, składa, jak nie może przedziwniej – zawołał Bogusz, – prawdziwa opatrzność Boska. Ja właśnie szukam dzierżawcy! Rozgość się asińdziej u nas, objedź, opatrz, jak Bóg miły, zgodzimy się, będzie wilk syty i koza cała…

Starościna, posłyszawszy to, klasnęła aż w ręce, zdawało się, że to ją niepomiernie uradowało.

Szczególna rzecz, spojrzała na mnie z wyrazem jakimś porozumienia się i przebiegłości, jakby pochwalała doskonały fortel jakiś i posądzała, że ta dzierżawa była fikcyą. Znowu nie wiedziałem, ani co to jest, ani co się dzieje. Ale reszta wieczora upłynęła już raźniej i weselej.

Gdy przyszła godzina rozchodzenia się na spoczynek, starościna przywołała kamerdynera, polecając mu, aby pamiętał o wszystkich naszych wygodach. Starosta dawał mu informacye od siebie. Poprowadzono nas do gościnnych pokojów.

Okrutny ciężar spadł ze mnie, aż mi lżej było, wyszedłszy z tego fałszywego położenia. Pokoje wyznaczone były nie tylko wygodne, ale można powiedzieć, zbytkownie urządzone. Gdy się stary kamerdyner oddalił, dopierom sobie wodze mógł puścić i rozprawić się ze Zbąskim. Ja brałem to jakoś tragicznie, a mój kolega, co mnie gniewało, komedyę czystą robił z tego.

– Starym przypominasz syna! z czułością są dla ciebie, co w tem u kaduka tak desperackiego! Dzierżawę puszczą ci tanio, któż wie! in gratiam3 podobieństwa, wnuczkę jeszcze mogą wydać za ciebie! A ten się zżyma!!

Mnie, przyznaję się, i gniewało i niecierpliwiło, że nie sobie byłem winien te łaski i fawory, ale jakiemuś nieboszczykowi. Być żywym upiorem nie jest rzeczą miłą.

Chciałem się i dzierżawy wyrzec, a uciekać, ale Zbąski mnie za poły trzymał i aż do połajania przyszło, bo mnie dziwakiem nazwał. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy naówczas, w co wpadłem z tem mojem nieszczęśliwem podobieństwem do nieboszczyka szwoleżera. Później znacznie dopiero od matki mojej żony dowiedziałem się, jak rzeczy stały.

Starościna tak była uderzona żywym obrazem ukochanego syna, że sobie powiedziała, iż ja byłem nim wistocie, żem się tylko z jakichś powodów chciał pod obcem ukrywać imieniem i że fortelu użyłem, aby do rodziców przyjechać. Napróżno pani Sawicka w początkach usiłowała jej to wyperswadować, mówić sobie nawet nie dawała, abym ja kim innym był, jak jej synem.

– Co ty mi gadasz! proszę cię – odezwała się do córki. – To on! to on! Widać, że mu jakieś biedakowi grozi niebezpieczeństwo, że się musi ukrywać… Dwóch ludzi tak podobnych do siebie nie może być na świecie, mowa, ruchy, uśmiech… To mój Władzio! to on!

Starosta w początkach usiłował żonie wyperswadować także przewidzenie to; rozpłakała się tylko, zniecierpliwiła; nic nie pomogło.

– Niby ja nie rozumiem! przyjechał za dzierżawą! A tak! Udawajmy, że nie poznajemy… ale to on, serce moje go czuje.

I mąż i pani Sawicka musieli staruszkę przy tem złudzeniu zostawić, mając nadzieję, że następne dnie je rozprószą.

3in gratiam (łac.) – z powodu… dzięki… [przypis autorski]